Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Paweł Luis

Użytkownicy
  • Postów

    24
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Paweł Luis

  1. Bardzo Panu dziękuję za przeczytanie. Zdaję sobie sprawę, jaka to była trudność bez polskich znaków. Przepraszam za taką niefortunną czcionkę, nie wiem dlaczego taka wyszła. Jak wklejałem z worda, było ok. Dziękuję za wszystkie uwagi. Pozdrawiam.
  2. Wstał z łóżka lewš nogš po ciężkiej nocy. W pamięci miał babciny zabobon i wierzył, że może to oznaczać nieszczęœcie. Na domiar złego po wyjœciu spod wilgotnej od nocnego potu kołdry zahaczył nogš o stolik przylegajšcy do łóżka i zranił się boleœnie. Kiedy już wreszcie stanšł na nogach i podszedł do okna, zamarł. Za szybš zamiast codziennego ukochanego widoku na morze, dostrzegał subtelnie pokryte œnieżnš czapš szczyty. Nieszczęœcie wisi w powietrzu, pomyœlał. Poczuł w nozdrzach specyficzny zapach zbliżajšcej się do niego tragedii. Przetarł oczy i znów spojrzał za okno. Cišgle widział ostre granitowe wierzchołki i œnieg. Poranne słońce napawało go, co prawda zachwytem i nieznanš dotšd radoœciš. Pomimo tego czuł jednak niepokój. Nie rozumiał powodu sytuacji, w której się znalazł. W głowie miał jeszcze szum fal i spontaniczny krzyk mew, ale przed sobš widział coœ zupełnie odmiennego. Nie przywykł do patrzenia na skały. Nawet nie znał ich widoku. Jedyne skały, jakie dotychczas dostrzegał, to kamienie i głazy pozostawione przez uciekajšcy pod naporem ciepła lšdolód. Najwięcej było ich na plaży, w okolicach klifu gdzie przesiadywał godzinami wpatrujšc się w błękitnš morskš dal. Dziœ było inaczej. Horyzont ograniczał się do kilku niedostępnych, zdawać by się mogło, szczytów, jakichœ drzew dostrzeganych w oddali i nic poza tym. A gdzie przestrzeń? Gdzie morze? Gdzie fale i ptaki? Długo spacerował wokół œcian pokoju, zdenerwowany, zanim odważył się wyjœć na zewnštrz. Wreszcie spakował coœ do jedzenia, ubrał się ciepło i wyszedł. Zdziwiony, ulegał stopniowo wrażeniu, że im dalej w górę, im wyżej się wznosił, tym krajobraz stawał się coraz ciekawszy. Szczególnie strome zbocza powodowały wiele radoœci i dostarczały nowych nieznanych wzruszeń. Z zachwytem spoglšdał swobodnie w głęboko wcięte doliny wzbogacone strumieniami pobłyskujšcej na słońcu wody. Patrzšc na te wstęgi płynšcych w oddali potoków rekompensował sobie tęsknotę za wielkš morskš przestrzeniš, do której był przyzwyczajony obserwujšc bezkresy Bałtyku. Podobało mu się także i to, że znajdował się wyżej niż czuby strzelistych sosen. Kiedy tak wspinał się coraz wyżej i wyżej zgłodniał wreszcie. Usiadł na jednej ze skał na zboczu. Zjadł przygotowane przed wyjœciem kanapki i popił ciepłš herbatš z termosu. Zapragnšł jeszcze przez chwilę odpoczšć. W ciszy przegryzał soczyste jabłko, gdy nagle owoc wyleciał mu z ręki i potoczył się w dół urwiska. Wstał zdziwiony, wodził nieufnie wzrokiem szukajšc owocu i wyrzekł do siebie – Boże, jak to wszystko ogarnšć? Dręczony rozterkami dotarł wreszcie do szczytu. Dopiero tam zaznał spokoju, za którym tęsknił od rana. Rozglšdał się dokoła i spostrzegł, że z wierzchołka szczytu roztacza się nieporównanie większa przestrzeń, od tej, którš mógł dostrzec dotychczas nad brzegiem morza, choćby nawet na najwyższej krawędzi podciętego morskiego brzegu. Dziwiła go zaskakujšca bliskoœć innych wierzchołków, które z dołu zdajš się być bardzo odległe i wręcz nieosišgalne. Rad był, że mógł podziwiać inne, niższe szczyty z wyższego pułapu. Cieszył się z chmur, które go przenikały i nie potrafił już odróżniać ich od zwyczajnej mlecznej mgły. To wspaniałe miejsce na œmierć – pomyœlał, – jeœli kiedykolwiek będę musiał umrzeć, chciałbym, aby to nastšpiło tutaj, na jednym ze szczytów, pod samym niebem, na dachu œwiata. Długo trwało zanim zdecydował się na zejœcie. W dodatku znów, podobnie jak rankiem jego wrażliwe receptory wyczuwały zapach nieszczęœcia. Niepostrzeżenie z chmur, którymi się cieszył na szczycie zaczšł padać drobny i ucišżliwy deszcz. Schodził w dół niespokojny. Bardziej interesowały go rozłożyste widoki, niż œliskie od mżawki powierzchnie skał, które miał pod nogami. Co jakiœ czas potykał się albo œlizgał i bronił przed upadkiem. Wreszcie wypatrzył niewielkie jezioro w zagłębieniu, które przypominało gigantyczny amfiteatr. Widok wody, choćby w postaci najmniejszego polodowcowego stawu tak bardzo go zaciekawił, że zupełnie przestał pamiętać, ze wcišż leci z nieba nieprzyjemny, chociaż niewielki deszcz, który utrudnia swobodne poruszanie się po kamiennym szlaku. Za wszelkš cenę chciał dotrzeć do stawu i choć na chwilę popatrzeć w lustro przejrzystej wody. Schodzšc na skróty, stromym i œliskim zboczem, stracił równowagę na wilgotnej granitowej powierzchni. Odpadł od skały i zleciał w przepaœć zahaczajšc lewym bokiem o gałšŸ drzewa próbujšc ostatniego ratunku. Turyœci obserwujšcy zdarzenie poniżej ze słonecznej hali, z przerażeniem myœleli o niepotrzebnej, przypadkowej œmierci. Tylko jeden stary człowiek siedzšcy pod wielkim głazem, trzymajšc drewniana laskę wstał i wyrzekł sam do siebie – to piękny dzień na œmierć…i po tych słowach jakby na potwierdzenie pokazała się kolorowa wstęga na niebie. Bo czasem zdarzajš się dni odpowiednie, jakby specjalnie na coœ stworzone. Tamten dzień, był akurat dniem wymarzonym i odpowiednim na œmierć.
