
Trolli
Użytkownicy-
Postów
20 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez Trolli
-
Cz.2 Drzwi ustąpiły pod delikatnym pchnięciem. Neil zawahała się. W twarz buchnął jej odór zgnilizny. Czyżby pomyliła numery? Nie… To jej mieszkanie. Czemu wiec zdaje się takie obce? To przez ten smród, uświadomiła sobie ze zgrozą. Kiedy wychodziła na zakupy jej kawalerka pachniała ładnie: cynamonem, bazylią i oregano. Obecny zapach był jej obcy, niepokoił i drażnił zmysły. -Anthony?- we wnętrzu było też ciemno. Za ciemno… Odruchowo sięgnęła po kij. Używała go zawsze do uciszania hałaśliwych sąsiadów z góry. Stał w kącie, przy drzwiach, na wypadek, gdyby imprezowicze wyrażali pretensje. Nie znalazła jednak kija. Jej palce natrafiły na aksamitny materiał cudzego płaszcza. Obróciła głowę i cudem uniknęła ciosu. -Neil Geiman, jesteś aresztowana!- czyjeś ramiona spróbowały ją pochwycić. Drzwi raptownie zatrzasnęły się za jej plecami. Upadła, przyciśnięta do ziemi. -Masz prawo zachować milczenie… Neil znała swoje prawa. A własne możliwości jeszcze lepiej… Odwróciła się gwałtownie na plecy, unikając dłońmi zimnych kajdanek i zadała jeden, celny cios w szczękę. Młody mężczyzna, najwyraźniej policjant, jęknął rozdzierająco. Neil nie była litościwa. Kolejny cios w policzek zadany łokciem zwalił młodzika na ziemię, ale dziewczyna nie darowała mu kilku kopniaków. -Ty… dziwko…- jęknął, plując wybitym zębem. Neil nie zwróciła na niego uwagi. Coś było ciągle nie tak. Bardzo nie tak. Pazury przecięły powietrze. Zapach nieczystości nasilił się. Ktoś…coś wciągnęło głęboko powietrze. Uskoczyła. O włos. Szponiasta łapa wbiła się w ciało nieszczęsnego policjanta, przygważdżając go do podłogi. Mężczyzna zacharczał krwią. Neil już nie było. W dwóch skokach znalazła się w ciasnej kuchni i wyszarpnęła z drewnianego stojaka pierwszy lepszy nóż. Wskoczyła na stół, najbezpieczniejsze miejsce, na którym mogła mierzyć się z intruzem. Mogła spojrzeć bestii w oczy. Na swojego przeciwnika nie czekała długo. Poczwara rozpychała się w wąskim przejściu, odcinając jakąkolwiek drogę ucieczki, a zgarbione barki szurały po suficie. Na chwilę spojrzenie czerwonych oczu skupiło się na niej. To wystarczyło. Ruszył do ataku. Pazury, jak krótkie miecze, wbiły się w blat stołu w miejscu, gdzie przed chwilą stała Neil. Balansował już na marmurowym parapecie. Pazury wyślizgnęły się z drewna jak z masła, uderzyły w szybę okna, która rozsypała się drobny mak. Potwór nie poczuł bólu, nie jęknął, kiedy potężne łapy zadrasnęły się o ostre krawędzie. Neil wbiła w owłosiony kark nóż. Monstrum nie drgnęło, brało już zamach do ostatecznego ciosu, mającego zakończyć jej życie. Nie stała jednak bezczynnie, czekając na śmierć. Piruet, znalazła się przy wybitej szybie, miażdżąc podeszwami kawałki szkła. Wychyliła głowę na zewnątrz. Wiatr szargał jej włosy, zasłaniając widok. Trzecie piętro… Nie wahała się, kiedy usłyszała świst pazurów tnących powietrze. Odbiła się od stromego parapetu i skoczyła na beton parkingu. Dziesięć metrów pod sobą… Cz.3 Miał właśnie wrócić do łóżka, kiedy jego uwagę odwrócił dźwięk. Obce, złowrogie brzmienie wkradło się w ciszę nocną i miarowe tykanie zegara w westybulu. Postąpił jeszcze kilka kroków i ze zgrozą zdał sobie sprawę, że dźwięk znacznie nasilił się. W dwóch krokach znalazł się u szczytu schodów, bezgłośnie pokonał korytarz i sięgnął po strzelbę opartą o komódkę. Rano mieli jechać na polowanie. Najwyraźniej zwierzyna nie zamierzała tak długo czekać. Drgnął, gdy do jego uszu dobiegło uderzenie pazurów o dywan, niosące się w przejmującej ciszy. Odbezpieczył broń i ostrożnie wyjrzał zza kolumny. Istota była ogromna, wysoka na dwa lub więcej metrów, na pewno ciężka i silna. Szła jednak jak pies, na czworaka, trzymając łeb nisko, przy ziemi. Ale to nie było zwierzę, to była istota jak najbardziej rozumna. Czerwone oczy błyszczały w nikłym świetle wpadającym przez okna z ulicy. Oparł strzelbę na ramieniu i wymierzył. Posiadłość zatrzęsła się od huku. Monstrum wrzasnęło rozdzierająco. Padło, ale po chwili, która starczyła, aby odetchnąć, było już na nogach i rzucił się do ataku, przeskakując po dziesięć stopni. Był już w biegu. Skoczył na łóżko i przeturlał się po rozkopanej pościeli. Bestia przeleciała nad nim, orząc szponami powietrze. Wsunął dłoń pod poduchę i wyszarpnął rewolwer. Strzelił, gdy monstrum znajdowało się nad nim i wyciągało pazury ku obnażonemu ciału. Podniosło się ciężko za nim po bolesnym upadku i zmierzyło go nienawistnym wzrokiem. Na korytarzu rozległy się pospieszne kroki i krzyki. Cały dwór nagle ożył, w sypialni zabłysnęły oślepiająco światła. Do pomieszczenia wbiegł majordomus, celując z dubeltówki we wszystko, co mogłoby stanowić potencjalne zagrożenie. Za nim wbiegło dwóch strażników z pistoletami i kucharz, wywijając długim, samurajskim mieczem. Potwór zebrał się w sobie i skoczył przez okno. Wielki, ciemny kształt zniknął w ciemnościach, pozostawiając po sobie wybitą szybę, przez którą wpadały teraz nieustanne podmuchy lodowato-zimnego powietrza. Podniósł się z posłania i poprawił klapy szlafroka koloru pawiej zieleni. Majordomus, kucharz i strażnicy wpatrywali się tępym wzrokiem w noc, zdumieni i przerażeni zarazem. -Nic mi nie jest, Teodorze.