któregoś dnia cię poroniłem, synku.
być może zostałeś wyskrobany
z dżinsowych splotów tej uśmiechniętej blondynki
lub właściwa oralnej jedynie tradycji dosłowność
wrzygała cię w brzuch małej czarnej
(a tam tylko śmierć i kwas!)
darujmy fizjologii.
wszak - braki w Jacku Londonie,
i czarnoksięstwo żyłek lub spławików
niecelne strzały na bramkę
to wszystko - jak masowa obecność plastikowych toreb -
skłoniło mnie do przełknięcia gorzkiego wywaru.
nie padną żadne strzały, twe policzki pozostaną jednym,
nie znajdę cię na piątej stronie lokalnej gazety
(tam, w kącie, psy wciąż nieśmiało ośmielają się gryźć jeszcze dzieci)
byłbyś Michałem Jerzym
krzyczą: "Wołodyjowski!"