  3. Ścienny zegar wskazywał już czwartą po południu, gdy niespodziewany gość opuścił mieszkanie Tobiasza. Dopiero wówczas mężczyzna uświadomił sobie, że jego jedynym posiłkiem w trakcie całego niemal dnia było kilka filiżanek kawy. Nagle poczuł głód, ale nie miał ochoty przygotowywać obiadu. Postanowił zjeść poza domem i przy okazji skorzystać z dobrodziejstw popołudniowego jesiennego spaceru nad rzeką. Po niespełna godzinie, syty już mężczyzna spacerował zamyślony po bulwarze nad Wisłą. Bardzo lubił tu przychodzić, gdy tylko miał okazję. Uspokajał go widok leniwie płynącej masy wodnej. Lubił podziwiać konstrukcje mostów przebiegających przez rzekę i spoglądać na przeciwny brzeg dziko porośnięty krzewami. Dobrze czuł się spacerując pośród rzeszy młodych ludzi dostojnie jeżdżących na rolkach i rowerach. Relaksował się obserwując przycumowane niewielkie statki i barki zagospodarowane jako bary i kawiarnie na wodzie. Często spędzał tak kilka godzin maszerując spokojnie i kontemplując otaczający go krajobraz. W ten sposób odpoczywał. Ale dziś było inaczej. Wiele myślał o porannym spotkaniu po latach i bezwiednie przypominał sobie chwile, które dawno już, zdawało się, że wymazał z pamięci. Powiew rześkiego wiatru znad rzeki pomagał wrócić myślom do rzeczywistości, ale tylko na chwilę, po której znów trochę zmieszany Tobiasz na nowo pogrążał się w bolesną przeszłość. *** Daj mi Panie poznać Jak przejść przez rzekę Nie czyniąc wodzie szkody Nie zmoczywszy stopy Pozwól wiedzieć Dlaczego tak się dzieje Że z każdym swoim krokiem Boję się coraz bardziej Bezpieczne mosty Straszą Nieznany ląd Kusi tak mocno Skąd ma człowiek wiedzieć Który wybrać brzeg Jaki most zbudować Żeby przejść Co zrobić by zostać By żyć I w jaki sposób odejść Wytrzymać ból KONIEC (chyba, że coś jeszcze przyjdzie mi do głowy)
  4. Kochałem sport i żyłem bardzo aktywnie. Dużo pracowałem i sporo paliłem. A chwile spędzone w ruchu, na świeżym powietrzu były dla mnie świetną odskocznią od zgiełku, jaki panował w pracy. Dzięki temu przestałem przejmować się sprawami nieudanego związku. Pewnego dnia wszystko uległo zmianie. Dowiedziałem się, że jestem poważnie chory. Groziła mi stopniowa amputacja przynajmniej jednej nogi. To było dla mnie jak wyrok. Bardzo się przestraszyłem. Udało mi się rzucić palenie, często masowałem sobie stopy, regularnie chodziłem na profesjonalne masaże u specjalistów. Dużo odpoczywałem. Jednak mimo różnych zabiegów moje nogi wciąż były zagrożone. Po raz pierwszy od wielu lat poszedłem wreszcie do kościoła i wyspowiadałem się. Dużo czytałem o miłosierdziu, o objawieniach i tajemniczej mocy modlitwy. Odnalazłem swój stary różaniec i z jego pomocą próbowałem się modlić. Jak nigdy wcześniej, swój każdy dzień rozpoczynałem od porannej wizyty w kościele i na modlitwie różańcowej. Poznałem historię trójki dzieci z portugalskiej wioski, którym ukazała się Matka Boska. Dowiedziałem się o tajemniczej uzdrowicielskiej mocy cudownej wody u podnóża Pirenejów. Chciałem zobaczyć te wspaniałe i święte miejsca, o których czytałem i słyszałem. Spotkałem tam setki ludzi, którzy z wielką wiarą przybywali modlić się o uzdrowienie swoje albo kogoś bliskiego. Inni z radością dziękowali za dar uzdrowienia. Byłem bardzo wzruszony widząc to wszystko. Wciąż jednak byłem sam ze swoją chorobą. Być może, dlatego, że podróżowałem sam. Jednak samotne pielgrzymki pozwalały mi bardziej przeżywać tajemnice i zjawiska, których doświadczałem na swojej drodze. Ze zdumieniem obserwowałem pełne wiary modlitwy schorowanych ludzi. Poznałem smak spontanicznej modlitwy płynącej prosto z serca i odkryłem, że cierpienie może być pożyteczne. Zrozumiałem, że każdy swój ból można ofiarować Bogu w jakiejś intencji jako przejaw modlitwy. Poznałem człowieka, który przed laty cierpiał tak samo jak ja. Rozpoczął wówczas niewiarygodną walkę z chorobą. Kilka razy w roku udawał się na piesze pielgrzymki do Sanktuariów Maryjnych. To była jego ofiara i jednocześnie modlitwa o uzdrowienie. Przez lata odwiedzał te same miejsca i spostrzegał coraz to większe rzesze wiernych. Chociaż nigdy nie zrezygnował z wizyt u najlepszych lekarzy, uważał jednak, że najwięcej zawdzięcza modlitwie. Piesze pielgrzymki mimo wszystko dodawały wewnętrznej siły i woli walki z chorobą. Leczyły zatroskaną duszę. Wreszcie choroba nóg ustąpiła. Pielgrzymowanie nadal jest jego pasją, chociaż teraz częściej udaje się do odległych miejsc. Nie można tam dotrzeć na pieszo z własnego domu, czy nawet kraju. Ale zawsze pamięta, w jaki sposób choroba odeszła i daje żywe świadectwo innym, takim jak ja. I wszędzie tam modli się za innych. Nie byłem już sam w swojej chorobie. Moje cierpienie stało się manifestacją wiary i pokory. Było dla mnie najpiękniejszą modlitwą, którą mogłem wyrazić. Ta niezwykła modlitwa nauczyła mnie kochać życie. Dzięki temu wróciłem do zdrowia i mogę nadal cieszyć się życiem. *** Dobrze byłoby żyć zawsze Kochać zamiast czekać na miłość Co stuka tak rzadko do serc Dobrze byłoby Nam śmiertelnikom zwykłym Bez biedy, co puka do drzwi Dobrze byłoby Odnaleźć szczęście I miłość, chociaż spóźnioną By razem być By razem śnić Nie licząc dni Bez siebie spędzonych chwil