- mruknął, poprawiając mankiety. –Niepotrzebnie się martwisz. Majordomus spłonął czerwienią. -Przeprasza, sir… Co…co to było, sir? -Sam chciałbym to wiedzieć.- podszedł do ściany i dotknął miejsca, gdzie pazury stworzenia zaryły głęboko. Tak samo miały tkwić w jego plecach… -Wezwać policję, sir? -Nie trzeba.-odparł swobodniej. –Już tu nie wróci. Mimo wszystko wolę, żeby tej nocy już nikt nie kładł się spać… Majordomus imieniem Teodor skinął usłużnie głową. -Będę w swoim gabinecie.- mruknął, omijając strażników, którzy odwrócili wzrok, kiedy obok nich przechodził. –Jeszcze jedno, Teodorze! Majordomus skinął głową. -Tak, sir? -Zadzwoń do pana Weis’a. -Anthony Wies? Ten telepata?- zdziwił się mężczyzna. Zmroził go spojrzeniem. -A znasz innego?- syknął. -Nie, panie Soul. – powiedział cicho. -No właśnie…
-
Czym jest opowieść? Czym są słowa? To nie rząd niezrozumiałych, czarnych znaków. Słowa to wieczna pieśń, niesiona ,rozsiewa się jak kwiat, zapada głęboko w pamięć, niczym w ziemię, kiełkuje i kiełkuje. Słowo to wolność. Słowo nie ma ograniczeń. Przynosi szczęście, ból, strach, upokorzenie. Słowo to najpotężniejsza broń tego świata. W powietrzu unosił się mamiący zapach jarzębiny, rozmarynu, kadzideł i świec. A to wszystko, aby przywołać ducha. Nad głową Kate rozbłysło zielone światło, podobne do tego po fajerwerku. Wiedziała, że nikt w tym lesie nie bawi się ładunkami wybuchowymi. Prawda była znacznie gorsza. Na polanie stały trzy czarownice. Znała je wszystkie, a one znały ją. Trio pięknych, zabójczych kobiet, którym ona, biedna Kate Pure o mysich włoskach i orlim nosie musiała stawić czoło. Ukryta za kępą ostrokrzewu przyglądała się przyzywaniu. Kobiety stały wokół pentagramu. Dookoła usunięto śnieg, płomienie tańczyły wesoło. A tajemniczy, zielony dym wypływał z małego, czarnego otworu w ziemi. Ten właśnie otwór spowodował, że Kate zadrżała w swoim ukryciu. Najmniejszy ruch spowodował drobną lawinę. Najwyższa z czarownic zwróciła swoje przenikliwe spojrzenie w jej stronę. Nie miała wyboru. Pozostała improwizacja. Wyskoczyła zza krzaczka uśmiechnięta od ucha do ucha. -Rebeka!- starała się nadać swemu głosu beztroskie brzmienie. -Jesteś z przyjaciółkami? Witaj Carlo i ty, droga Phyllis! Czarownice uśmiechnęły się, każda w inny sposób. To sprawiło, że Kate straciła całkowitą przewagę. Powietrze przesiąkło czarną magią. -Widzę, że przyzywacie większego ducha. Co, Rebeko? Znudziły ci się twoje druzgotki? -Własnymi rękami wyrwę ci serduszko.- powiedziała słodkim głosikiem czarownica. Kate uśmiechnęła się niedbale. -Nie masz takich ostrych pazurków. Rozpoczęło się. Czerwone, zielone, białe i złote promienie przeszywały powietrze pomiędzy czarownicami, a Kate. Już po chwili zepchnęły ją na pobocze. Akcja była spalona, ale też przeszkodziła Rebece w sprowadzeniu jakiegoś większego bytu. Rzuciła w niebo jarzącą kulę niebieskiego ognia. Znak dla drużyny… Pocisk leciał wysoko, wysoko, jasno… Czerwona kula przeszyła pierś dziewczyny. Świat zawirował dokoła. Poczuła szarpniecie w mięśniach. Zobaczyła ciemność… Wieczory po pracy lubiła spędzać w barze. Siadała przy szynkwasie, zwierzała się kelnerowi, topiła smutki w kuflu grzanego piwa. Wyciągnęła dłoń przed siebie. Kryształowy kieliszek po raz szósty wypełnił się czerwonym winem. Kate wpiła w niego mętne spojrzenie. Gdy nerwy puszczały, a przełożony wysyłał ją na akcje samą, zaczynała złorzeczyć. Od czasów szkoły dla dziewczyny nie nastąpiła żadna zmiana. Wciąż musiała przemawiać w imieniu zespołu, wciąż tylko ona obrywała i wciąż tylko ona dominowała, nawet nad szefem. Na dodatek, co wielu pracowników ministerstwa irytowało, była najmłodsza. Kate nie czuła się na siłach tłumaczyć całemu światu swojej inności… Jednakże, cały świat miał jakieś „ale”… -Dawno cię nie widziałem, Kate.- i tym razem kelner starał się do niej zagadnąć. Skrzyżował ręce na piersi i napiął mięśnie. -Wyglądasz dzisiaj prześlicznie. To nowa bluzka? -Wolałabym, żebyś nie gapił się tam, gdzie nie trzeba!