Gdy powrót do domu wieczorem bez daty
Uwalniał spojrzenia owadów w lepmusze,
Słyszałem w półmroku siorbanie herbaty,
Tak straszne, tak zwykłe, bez skazy, na dłużej
[Zdychały w wazonach, w kryształach jaśminy
I bzy poufałe, po cichu, niespiesznie,
Choć grudzień, to dziwne, zaczynał już winić
I pchać się wulgarnie w kalendarz, w powietrze].
Bo w moim salonie z uśmiechem tak błogim
Siedziała w fotelu nieznana mimoza;
Pod stołem, pod stołem jął krzyczeć z podłogi
Jej piasek, ten piasek zniesiony znad morza.
Szurała butami wciąż w moim salonie,
Jak zwykło się szurać - zwyczajnie, z troszeczka,
U obcych, po prostu, że nikt się nie dowie
I siorbiąc herbatę z mojego kubeczka
[W kieliszku po wódce zastygły papieros
W tęsknotach, szelestach, na spodzie opada,
Dym szary się zgubi leniwie dopiero,
Choć tli się, i tli się we własnych oparach].
W poranność skradziona przepadła gdzieś dalej,
Podnosząc się migiem z podłogi lub z łoża;
Zostały mi po niej dwa słowa: ej, polej!
I piasek, jej piasek zniesiony znad morza.