  5. Czas upływał mi jak szalony, a ja nie miałam pomysłu na dalsze życie. Chciałam coś w sobie zmienić, naprawić, ale zupełnie nie umiałam się do tego zabrać. Zaczęła mi doskwierać samotność, czułam się niepotrzebna i odrzucona. Wreszcie nadszedł dzień, w którym wszystko, co dotychczas robiłam i myślałam, zupełnie przestało się liczyć. Dostałam tragiczną wiadomość od brata – moja mama była umierająca. Wyjechałam natychmiast. Podróż dłużyła się, a ja w duchu odmawiałam modlitwy, których uczyła mnie mama. Po raz pierwszy od wielu lat szczerze prosiłam Boga. Bardzo chciałam zdążyć przed śmiercią matki. Udało się. Wygrałam ten wyścig z czasem. Jednak na miejscu zastał mnie widok, jakiego nie mogłam przewidzieć. Kilka lat nie widziałam matki, więc w pamięci miałam jej obraz, jako zdrowej i zadbanej kobiety. Tymczasem, kiedy brat przywiózł mnie do hospicjum, ujrzałam wychudzone i wyniszczone przez chorobę ciało kobiety z postrzępionymi siwymi włosami. Miałam trudności z rozpoznaniem własnej matki. Jedynie głos pozostał ten sam, który zachowałam w pamięci: - moja córeczka – wykrzyknęła radośnie, gdy tylko otworzyłam drzwi pokoju. Jak gdyby wiedziała i spodziewała się właśnie mnie. Ja, szlochając tylko, mocno ją przytuliłam i drżącym głosem odpowiedziałam – mamusiu kochana. Nie byłam w stanie uczynić niczego więcej. Wzruszenie i wstyd, że tak długo się nie odzywałam odbierały mi mowę. Nie wiedziałam jak się zachować. Bałam się. Nie chciałam jej stracić. W hospicjum, mama była pod znakomitą opieką. Oprócz lekarzy, pielęgniarek i księży, pracowali tam wspaniali wolontariusze, którzy nigdy nie opuszczali swoich pensjonariuszy. Zamieszkałam w domu rodziców, w swoim dawnym pokoju, chociaż brat proponował mi miejsce u siebie. Jednak stwierdziłam, że za wszelką cenę chcę każdą możliwą chwilę spędzać razem z mamą i lepiej będzie, jeśli zamieszkam sama w mieszkaniu rodziców. Wstawałam bardzo wcześnie i pędziłam do hospicjum. Nigdy nie byłam pewna, jaki widok zastanę. Lekarze twierdzili, że najgorsze może nadejść w każdej chwili. Od rana razem z wolontariuszami zajmowaliśmy się mamą. Pomagałam przy myciu mamy, masowałam, karmiłam. Czytałam mamie książki, czasem śpiewałam i wspominałam z nią różne chwile z dzieciństwa. Mama w tym czasie była bardzo ożywiona, a jej oczy błyszczały radośnie. Nigdy nie robiła mi wyrzutów, nie miała żalu. Bardzo mnie kochała i cieszyła się, że może razem ze mną przebywać. Często musiałam ukrywać swoje wzruszenie. Za to wieczorem, kiedy wracałam do domu, nie miałam już na to siły. Łzy same spływały z moich oczu i płakałam jak dziecko. Nie zawsze jednak czuła się tak dobrze. Czasem nikogo zupełnie nie poznawała. Albo myślała, że jestem jej siostrą. Musiałam nauczyć się to wytrzymywać. Zdarzało się, że w takim stanie mówiła do wszystkich bardzo przykre słowa. Jednak wszyscy wiedzieli, że to nie mama, tylko ta straszna choroba tak przez nią przemawia. Wiedzieliśmy, że wielkimi krokami nadchodzi nieuchronny koniec. *** Jak wielkie jest Matki serce Tak słabo bije A znosić musi tak wiele Zawsze troskliwe Czułe Wierne Choć bije wciąż słabiej Biedne to serce Z raną niezagojoną Tak bardzo zmęczone A jednak przebacza Bo tylko Ona jedna Matka Nas kocha Naprawdę
  6. ok, rozumiem.
  7. Dzięki za przeczytanie i za kontynuację tematu. To prawda szukam stylu. Ale muszę przyznać, że tekst o górach powstał dokładnie 25 lutego 1998 roku. O rany, ale zleciało!!! Czytałem go co jakiś czas i coś tam poprawiałem i zmieniałem. To mił być taki troche surrealistyczny sen. Ale jakiś czas później rozpocząłem pracę nad Tobiaszem. Część pierwsza jest także z tamtego okresu ok. roku 1998-99. Natomiast część 2 i 3 to juz praca z ostatnich miesięcy. Rzeczywiście widać różnicę, ale też moje oczytanie i doświadczenie jest większe. Tobiasz ma być właściwie powieścią, ale jeszcze duuużo wysiłku trzeba w to włożyć. A jesli mogę spytać, jak te poetyckie wstawki, nie przeszkadzają? Wracając do Twojego pytania. Szukam stylu i wciąż nie mam dokładnej wizji jak ma wyglądać całość. Zbieram różne wątki, pomysły i tak to powstaje. No i bardzo mi zależy na opinii innych, aby wiedzieć czy to co robię i wymyślam nadaje się do czytania. Uff, ale tego. pozdrawiam
  8. Dziękuję. Pięknie się czyta taki komentarz. Cieszę się, że ten prosty i niedopracowany jęsyk, styl, może się podobać. Bałem się, że usłyszę, iż strasznie nudzę. Pozdrawiam.