- zapięła skórzaną kurtkę pod szyję. Młodzian nie rezygnował. -Może pogadamy? Nie wytrzymała. Żółta kula zalśniła wokół jej dłoni. -Odejdź…- poprosiła cicho. -Innym razem będę musiała cię aresztować za narzucanie się!- westchnęła i umoczyła usta w kuflu ciepłego wina. Może zawaliła sprawę z Rebeką z powodu ostatniego wieczora? Myślami wybrała się na przechadzkę po plaży. Był poranek, powietrze przenikało jej skórę, gdy spała na piasku. Obok niej leżał Ptolemeusz. Mając piętnaście lat, Kate zaprzyjaźniła się z magiem- naukowcem i przez zbieg okoliczności na niej przetestowano nowe urządzenie. Pamiętała mały wisiorek z pozwijanymi wężami, które zjadały swoje ogony nawzajem. Symbol wieczności… Byle medalik przeniósł ją w przeszłość. Do Aleksandrii z przed naszej ery… Tam poznała Ptolemeusza, gdzieś w odległym czasie, zakochała się. I wróciła, ale bez niego. Razem z profesorem podjęli działania. Dla niego to był eksperyment, dla niej- szansa na szczęście. Ukradli ciało zmarłego kelnera i wwołali w nie ducha. Plan się powiódł. Ptolemeusz dostał kolejne trzy lata nowego życia… Do ostatniej noc… Kate kuliła się na plaży. Ptolemeusz siedział obok, wyciągając się na piasku i z zachwytem patrząc na wschodzące zza morza słońce. -To dziwne...- powiedział nagle. Kate uniosła się na ramionach. -Znowu jestem żywy… I to tak… Tak…- nie potrafiła powiedzieć, czy mówił z irytacją czy z zachwytem. Czy cieszył się, że od trzech lat znowu jest na ziemi? -Nie, nie jesteś żywy…- podciągnęła nogi pod siebie. -Twoje ciało przestało istnieć... Pozostała tylko dusza. A ja bawię się twoim istnieniem… Bo cię kocham… Zdecydowała się. Odesłała go w nocy… Kolejne wspomnienia migały w jej głowie. Puste, bezimienne obrazy z ostatnich tygodni. Przypomniała sobie swoją uczennicę, Ruby. I to, jak ją straciła… Była noc, a ją z ciepłego łóżka wygonił hałas. Poszła za dźwiękiem. Wbiegła w momencie, gdy Ruby przywoływała ducha. Wypchnęła ją z pentagramu, kopnęła czarę z kadzidłami. Żarzące się węgielki rozsypały się po pokoju zacierając kontury pentagramu. -Zwariowałaś?!- potrząsnęła dziewczyną za ramiona. -Zaświaty to nie zabawka! Mogłaś zginąć i zabić nas!!! Dziewczynka wyrwała się z jej uścisku. -Ale ty mogłaś wezwać Ptolemeusza! Wszystko widziałam! Jak wszedł w tego kelnera i jak został w twoim pokoju… Zamachnęła. Jej ręka zawisła nad twarzą dziewczyny. -Wylatujesz!- warknęła, odwracaj się na pięcie. To był straszne, ale też nie żałowała Ruby. Bała się tylko tego, co zrobiła Ptolemeuszowi. I tego dnia, o świcie spotkała swoich przyjaciół w biurze. Nola, drobna dziewczyna, sekretarka, zawsze pogodna i wesolutka i tym razem tryskała radością. -Miłość to istna słodycz!- Nola obracała w palcach błyszczącego żelka w kształcie serca. Kate zlustrowała ją wzrokiem. -Miłość to także gorycz, Nolu. Nie spodziewaj się, że nigdy cię nie dosięgnie.- jej ton mentora spowodował tylko przerzucenie oczu. -Przesadzasz. Przecież z tym Egipcjaninem byłaś kilka lat… Co się z nim stało? Zostawił cię? Kate zawahała się. -Powiedzmy, że odszedł. Ptolemeusz nie był jedynym mężczyzną w jej życiu. Zbyt wiele ich dzieliło… Może dlatego zgodziła się na spotkanie z przyjaciółkami, taki mały, babski wieczór. Okazało się to wielkim błędem. Abigaile, starsza dziewczyna, zmysłowa, piękna i tajemnicza postawiła jej karty. Myśl o innej miłości przyprawiała ją o mdłości. Ale Ptolemeusz odszedł… Abigaile rozłożyła przed nią karty. Jej bystre, niebieskie oczy onieśmielały ją. Wokół pentagramu paliły się świece zapachowe i aromatyczne kadzidła. Obie postacie ukrywała już ciężka, siwa masa dymu. Abigaile brodziła palcami po grzbietach kart, po czym, nie spuszczając czujnego wzroku z dziewczyny, uniosła jedną ku twarzy. Jej lekki uśmiech wywołał drżenie. -To kochankowie…- ciemny obrazek zawisł przed jej twarzą. -A to nie walentynki!- wstała, prawie wychodząc spoza pentagram. Abigaile złapała ja za przedramię. -Jeżeli teraz odejdziesz, on nie przybędzie…
-
To urodziny mamy. Zapowiada się wielka fiesta! Prawie wszyscy pizzafarianie siedzą teraz w naszej kuchni. Ja też tu jestem, ale w przeciwieństwie do swoich krewniaków, którzy sterczą przy piecach i garnkach, podziwiam ich wyroby. Cudowne zapachy mieszają się ze sobą, ale to nie zmienia ich w coś niemiłego dla nozdrzy. Po prostu czuję jak te zapachy mnie wypełniają i bawię się w rozróżnianie potraw. Co jakiś czas ojciec goni mnie do deseru, ale obawiam się, że gdybym tylko się wzięła do gotowania, to biedni goście nigdy nie doczekali by się posiłku. Tata biega od jednego wielkiego pieca do drugiego, a moi pizzafariańscy rówieśnicy dokładaj starań, aby utrzymać ogień. Płomień musi być nie za duży, bo strawi gliniane półmiski i nie za mały, bo potrawa zostanie surowa. Przy okazji uczą się gotowania, podglądając krzątaninę starszych. Rodzina mojej matki przeniesie potem dania na dwór, zaraz przed tym jak goście zasiądą do stołów. Co prawda w kuchni jest przeciąg: rząd okien-drzwi wychodzących na podwórze jest otwarty i przyozdobiony bukszpanem. Tata znowu krzyczy. Karze mi się wsiąść do roboty. W gotowaniu nie jestem taka dobra, jak wymaga tego ode mnie ojciec. Więcej cech odziedziczyłam po mamie. Kiedy, na przykład, gotuję ziemniaki, to nie chce mi się pilnować ich co chwilę. Sięgam po książkę i… Bach! Ziemniaki spalone, garnek płonie, twarz ojca goreje! Mieć w żyłach tylko trochę pizzafariańskiej krwi to istne utrapienie. Sami pizzafarianie to utrapienie! Wszystkiego się doczepią. A tu ziemniaki nie posolone, kurczak za twardy, indyk za suchy, zupa za słona! Są strasznie uciążliwi, mam przecież przykład w domu… Na dodatek to fanatycy gotowania! Z takimi to nawet o pogodzie nie można porozmawiać bo już mówią :”Wczorajsze płatki śniegu miały rozmiar dojrzałych jagód” albo „Niebo ma dzisiaj kolor sałatki koktajlowej, nie uważasz?” . Większość do śniadzi, tędzy jegomoście i panie z delikatnym wąsikiem (panie również) i z tymi swoimi dredami z tęczowymi koralikami. Jeżeli miałabym to streścić w jednym słowie, to powiem, że pizzafarianie to plaga! Rodzina mamy to co innego. To artyści! Doradcy królewscy, nadworni malarze, muzycy, skryby i pisarze. Tych ludzi warto znać. Mają kontakty w całym królestwie, są uczciwi (przynajmniej większość) i można z nimi pogadać o wszystkim. Jednak w przeciwieństwie do rodziny mojego ojca, na przyjęcie zjechało jakieś dziesięć osób. Tutaj przynajmniej wszystkich się zna. Teraz pewnie rozmawiają między sobą tymi swoimi spokojnymi głosami lub wyciągają się w słońcu. To lenie, tak jak ja, chociaż nie tak jak moja mama… Moja matka pracuje u pewnego hrabiego i podlicza jego podatki, daniny i inne sprawy. Sprawdza, czy może kupić sobie nową wieś i tak dalej. Niewdzięczne zajęcie, ale dobrze płatne. A hrabia to zgrzybiały staruch i wszystko mu już obojętne. Wracając do przyjęcia… Dosiadła się moja kuzynka, córka siostry mojego ojca. Typowa pizzafarianka! Przy kości, rumiana i ma te okropne dredy. Ojciec upierał się żebym ja tez takie miała. No i mam. Jeden mały dred z koralików odstaje z prawej strony mojej głowy. Cieszysz się, tato? Wracając do mojej kuzynki, to nie mamy wspólnych tematów. To pizzafarianka. O czym mamy rozmawiać? Ile koperku zmieści się na metrze kwadratowym spaghetti? Dajcie spokój…! Akurat zmienia się sytuacja: w kręgu parujących pizz i ziemniaczków pojawiają się placki ziemniaczane, omlet z pieczarkami i coś mniej apetycznego, czyli kotlety z grysiku, pierogi ruskie i takie tam. Ale są też desery! Przyjemność w każdym calu. Zbieramy półmiski ze stołu i wychodzimy na zewnątrz, balować. Jest piękna pogoda. Wszyscy się cieszą. Wystarczyło rzucić kamieniem, żeby trafić w jakąś rozciągniętą uśmiechem twarz. Oczywiście nikt tutaj nie będzie niczym rzucał. Tata przytula teraz mamę. Jest wysoki i szczupły jak na pizzafariana, mama zaś jest drobna i blada, ma na sobie białą sukienkę. Razem się śmieją. Jejku, jak ja ich kocham…
-
Eeeeee..... Co do niektórych, na stronie głownej wyraźnie pisze coś o byciu obiektywnym Tak dalej, Przemku ;)
-
Mnie się podoba, chociaż nie ma sensu Dobranocka ;)
-
Coral Już nie płacz, pomyślała i naprawdę zatrzymała kolejna łzę pod powiekami. Natrętne myśli snuły się pod przykryciem rzęs, plecione starannie przez drobne pajączki wyobraźni. Wspomnienia… Minione, bolesne chwile, przepełnione goryczą i strachem. Wahania i obawy. Kpiny tych, na których najbardziej jej zależało. I ciosy… Padające kolejno, automatycznie, w tych samych odstępach czasu. Tak samo bolesne, destrukcyjne. A później cięcia. Szybkie i gładkie, a czasem niezręczne, powolne, głębokie. Odbijający się echem trzask łamanego krzesła. Zamach, uderzenie, cichy, stłumiony jęk, gdy drewno uderza o plecy, a ciało opada zdruzgotane na podłogę. Kopniaki obitym, kowbojskim butem. W twarz, w brzuch… A jednak decyzja była podjęta szybko, desperacko, mimo wszystko. Mimo czasu na przemyślenie. Jeden ruch. Chropowaty, zimny uchwyt, otrzeźwiający i hipnotyzująco bliski. Uniesienie, ruch ramienia, tak często łamanego i wykręcanego. Prawie niedostrzegalny skurcz palca. Huk. Cisza. Wolność. Łzy. Więzienie… Adrien spojrzał na dziewczynę spod przymrożonych powiek. Nie mógł zaprzeczyć, była ładna. Nawet bardzo. Miała szczere, szaro-niebieskie oczy, a kąciki ust mimowolnie unosiły się do góry. -Co się stało?