  9. Wyjechałam. Uciekłam od ciebie. Dość miałam życia w potrzasku. Byłam młoda i ciekawa świata. A nade wszystko zakochana. On dawał mi coś zupełnie innego od ciebie. To bardzo mnie zaślepiło i pchnęło do wyjazdu. Byłam szczęśliwa i wierzyłam mocno, że zacznę wreszcie swoje prawdziwe życie. Żałowałam tych wszystkich chwil spędzonych z tobą i wierzyłam, że mój czas dopiero nadchodzi. Liczyła się dla mnie moja niezależność i wolność, o jakiej marzyłam przez cały czas żyjąc u twego boku. Oboje byliśmy młodzi i mogliśmy wiele zdziałać. Mogliśmy. Ale czas pokazał coś zupełnie odmiennego. On mieszkał ze swoją żoną, a ja sama. Każde z nas miało swój odmienny świat i własne życie zawodowe. Byliśmy nowocześni, zorganizowani i niezależni od siebie. Każdy weekend spędzaliśmy wspólnie, prawie nie wychodząc z łóżka. Wtuleni w siebie usiłowaliśmy zatrzymać nasz wspólny czas. Zaszłam w ciążę. Czułam się uskrzydlona i miałam nadzieję, że moje życie wpadnie wreszcie na właściwe tory. Wierzyłam, że spodziewając się dziecka jeszcze bardziej staniemy się sobie bliscy. Jakże się pomyliłam. Zamiast radości wpadł w szał. Zamiast podziękowań usłyszałam wyrzuty i oskarżenia o szantaż. Żądał, abym usunęła ciążę, ale do mnie to nie docierało. Przychodził coraz rzadziej i to ja musiałam wydzwaniać, żeby wreszcie udało nam się spotkać i spędzić razem choćby kilka godzin. Wkrótce spadłam z konia i straciłam dziecko. Problem sam się rozwiązał. Pracował coraz więcej, urlopy spędzał z rodziną a ja byłam skazana na samotne wyjazdy. Wreszcie oznajmił, że jego żona spodziewa się dziecka i w tej sytuacji musimy się rozstać. Nie chciałam wierzyć. Ten, którego tak kochałam, dla którego godziłam się na poniżenia, zostawia mnie. Wściekła wyrzuciłam go z domu. Nie chciałam go znać. Całe moje życie legło w gruzach. Ale chciałam żyć dalej, tyle, że sama. Całkowicie się odizolowałam od znajomych a nade wszystko rodziny. Zresztą wstydziłam się przyznać do swej porażki. Bałam się powrotu w rodzinne strony. Zapragnęłam całkowitej niezależności. Nie chciałam już się z nikim wiązać. *** I zniknęła moja biała lokomotywa Zostałam sama na torach życia mego Dlaczego Dlaczego tak po prostu odeszła Może kiedyś wróci Moja biała lokomotywa Usłyszy me słowa Elli Lama Sabahtani I love you, I need you Sometimes I hate you Elli Lama Sabahtani Elli Lama Sabahtani Elli Lama Sabahtani *** Poznałam go w pociągu, podczas podróży. Potrzebowałam spokoju i spotkania z przyrodą po nieudanym związku, więc dużo jeździłam do miejsc, które chciałam zobaczyć w dzieciństwie. Zapragnęłam zacząć wszystko od nowa jakby cofając się w czasie do najstarszych marzeń, jakie mogłam sobie przypomnieć i obrać właściwy kurs. Bardzo tego potrzebowałam. Zdawało mi się, że w przedziale jest pusto, dopiero, gdy otworzyłam drzwi, dostrzegłam postać młodego mężczyzny, który drzemał oparłszy głowę o kurtkę. Przebudził się, gdy weszłam i był lekko zdezorientowany w sytuacji. Jednak już po chwili wymieniliśmy uśmiechy i przyjazne spojrzenia. Zaczęła się nasza znajomość. Patrzyłam w jego cudowne, niewinne oczy, które miały jednak w sobie coś tajemniczego. Nie były to oczy zwykłego dwudziestolatka. Sprawiały wrażenie, jak gdyby należały do człowieka bardzo zmęczonego życiem, ale biło z nich ciepło, które sprawiało, iż czułam się wyjątkowo dobrze i bezpiecznie. Wiktor przeżył zawód miłosny i tak samo jak ja potrzebował to odreagować, tyle, że on miał jeszcze nadzieję, że wszystko się uda naprawić. Miał bardzo bogatego ojca i dzięki temu mógł sobie pozwolić na długie podróże drogimi pociągami od stacji A do stacji Z nawet kilka razy w tygodniu. Kiedy spytałam dlaczego tak się zachowuje, usłyszałam piękne słowa, które wprawiły mnie w zdumienie. I wtedy wiedziałam, że to nie będzie tylko zwykła znajomość: „…Skałom trzeba stać i gromić Obłokom deszcze przenosić Błyskawicom grzmieć i ginąć Mnie płynąć, płynąć i płynąć…” Przyznam, że nie spodziewałam się usłyszeć Mickiewicza od młodego chłopaka. Ale Wiktor był naprawdę wyjątkowy. Studiował psychologię jednak był bardzo skromny i nie mówił zbyt wiele na ten temat. Odczułam, że to jego wielka pasja. Popijając kiepską kawę opowiadaliśmy sobie o naszych nieudanych związkach. Z jego ust usłyszałam, że zdrada nie jest powodowana miłością do innego człowieka. Z wielkim przekonaniem twierdził, że miłość jest wynikiem naszej fascynacji, a nawet ogłupienia na tle drugiej osoby. Natomiast zdrada jest precyzyjnie przemyślana, perfidna i bolesna. Zabija miłość, zabija wszystko. Zdrada jest zła i źli są ludzie, którzy zdradzają. Jednak najgorsze jest to, że zdradę się zawsze wybacza. Bo kiedy zdradzamy, cierpimy także. Zauważamy to dopiero po pewnym czasie od zdrady. Jednak wciąż jakby pozostawiamy zdradzanemu