- spytał z uśmiechem, kładąc głowę na splecionych dłoniach. Wargi dziewczyny zadrżały. Oczy ściemniały. Paznokcie wbiły w bladą skórę, aż pobielały kostki palców. -Zawsze miałaś skłonności do samo zadręczania. Syndrom sztokholmski… Mimo wszystko jesteś tu. Rozluźniła się. I wyprostowała. -Jestem.-głos miała spokojny, lecz Adrien wiedział, że potrafiłby on tętnić emocją. -Co on ci robił, że zasłużył na taki straszny los?- efekt słów był porażający, wzmocniony jego paskudnym uśmiechem. Fascynujące, pomyślał mimo wszystko. Napięła mięśnie szczęki. -Robił wszystko.- odparła z trudem panując nad głosem. –Przychodził pijany i wychodził pijany. Bił, kiedy chciał i za co chciał. Czasem bez powodu, tak sobie, bo znalazłam się po jego ręką. -Ale używał też czegoś innego… -Jasne. Kija hokejowego, gitary, nogi od krzesła… -Nie dziwie ci się. Potrafię sobie to wyobrazić. -Nie… nie potrafisz. Zerknął w dokumenty. Obcasem buta zgniótł niedopalonego papierosa. Lane spojrzał na niego pytająco. -Masz jakieś wątpliwości?- spytał, przyglądając mu się uważnie. Miał jasne, błękitne oczy i sztywną, brązową czuprynę. Wzrok Adriana przesunął się po jego sylwetce. Jest w tym samym wieku, pomyślał. Ale mniej rozumie. -Może spieprzyć sprawę. –odparł, kopiąc niedbale chrzęszczący żwirek pod stopami. -Nie damy jej szansy. – spojrzał pod stopy. –Jest najlepsza. Mistrzyni kamuflażu. Sprawna. Szybka. Silna. Wysportowana. Skończyła najlepszą budę, jaką można skończyć. Jej ojciec… -Wiem.-machnął obojętnie ręką. –Ale nie wdziałeś jej dłoni. Ma tak powykrzywiane palce… Może je zginać na wszystkie strony. –westchnął. -Ja i tak uważam, że nie będziemy żałować.
-
Prawda, to tylko fragment. Duszki nocy są tu raczej z powodu mich zainteresowań Sagą o Ludziach Lodu, niż Wojną Duszków, chociaż zmieniłam Demony na duszki, żeby zmniejszyć ich potęgę (demoniki brzmia raczej głupio) Śmierć nie moze być młoda i piękna, ma równo tyle lat co pierwsze ziemskie życie. Dzienki i pozdro ;*
-
-Tak mi przykro, kochanie.- kobieta wzięła ją w objęcia. –Teraz my się tobą zaopiekujemy. Szkoda tylko, że nie pamiętasz swojej ciotki Ingrid. To takie przykre. Pająk starał się uśmiechnąć. Ciotka Ingrid mogła mieć najwyżej dwadzieścia cztery lata. -Zgodnie z wolą pana Pure przechodzi pani pod opiekę państwa Pasch.- powiedział, przekazując kobiecie dokumenty, Jenkins. Ingrid machnęła ręką ponaglająco. -Skontaktuję się z panną Pure, kiedy już się zaaklimatyzuje. –Jenkins uścisnął niemrawo dłoń Kate, skinął Ingrid i zaczął powoli zbierać papiery do teczki. Kobieta opiekuńczym geście ujęła rękę dziewczyny. -Chodź, kochanie.- powiedziała przymilnym głosem. –Pojedziemy teraz do domu, zrobię ci kolację. Kate skinęła głową. Dom… Internat był jej drugim domem. Swój własny, prawdziwy, opuściła dość dawno. Rodzice mieli małe mieszkanko zagracone pamiątkami z podróży. Tam właśnie Pająk czuła się najlepiej. Pomiędzy egzotycznymi rzeźbami, wypchanym orłem o postrzępionych piórach, motylach nabitych na igły, kawałkami kryształów, książek i tradycyjnych obrazów z różnych zakątków świata. Kate miała przed oczami egipskie papirusy, gobeliny, rysunki na kawałkach drewna, zdjęcia skał z czerwonymi bizonami. Rodziców nie ma. A czy to jakaś szczególna różnica? Teraz nie oczekuje już na ich powrót, wie, że nie wrócą. Zawsze się tego bała. Kiedy wyruszyli w Alpy, do Brazylii, odwiedzili Kongo i przemierzyli Saharę. Byli wszędzie, ale prawie nigdy nie przy niej. Kiedyś lawina uwięziła ich w górach. Kate pamiętała puste pokoje, ciemne oczodoły masek spoglądające na nią złowrogo, obco. Traciła rodzinę powoli, najpierw dziadków, potem babcie i ciotki. Jeżeli nie zabrał ich los, to wyjechali na drugi koniec świata w poszukiwaniu szczęścia. Pająk zawsze im zazdrościła. -Dojechaliśmy!- zagruchała ciotka Ingrid. Wyskoczyła z samochodu i pobiegła wypakować bagaż. Przy każdym radosnym kroku jej ciemno-rude włosy obijały się o pośladki. Przy każdym radosnym podskoku Kate traciła całą sympatię do niej. Odebrała swoje walizki i w ślad za kobietą ruszyła przez jezdnię do położonego na ścianie wzgórza domu. -Podoba ci się?- spytała Ingrid, doganiając ją przed wejściem. Dziewczyna przesunęła wzrokiem po lesie wznoszącym się wysoko nad nią, jego ciemnej, głębokiej masie, zachęcająco falującej na powitanie. -No pewnie.- odparła, uśmiechając się delikatnie. Mąż Ingrid, John, blondyn o posturze drwala, uściskał ją mocno, aż zgrzytnęły kości dziewczyny. Kuzyni, Jackob i Matt bąknęli pod nosem niewyraźne „Cześć”, po czym oddalili się pośpiesznie. Ciotka zaprowadziła ją do jej pokoju, zostawiając Pająk przed drzwiami i życząc miłego wieczoru. -Jeśli zgłodniejesz, jesteśmy na dole, w kuchni. – pogładziła ją troskliwie po głowie i odeszła, obracając się dwa razy. Kate spojrzała na klamkę. Była drobna, wykonana z metalu, jak się wydawało dziewczynie, zimnego i ciężkiego, uformowana w kwiaty i liście. Wszystko w tym nowym domu było proste i nowoczesne, przypominając Pająk rysowane przez dzieci meble z kwadratów i prostokątów. Dlaczego ten pokój miałby być inny? -Jeżeli nacisnę klamkę, wszystko się zmieni…- pomyślała, oparłszy czoło o bielone drewno drzwi. Wszystko się zmieni. I tak już nigdy nie powrócą dawne czasy. Czy powinna iść do przodu, czy zostać tam, gdzie jest? Jednym, szybkim ruchem nacisnęła klamkę, faktycznie ciężką i zimną. Drzwi ustąpiły Natychmiast i Kate zrobiła krok nad niewysokim progiem. Najpierw zobaczyła smoki… Namalowano je dość dawno, bo farba wyblakła, a brokat opadł. Były drobne, różnokolorowe. Wznosiły się na ściany i opadały z nich. Były wszędzie. -To moje książki!- przesunęła palcami po tomach w biblioteczce zajmującej całą lewa ścianę. Szerokie biurko także należało kiedyś do niej, lub raczej do jej rodziców. I krzesło, z wyrzeźbionym na oparciu lungiem. Zasłona nad oknem wychodzącym na las pochodziła z Indii, parawan malowany w pawie z Chin. I jej łóżko… Jedyne, co się zmieniło, to smoki… I jeszcze Ptolemeusz. * * * Ty czuł się dziwnie mały w swoim wielkim pokoju. Zastanawiał się też, czy może go takim nazywać. W końcu należał do tamtych ludzi, nawet, jeżeli byli oni teraz rodziną chłopca. Na dokładkę okazała się ona o wiele większa, niż Ty przypuszczał. Ernest miał żonę, Renee. Ptolemeusz nie rozumiał napięcia między dwoma taki pięknymi, wręcz idealnymi istotami. Pan i pani Daragon nie odzywali się do siebie, a kiedy już jedno z nich było zmuszone przemówić wymieniali jedynie kąśliwe uwagi. Asif uspokajał ich swoim aksamitnym głosem, którego Ty tak bardzo chciał słuchać. Hindus, siedząc w złocie i jedwabiach, wyglądał jak z jednej z bajek „Z tysiąca i jednej nocy”. Spokojny, opanowany, z lekkim uśmiechem pod ciemnym wąsem stał się dla Ptolemeusza bohaterem. Obok niego zasiadał mniej dostojny syn, Rajit, którego chłopiec polubił za łobuzerstwo i krzywy uśmieszek. Asif był w bliskich stosunkach z Sun Lee, wytworną japońską swatką. Jej syn, Kazu, jak Ty szybko się przekonał, był mózgiem komputerowym. Już w pierwszym dniu para nastolatków dobrała się do rzeczy chłopca. Niespodziewanie nowy pokój Ptolemeusza wypełnił się okrzykami i chichotem trójki młodych mężczyzn. -Kazu, łap!- Rajit cisnął garścią skarpetek chłopca, które wypełniły sobą cały dywan, zanim doleciały do celu. Zrezygnowany Ty śmiał się wraz z nowymi kolegami. -A to co…?- hindus sięgnął po oprawione w ramkę zdjęcie Kate. Zrobiła je sama, nie dawno. Rozdała je w tedy wszystkim, aby pamiętali ją jak najlepiej. Przyjaciele szybko się odwdzięczyli i album Kate wypełnił się znajomymi twarzami. -Fajna!- puścił oko do Ptolemeusza. –Ile ma lat? Ty wyrwał mu zdjęcie z rąk. -Nie twoja sprawa…- mruknął, chowając zdjęcie na samym dnie torby. Rajit wzruszył ramionami, wykrzywiając wargi. -Jak chcesz…- odparł, a zaraz potem zaczął wyciągać książki Ptolemeusza, odrzucając te, których tytuły nie przypadły mu do gustu. Z pomiędzy stronnic wysypały się zasuszone liście, które Ty natychmiast pochwycił. Tego też nauczyła go Kate. Suszenia… Używania roślin do robienia zakładek, szukania odpowiednich ziół i ciekawych kwiatów. Nigdy jednak nie udało mu się jej pokonać, zwyciężyć. A teraz nie miał już nawet Kate…
-
Sen o J.; T.Y. ; ***
Trolli odpowiedział(a) na Andrzej Figowy utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Zatkało mnie kiedy czytałam, a trudno jest wprawić mnie tekstem w zadumę Strasznie mi sie podobało! Pozdro :) -
Cóż, muszę przyznać, że nie ma ładnych tęczówek. To prawda! Jednakże wolałabym, żeby żadne z was nigdy później się Jej nie wygadało. Byłaby bardzo zła, gdyby się dowiedziała. W swoim czasie sami zobaczycie i zapewne wielu przyzna mi rację. Oczy te są duże i ciemne Raz wydają się być całkowicie czarne, raz brązowawe, a raz szarawe. Są poznaczone fioletowymi żyłkami (fee!!!) i bardzo, bardzo mokre. Śmierć sama w sobie wygląda dość bezosobowo. Oprócz oczu widziałam też jej ręce, dłonie osoby bardzo starej, z których nie można raczej było odczytać płci właściciela. Dwa wnioski: Śmierć jest stara i brzydka. Tego też jej nie powtarzajcie! W przyszłości mogłabym mieć z tego powodu kłopoty. -Nie teraz!