nadzieję na powrót do normalności. Dlatego jeździł pociągami po kilka razy w tygodniu z nadzieją, że spotka tę, która go zdradziła. Rozpamiętywał wspólnie spędzone chwile. Widział jej twarz, czuł dotyk, pocałunki, pamiętał zapach. Tylko nigdy nie mógł jej spotkać. A ja słuchałam i płakałam. Dopiero wówczas dotarło do mnie, co tak naprawdę zrobiłam. Zaczęło do mnie dochodzić, jak bardzo skrzywdziłam człowieka, który mnie kochał. Ten dwudziestoletni student otworzył mi oczy swoją wspaniałą postawą wobec życia. Ja miałam w pamięci innego mężczyznę, który pewnie jak on wybaczył i czekał z nadzieją na dzień, kiedy powrócę i wszystko będzie normalnie. *** Mizerne ciała nasze Które wciąż grzeszą Mizerne dusze Wtopione w ciało My nędznicy dnia codziennego Żyjący na przekór sobie Żyjący nędznie Nędzną ogarnięci nadzieją To my Nędzni mieszkańcy świata Wiodąc łajdaczy tryb życia Równie nędznie z niego zejdziemy Staniemy niepewnie Nie wierząc w to, że stoimy Spotkamy się wszyscy razem Nędzni mieszkańcy ziemi
  10. Dzięki Marcepan za powrót do moich wypocin. Dużo jeszcze pracy, wiem doskonale. Chodziło mi o reakcję na sam szkic, pomysł i generalnie odbiór tekstu. Bardzo jestem zaszczycony. Dziękuję za przeczytanie i cenne uwagi. Pozdrawiam serdecznie.
  11. Zegar wskazywał czwartą nad ranem. Radiowy spiker odczytał skrót najważniejszych wiadomości dla nocnych marków. Prawie naga postać człowieka leżąca zwinięta na łóżku gwałtownie się podniosła. Zalękniony mężczyzna nie wiedział, co się dzieje, jednak po chwili odzyskał świadomość, spojrzał na zegar, wyłączył niepotrzebnie grające radio, zgasił światło i znów położył się spać. Często zdarzało się, że zasypiał z książką w ręku albo z włączonym radiem, by potem zbudzić się nagle w nocy i sen zacząć na nowo. Sen, który był jego ucieczką od rzeczywistości w świat niespełnionych marzeń i pragnień, w świat pięknej, chociaż czasem bolesnej przeszłości. Żył tymi snami i tą przeszłością, żył z ludźmi ze snów. Bał się dnia i ludzi, którzy go otaczali unikał bliskich i rodziny, bo właśnie ci najbliżsi niejednokrotnie przysporzyli mu największych cierpień i rozczarowań. Minęło kilka godzin, gdy znów mężczyzna bez zastanowienia, leniwie wyszedł z łóżka i pobiegł otworzyć drzwi ciasnego mieszkania. Ujrzał w progu kobietę o ciemnych włosach z delikatnym makijażem na twarzy. Miała na sobie długi, czarny płaszcz, subtelny kapelusik, wysokie buty i cienkie rękawiczki na dłoniach, co zdradzało jej niechęć do jesiennej aury. *** Kochałem cię szczerze i bezgranicznie. Kochałem taką miłością, jakiej teraz nie potrafię sobie nawet wyobrazić. Byłaś całym moim światem, chociaż tak rzadko o tym mówiłem i dawałem do zrozumienia. Twój wyjazd był dla mnie bolesnym ciosem, zadanym prosto w serce. Całe moje życie, wszystkie plany nagle przestały się liczyć. Wszystko pojechało razem z tobą. Każdy dzień był jak spełniająca się apokalipsa. Rozpacz odebrała mi apetyt i całą radość życia. Codziennie upijałem się gdziekolwiek, bo nie mogłem znieść pustego domu. Nie mogłem patrzeć na czarne, smutne okna bez świateł, kiedy wracałem do domu. Zawsze miałem złudną nadzieję, że kiedy otworzę drzwi, może rzucisz się w moje ramiona. Wszystko w mieszkaniu zdawało się być przesiąknięte tobą. Czułem wszędzie twoją obecność, pamiętałem roześmianą twarz, twoje gesty i zapach. Pamiętałem dotyk i ciepły pocałunek przed snem. Wspomnienie o tobie było dla mnie jednocześnie radością i ostrym cierniem, który wciąż wbijał się coraz głębiej i głębiej w moje słabe i bezbronne ciało. Odwiedzałem miejsca, w które razem chodziliśmy i cofałem się w czasie. Widziałem nasze spacery i wycieczki. Wspominałem nasze wspólnie spędzone chwile. Nie chciałem i nie mogłem pogodzić się z tym, co się wydarzyło. Byłem na ciebie wściekły. Ale jednocześnie chciałem znów widzieć cię przy sobie. Byłem zły na siebie, że pozwoliłem ci odejść. Bo przecież tyle zaplanowałem. Nasze nowe mieszkanie było już prawie urządzone i umeblowane. Wszystko zapowiadało się dobrze. Wierzyłem, że mimo złych chwil nasze życie się wreszcie ułoży, pojawi się dziecko i będziemy normalną kochającą się rodziną. Wierzyłem w to mocno i widziałem w wyobraźni. Nie miałem nigdy odwagi się do tego przyznać. A może chciałem stale czymś zaskakiwać. Dziś tego nie wiem, ale może właśnie tak było. Wiem za to, i o tyle jestem mądrzejszy, że przez te wszystkie lata bardzo cię krzywdziłem. Nie chciałem słuchać, nie pytałem nigdy o zdanie. Chciałem decydować o wszystkim. Chciałem abyś była tylko dla mnie. Planowałem czas wolny, wybierałem trasy wycieczek i terminy urlopów. A mimo wszystko kochałem cię. Byłem tak pochłonięty planowaniem własnej kariery i układaniem naszego wspólnego idealnego życia, że zupełnie przestałem