- Śmierć przemówiła grobowym głosem, a słowa zdawały się wydobywać z mrocznej czeluści wokół. Sama się zawiodłam, spodziewałam się tunelu ze światełkiem na końcu. A tu? Biurko z obsydianu i dziennik z napisem „Guest Book”. Nic nadzwyczajnego. -Nie teraz?- powtórzyłam zbita z tropu. Śmierć machnęła starczą dłonią. Jakimś cudem odsunęłam się na bok lub raczej to ona mnie przesunęła. Z ciemności wyłoniło się coś. Dokładnie dusza. Od razu można było poznać, że nie jestem martwa, w przeciwieństwie do tego czegoś. Było blade jak śmierć ( kawalarz ze mnie) i połyskiwało na czerwono. Śmierć odznaczyła to coś lub kogoś w swojej księdze, zawiał mocniejszy wiatr i to coś (ten ktoś) został po prostu wywiany, a w powietrzu zapachniało spalenizną. Śmierć postawiła na biurku tabliczkę „Lunch time, closed” i odwróciła ku mnie oczy. -Czy teraz masz już czas?- spytałam, ale moja własna wypowiedź wydała mi się bardzo nie kulturalna. W końcu nie jesteśmy jeszcze na „ty”. -Nie.- odparł(a). –Rozwiążmy tę sprawę szybko. Zapowiadało się krucho. Starałam się uśmiechnąć. -To jeszcze nie jej czas!- kontynuowała cicho, przewracając strony w dzienniku. A przewróciła dużo, chociaż do końca było jeszcze daleko. -Mam tego świadomość.- odpowiedziałam z jak największym szacunkiem i powagą. Na niewiele się to zdało. -Więc po co przyszła? -Nie przyszłam specjalnie. To… przypadek! Pomyłka! Wypadek! Niekorzystne zrządzenie losu! W tym momencie ugryzłam się w ozor. Śmierć nazywa się czasem Los. Zwalanie winy na nią to przepustka na drugą stronę. Śmierć zerknęła do swego dziennika. Musiała tam być moja kartoteka. Jak widzicie, wszędzie mają na was teczki… Śmierć spojrzała na mnie. Przyglądała się długo i wolno, ale bohatersko wytrzymałam jej wzrok. -Przeszła bezkarnie przez Bramę Dwóch Smoków i przewędrowała Dolinę Śmierci… Uśmiechnęłam się dumnie. Tak, to mowa o mnie! -Ale to tylko ostatnie z psikusów, jakie wywija światu za plecami. Zatrzymanie Czasu, przebicie się do jądra planety, zatargi z Duszkami Nocy… Gdzie ona żyje? Dobre pytanie, jeżeli w ogóle jeszcze żyję… -I co teraz?- spytałam. Śmierć zamrugała i chrząknęła. -Ona wróci. Ci, których zgubiła, czekają. I ten, który przeszedł bramę czeka. Ostatnie słowa zabrzmiały złowrogo. -Ale… Cień nie przeszedł bramy. Zginął. Śmierć uśmiechnęła się szyderczo (miałam wrażenie, że się uśmiecha). -Nie uważa, że ja wiedzieć najlepiej? Nagle zrobiło mi się łyso. -Zgoda.- kiwnęłam niechętnie głową. –Dokąd mam iść? -Nigdzie nie iść!- Śmierć wyciągnęła ku mnie dłoń. –Wrócić. Stare palce zacisnęły się na mojej głowie, a zrogowaciałe paznokcie wbiły we włosy. -Mam pytanie!- zawołałam pospiesznie. Śmierć zrobiła znudzoną minę. -Pytać i znikać. -Zgoda…-wzięłam głęboki oddech. –Skoro wiesz wszystko pewnie wiesz też, czy to się udało!? Śmierć uśmiechnęła się (ale nie wiem, czy na pewno) -Ona zobaczyć! Naprawdę nigdzie nie poszłam. Odpłynęłam…
-
Najwyraźniej musimy lepiej sie poznać, Wróbelku ;)
-
Kate musiała pomyśleć. Ale nie potrafiła, jakby niespodziewanie przerobili jej mózg na budyń. Tak też się czuła, skołowana, niepewna, zdjęta duszącym strachem. W głowie jej dudniło, jak gdyby miliony twardych piłeczek obijały się o czaszkę. Przed dziewczyną siedział mężczyzna, Jenkins, jak się przedstawił. Miał chudą, żółtą twarz o wyglądzie szkolnego lizusa i piegowata cerę. Tak jak ona nosił okulary, lecz jego szkła zajmowały połowę twarzy. Mierzył ją obojętnym, zimnym spojrzeniem, przez które Kate miała dziwne uczucie napięcia, to samo, które nawiedzało ją w czasie sprawdzianów. Obok mężczyzny stała odwrócona plecami dyrektorka, pani MacJack, zajmująca się prowadzeniem Prywatnej Szkoły dla Panien z Dobrych Domów. Kate często zastanawiała się nad znaczeniem tej nazwy. W końcu większość jej koleżanek była nikim, a kariera ich rodziców dobiegła lub dobiegała końca. Charlotte, na przykład, z którą Kate miała nieprzyjemność dzielić pokój w internacie, miała za matkę sławną ongiś śpiewaczkę operową, która zakończyła swoja karierę przeziębieniem. Dziewczyna i tak lubiła się przechwalać, jaka to jej mama jest piękna, jaki ma głos i jak ona sama jest do niej podobna. Kate nienawidziła Charlotte za jej gadulstwo, a jednocześnie czuła się bezpiecznie, gdy słyszała obok świergotanie koleżanki. W ogóle stosunki z innymi nastolatkami wychodziły jej kiepsko. Jedynie pedagodzy, na czele z panią MacJack, uwielbili jej osobę. -Ależ oczywiście!