zauważać codzienność. Tymczasem ty wykorzystałaś moje roztargnienie i swój cichy romans postanowiłaś przeistoczyć w przygodę na całe życie, uciekłaś i odrzuciłaś mnie. Wszystkie moje wysiłki wyrzuciłaś na bruk. I zostałem sam. Nienawidziłem cię za to. A jednocześnie nie potrafiłem tak po prostu wymazać z pamięci tych wspólnych lat. Nierzadko pijany odwiedzałem nocne kluby. Niestety szybko się okazało, że płatna miłość mi nie służy. W każdej panience widziałem ciebie, a moje nafaszerowane alkoholem ciało odmawiało mi posłuszeństwa. Po takich przygodach zawsze dręczył mnie straszliwy kac moralny i miałem nieustanne pretensje do samego siebie. A może by tak nikogo już więcej nie pokochać? Myślałem. Na szczęście praca pochłaniała mnie zupełnie, a każdy sukces rekompensował niepowodzenia w życiu prywatnym. W przeciwnym razie pewnie nie siedziałabyś tutaj dziś ze mną w moim skromnym mieszkanku przy filiżance kawy. Najgorsze zdawały się być długie i zimne wieczory, które przechodziły w niekończące się i czasem bezsenne noce. Siadałem wówczas przy pustym stole, zaparzałem dwie filiżanki herbaty i tak przesiadywałem, rozmyślając o mnie, o tobie, o nas. O tym, co było i co jest dziś, a czego mi brak. Wypijałem jedną herbatę, potem drugą. Czasem wypijałem również dwie lampki koniaku i godzinami gapiłem się w twoje zdjęcia. Po pewnym czasie wszystkie je spaliłem. Chciałem pozbyć się wszystkich wspomnień, wyzwolić się od żalu. Nie mogłem pozwolić, aby przeszłość mnie zżerała i zabierała całą radość z życia, z kariery naukowej. A otwierała się przede mną nowa ciekawa ścieżka. Tyle, że bez reszty musiałem poświęcić się pracy. A ponieważ nie widziałem dla siebie lepszego wyjścia z sytuacji, skorzystałem z okazji. Rozpoczął się okres częstych wyjazdów: konferencje, wykłady, spotkania. Na jednym z wyjazdów we Francji wybrałem się do niewielkiego kina, gdzie zobaczyłem najpiękniejszą w życiu opowieść. Była bardzo prosta, zrobiona małym nakładem środków, bez rozmachu, ale ogromnie rozbudzała wyobraźnię i bardzo do mnie trafiła. Od tego czasu inaczej już patrzę na to jak żyję i jak spędzam ten czas, który mi dano. (następna część to krótka historia zatytułowana Piękny dzień na śmierć - umieszczona wcześniej)
  12. będzie więcej... dziękuję za przeczytanie
  13. Noc już prawie minęła i świt pukał do jej wrót. Za oknem było słychać jedynie szumiące oddechy miasta pomieszane z lekkim, ale chłodnym, jesiennym wiatrem. W pokoju było cicho i spokojnie, co jest zrozumiałe o tak dziwnej porze między nocą a dniem. Siedział skulony w bujanym fotelu przy starym regale z książkami ćmiąc wcale już nie młodą fajkę, z której dym rozchodził się na całe pomieszczenie. Na niewielkim, okrągłym stoliku paliła się czerwona, średniej wielkości świeczka, która być może pochłaniała część fajkowego dymu, lecz nade wszystko nadawała wspaniały nastrój czterem ścianom pokoju. Zapalona świeczka sprawiała, że pokój miał swoją duszę i z pewnością zrobiłby ogromne wrażenie na każdej żywej istocie, która by się tam wówczas znalazła. Należy przyznać, że ten niezwykły pokój był już właściwie reliktem przeszłości. Dziś nie spotykamy tak urządzonych wnętrz, które odzwierciedlałyby osobowość swoich użytkowników. Dzisiaj wszystko jest zimne, surowe i sztuczne. A średniej wielkości pokój był jakby cząstką człowieka, który zamieszkiwał jego połacie. Tutaj spędzał najwięcej swojego czasu. Pracował, marzył, jadał i spał. Obrazy i fotografie w pomieszaniu ze starymi meblami, książkami i niezwykłymi pamiątkami z podróży stwarzały specyficzny efekt tajemniczości. Ale takiej, która przenika przez ciało i wnika aż do wnętrza człowieka i właściwie przestaje być tajemnicza. Każdy, kto miał przyjemność tam przebywać, czuł się za każdym razem inaczej, ale zawsze równie dobrze i swobodnie, co gospodarz. Zresztą on sam traktował pokój jak człowieka, z którym się rozmawia, pije, którego się pociesza, dopieszcza, a czasem wyzywa i razem z nim płacze. Czasem zamykał się tam na kilka dni i spędzał cały swój czas na przeglądaniu pamiątek, słuchaniu ulubionych płyt. Nie odbierał wówczas telefonów, nie otwierał nikomu drzwi. Potrzebował tego, aby znów poczuć, że żyje. Był przez to uważany za dziwaka i ekscentryka, ale tym się nie przejmował. Szedł dalej przez życie zbierając doświadczenia jak owa „tabula rasa” i tak trwał z dnia na dzień, z roku na rok. Tobiasz otworzył oczy i spostrzegł, że świeczka dawno już zgasła, a przez maleńkie otwory w żaluzjach docierały coraz jaśniejsze promienie światła. Noc dobiegała końca. Musiała udać się na spoczynek powierzając posterunek swojemu koledze po fachu, na którego wszyscy zgodnie mówimy – dzień. *** Na dworze było już całkiem widno, a z otwartego okna dochodziły hałaśliwe dźwięki przejeżdżających samochodów. Czasem dało się posłyszeć fragment rozmowy lub szczekanie psa. Tobiasz ogarnąwszy pokój z porozrzucanych zdjęć i płyt z trudem włożył wysłużone spodnie i starą marynarkę. Wyszedł. Za chwilę jednak wrócił. Zamknął okno i wyciągnął z kieszeni płaszcza wiszącego w szafie skórzany portfel z gotówką. Kiedy wyszedł na ulicę, początkowo onieśmielił go promień słońca rażący niemiłosiernie w oczy. W końcu jednak trafił do niewielkiego osiedlowego sklepiku. Sięgnął wzrokiem na półki, wreszcie zrobił zakupy, zapłacił i wyszedł. A ciekawski sprzedawca toczył wzrokiem za nim aż do wyjścia, po czym obsługiwał kolejnych klientów. Tymczasem Tobiasz dokonał pozostałych zakupów i wrócił do swego ciasnego mieszkania. Po wielu zabiegach w niewielkiej kuchni, udało mu się wydobyć mały garnek. Wlał do niego odrobinę wody, a następnie około pół litra mleka. Podczas gotowania mleka, zdążył przynieść z pokoju fajkę i okulary. Potem wyciągnął z szafy głęboki talerz i wsypał do niego sporą ilość płatków kukurydzianych, a następnie zalał to gorącym, jeszcze parującym mlekiem. Zaparzył jeszcze filiżankę kawy i rozpoczął śniadanie. Najpierw sączył mleko z talerza i przegryzał to suchą bułką, a potem zjadał nasiąknięte mlekiem i posklejane w gęstą maź płatki. Całość popił dwiema filiżankami mocnej, czarnej kawy. Po chwili był już w pokoju. Pośród gąszczu książek znalazł stary, zniszczony notatnik i począł czytać w myślach słowa, jakie zapisał tam prawie pół wieku temu: Wszystko zjawiło się tak nagle i niespodziewanie Nawet nie zdążyłem o tym pomyśleć To wszystko tak bardzo mnie pochłonęło Że całe swoje piękno straciło Dwie skrajności – wczoraj i dziś Jakże różne dwie osoby – my Nasze marzenia i poglądy W których się ciągle gubimy Czy to jest przeznaczenie? Fatum, lub coś w tym rodzaju? Wielka różnorodność Wspólnych pięknych chwil Jakże dzika była wtedy A jak smutna jest dziś Wszyscy pojawiliście się tak nagle Niespodzianie was pokochałem Zdobyłem waszą sympatię Choć czasem was nienawidzę Wszystko tak nagle odchodzi Nasz cały świat wali się w gruz Pozostaje tylko smutek A biedny człowiek cierpi, płacze i szlocha znów A może nie wszystko odejdzie Może zostanie choć cząstka teraźniejszości Gdzieś w sercu albo w umyśle Niezwykłej jednostki Tylko po co? Przecież tak być nie może Po co rozpamiętywać przeszłość Która pozostaje tylko wspomnieniem Bo wszystko jest ulotne Ma swój początek i koniec I choć dudnią grzmoty i burza jest w pełni To nikt porządku świata nie zmieni To wszystko już było Już dawno odeszło w niepamięć Więc co mnie czeka jutro? Czy to będzie normalny dzień? Może będzie to kolejny dzień Za którym kiedyś zatęsknię A może spotkam ciebie I powiem – „nienawidzę cię” Wszystko przede mną Co było – za mną Co jest teraz – ze mną Może kiedyś świat będzie należał do nas Czyli do mnie i do ciebie Kimkolwiek jesteś Może osiągniemy porozumienie Stworzymy własną legendę Zrealizujemy marzenia A może kiedyś obudzę się z głębokiego snu I nic nie będę wiedział o życiu Wtedy zaczną wszystko od nowa Może nauczę się was kochać. Tak, tyle żalu, tęsknoty i lęku – pomyślał.. I tyle prawdy, wyrzekł sam do siebie. Uświadomił sobie, że całe życie chodził własnymi ścieżkami. Jego życie to rzeczywistość ciągle przenikająca się z przeszłością. Zawsze lubił marzyć. Częstokroć wyobrażał sobie siebie jako bohatera z filmu, czy książki. Miewał czasem wrażenie, że jego życie to bardzo długi film i każdy jego ruch jest zaplanowany i obserwowany przez innych jakby na ekranie. Początkowo sądził, że to Bóg jest tym obserwatorem jego żywota, jednak z czasem odszedł od tego sądu.
  14. bardzo dziękuję za przeczytanie i za dobrą radę Pani justyno. Serdecznie pozdrawiam
  15. Całość rzeczywiście świetna!!!! Tylko rozmowa z recepcjonistką jest już jakby mniej naturalna. Poza tym, wydaje mi się, że rano powinna być w recepcji już inna osoba. proszę mi wybaczyć te śmiałe sugestie. Pozdrawiam i dziękuję.
  16. Końcówka jakby trochę gorsza od całości. Jakby niespójna trochę. Zauważyłem, że jedna rzec nie pasuje mi tutaj : zmęczonym wzrokiem i bolącym każdym mikroorganizmem w moim ciele. Jeśli jesteś mrówką, to nie jesteś zbyt dużym organizmem. Może określić to jakoś inaczej? Nie chcę się wygłupiać, na pewno coś wymyślisz, jeśli uznasz to za stosowne. jak to czytam, zdaje mi się, że to o moim miejscu pracy... pozdrawiam i przepraszam za mikroorganizmy
  17. Ja również nie widzę w tym nic złego Panie Piotrze. Nie wstydzę się swojej niewiedzy i dzięki ludziom, którzy poświęcą swój czas na przeczytanie mojego tekstu mogą się podzielić swoją opinią, wrażeniami i doświadczeniami, ja mogę się czegoś dowiedzieć. A może nauczyć? Inna sprawa co z tą wiedzą zrobię. Pozdrawiam serdecznie.
  18. Zgrabnie napisane, rzeczywiście. Ale znalazłem małą nieścisłość, proszę się nie gniewać. O ile pamiętam, bóle brzucha są związane raczej z układem trawiennym nie zaś wydalniczym. Wydalniczy odpowiada za płyny. Pozdrawiam
  19. Dzięki Don Cornellos!!! Nie mam wykształcenia humanistycznego. Jestem geografem i ekonomistą o artystycznych ambicjach czy też zdolnościach. To o czym piszesz jest dla mnie zupełną nowością ale brzmi logicznie i z pewnością masz rację. Sam proces twórczy jest złożony i czasem to mordęga. Rzeczywiście. Też mam takie doświadczenia, że coś tam wypisuję a potem poprawiam, poprawiam, popreawiam... Serdecznie pozdrawiam
  20. Don Cornellos: Bardzo dziękuję za tak wnikliwą analizę tekstu. Przyznam, iż nie liczyłem nawet, że ktoś to przeczyta. Jak zauważyłeś, coś tam kombinuję. No właśnie. Wiem, że to amatorszczyzna i dlatego potrzebuję jak najwięcej uwag. Sam nie wychwytuję takich błędów jak powtórzenia albo dół doliny... Dyscyplina - jak najbardziej, ale to jest najtrudniejsze. Poza tym, nie wiem czy się zgodzisz, zauważyłem, że najwłaściwsze są proste sformułowania. Ja często gmatwam i zdanie traci swój sens. Więc jest nad czym pracować. Pozdrawiam serdecznie. MARCEPAN 30: Dzięki człowieku z gór!!! Napisałem w ten sposób ponieważ miałem na myśli dno doliny (czyli to co jest najniżej w dolinie), ale wyszło rzeczywiście masło maślane. ...Z zachwytem spoglądał na swobodnie wijące się wstęgi kryształowej wody uparcie wdzierającej się w dno wielkich dolin... Teraz to dopiero nakombinowałem. He he!! Bardzo dziękuję za interpretację!!! Nie widziałem "Requiem..." bo to z USA. Ale może wreszcie zobaczę?? Pozdrawiam serdecznie.
  21. Wstał lewą nogą, co jak wierzył z góry wróżyło nieszczęście, a na dodatek przy wychodzeniu z łóżka zahaczył o przylegający do niego stolik i zranił się w lewy bok. Kiedy już wreszcie stanął na nogach i podszedł do okna, zamarł. Za szybą zamiast codziennego ukochanego widoku na morze, widział ośnieżone górskie szczyty. Nieszczęście wisi w powietrzu, pomyślał. Już czuł jego specyficzny zapach. Otarł oczy i znów spojrzał za okno, lecz ciągle widział tam tylko skały. I chociaż poranne słońce napawało go zachwytem i jakąś nieopisaną, nieznaną dotąd radością, pomimo tego czuł wewnętrzny niepokój. Nie rozumiał swojej sytuacji. W głowie miał jeszcze szum fal i spontaniczny krzyk mew, ale przed sobą widział coś zupełnie innego. Nie przywykł do patrzenia na skały. Nawet nie lubił ich widoku. Zresztą, jedyne skały, z jakimi miał do czynienia, to niewielkie kamienie, jakie mógł spotkać na plaży, gdzie przywykł przesiadywać godzinami wpatrując się w błękitną morską dal. Dziś było inaczej. Widok ograniczał się do kilku niedostępnych, zdawać by się mogło, szczytów, trochę drzew i nic poza tym. A gdzie przestrzeń? Gdzie morze? Gdzie fale i mewy? Spacerował dość długo w pokoju, zanim odważył się wyjść na zewnątrz. Wreszcie spakował się i wyszedł. Ku swojemu zdziwieniu, im dalej i wyżej się znajdował, tym ciekawszy stawał się krajobraz. Szczególnie strome zbocza dawały wiele radości i przeżyć. Z zachwytem spoglądał swobodnie w dół dolin. W ten sposób rekompensował sobie tęsknotę za przestrzenią, do jakiej był przyzwyczajony obserwując bezkresne morze. Podobało mu się także i to, że znajdował się wyżej niż czubki strzelistych drzew. Zgłodniał wreszcie. Usiadł na jednej ze skał na zboczu. Zjadł przygotowane wcześniej kanapki i popił ciepłą herbatą z termosu. Zapragnął jeszcze przez chwilę odpocząć. W ciszy przegryzał jabłko, gdy nagle owoc wyleciał mu z rąk i stoczył się w dół urwiska. Wstał zdziwiony, spojrzał nieufnie w dół i wyrzekł do siebie – Boże, jak to wszystko ogarnąć? Dręczony wciąż rozterkami dotarł do szczytu. Wreszcie odzyskał spokój, jakiego od rana potrzebował. Rozglądał się dokoła i spostrzegł, że widzi stąd dużo więcej niż nad brzegiem morza. Dziwiła go zaskakująca bliskość innych wierzchołków, które z dołu zdają się być niedostępne. Cieszyło go, że mógł podziwiać inne, niższe szczyty z góry. To wspaniałe miejsce na śmierć – pomyślał, – jeśli kiedykolwiek będę musiał umrzeć, chciałbym, aby to nastąpiło tutaj, na jednym ze szczytów, pod samym niebem, na dachu świata. Długo trwało zanim zdecydował się na zejście. W dodatku znów, podobnie jak rankiem, zaczął przeczuwać nieszczęście. Zaczął padać niewielki deszcz. Schodził niespokojny, bardziej zwracając uwagę na rozłożyste widoki, niż pod nogi. Co jakiś czas potykał się i bronił przed upadkiem. Wreszcie wypatrzył niewielkie jezioro. Widok wody, choćby w postaci najmniejszego polodowcowego stawu tak bardzo go zaciekawił, że zupełnie zapomniał o przezorności. Chciał za wszelką cenę tam dotrzeć i choć na chwilę popatrzeć w lustro wody. Schodząc na skróty, stromym zboczem, stracił równowagę na wilgotnej i śliskiej powierzchni skały. Odpadł od ściany i spadł w przepaść zahaczając lewym bokiem o gałąź drzewa próbując ratunku. Ludzie widzący całe zdarzenie z dołu, z przerażeniem myśleli o niepotrzebnej, przypadkowej śmierci. Tylko jeden stary człowiek siedzący pod drzewem, trzymając drewniana laskę wstał i wyrzekł sam do siebie – to piękny dzień na śmierć…i po tych słowach jakby na potwierdzenie pokazała się kolorowa wstęga na niebie. Bo czasem zdarzają się dni odpowiednie, jakby specjalnie na coś stworzone. Ów dzień, był akurat pięknym dniem na śmierć.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...