- zagruchała dyrektorka do słuchawki, odwracając się jednocześnie do gości przodem. Wyglądem przynosiła na myśl dziewczynie jakieś zwierzątko futerkowe. Na każdym poziomie ciała kobiety powstawały śmieszne fałdy, przypominając wszystkim o jej wieku i informując bacznych obserwatorów o tym, co kryje się pod garsonką. -A więc …- kobieta odłożyła słuchawkę na widełki i spojrzała z troska na Kate. –Tak mi przykro, moja droga. Jenkins uniósł dłoń, a na jego znak dyrektorka zamilkła. -Pozwoli pani, że ja to powiem.- odchrząknął , przesunął w jej stronę kilka dokumentów. –Przykro mi to oświadczyć, ale niestety… Z tego świata odeszli jedni z najlepszych ludzi i cenione przez nas osobowości. Mam do przekazania tę smutna nowinę. Doktor Pure i jego zona zaginęli w czasie swojego rejsu prze morze Północne. -Tak mi przykro, kochanie!- dyrektorka otoczyła ją kościstym, potężnym ramieniem. -Jako, ze państwo Pure nie zostawili testamentu, spadek zostanie wydany według naszych praw wraz z osiągnięciem przez pannę Pure pełnoletniości. Na razie majątkiem będzie mogła rozporządzać najbliższa rodzina. Później wszystkie nieruchomości i ruchomości zostaną spisane przez sąd na panią, zgodnie z prawem… Kiedy Kate weszła do swojego pokoju, dotąd głośna rozmowa ucichła gwałtownie. Kilka par oczu utkwiło się w bladej twarzy wchodzącej. Minęła je z grobową miną, nie patrząc na nikogo. Kopnięciem otworzyła skrzydło szafy, które zapiszczały protestując. Jednym, gwałtownym ruchem wyszarpnęła torbę spod łóżka, zgarnęła do jej wnętrza ksiązki i papiery z szafeczki nocnej, a później wrzucała na oślep kolejne ubrania z szafy wraz z wieszakami. -Skąd ten pospiech, Pajączku?- zakpiła jedna z klejanek Kate. –Czyżby ktoś umarł? Dziewczyna zatrzymała się w pół ruchu, zaciskając drżące dłonie na trzymanej bluzce. Kupiła ja jeszcze z mamą, w Londynie. Obie były z niej bardzo zadowolone. Kiedyś…Teraz Kate była sama. Mamy nie było z nią. Odwróciła się i uderzyła pięścią w policzek koleżanki. Cios był słaby, równie dobrze mogła ją dźgnąć między żebra. Efekt był jednak znakomity. Jeżeli przedtem w pokoiku było cichu, teraz wstrzymano oddechy. Kate chwyciła torbę i ruszyła do wejścia, czując na sobie spojrzenia tamtych. Czuła się winna… Czuła się winna, bo rodzice zginęli, gdzieś tam, daleko. Bo uderzyła niczemu winną rówieśniczkę. Bo odchodzi bez słowa wyjaśnienia. Bo nie ma dokąd odchodzić… Ptolemeusz na początku cieszył się, że zobaczył Kate. Stała oparta o balustradę, czekając. Na niego. -Nie wiem, kiedy znowu pogadamy.-oświadczyła bez wstępów. –Moi rodzice nie żyją. Zmieniam szkołę. Zamieszkam u wujostwa. Niedługo grudzień…- uniosła oczy, załzawione i opuchnięte.- Moje urodziny… Szesnaste. Niespodziewanie wybuchła płaczem. Mijający ich ludzie przyglądali im się ciekawie, a chłopcy z klasy Ptolemeusza ciskali w nich sprośnymi uwagami, mogąc swobodnie komentować wygląd Pająka. Ptolemeusz bał się jej dotknąć, obawiał się przemówić. -Lepiej już pójdę.- powiedziała, ocierając nos, czując jego zażenowanie jak tysiące igiełek na policzkach. Uśmiechnęła się na chwilę, blado, przepraszająco. Odważył się spojrzeć w mokre oczy, krzyczące do niego: potrzebuję cię! nie mam już nikogo!. Nawet nie drgnął. Miał nadzieję, ze odczyta jego myśli z twarzy, ze spojrzenia. Zaciśnięte w wąską linie wargi chłopca przemawiały nieustannie: tak mi przykro, nie odchodź jeszcze, nie chcę być sam. Kate nie usłyszała wiadomości. Ruszyła, zgarbiona. Szlochała cicho, nie słyszał, widział jedynie drgające mocno ramiona. Ptolemeusza ogarnęło nowe, obce, a jednocześnie znajome uczucie. Pustka i strata. Taka sama czuł, gdy odeszli jego rodzice, dość dawno temu. A teraz… Teraz ona… Teraz ona odchodzi… Ty miał dziewięć lat. Wstał tej soboty wyjątkowo uradowany. Cieszyło go wszystko: liścik od matki, naszykowane śniadania, krzyk papugi uderzającej zakrzywionym dziobem o klatkę. Rodzice pojechali na zakupy. Mógł spodziewać się ich powrotu około południa. Około dziesiątej zadzwonił telefon. Ty odebrał. Na początku nic nie rozumiał ze słów babci. Pojedyncze wyrazy uderzyły w jego świadomość. Zderzenie czołowe… Reanimacja… Zginęli w drodze do szpitala… Zginęli… -Kate!- Ptolemeusz skoczył do biegu. Była już za daleko. Został sam. -Uła, stary!- kolega roześmiał mu się w twarz, obryzgując kropelkami śliny. –Musiało być ostro! Ty miał ochotę walnąć wyrostka w szczękę. Nie miał jednak siły. Nie potrafiłby zrobić tego z czystym sumieniem. Odwrócił się na pięcie. Głuchy na wołania i drwiny, ruszył do miejsca, które było domem. Obskurny budynek kilka lat temu przemalowano na fioletowo. Tynk zaczął się już łuszczyć, a przy rynnach powstały ciemne plamy od zacieków. Okna były wysokie, w większości wychodziły na pozbawione zieleni podwórko, ściśnięte pomiędzy drobnymi sklepikami i przedszkolem. Trzy metry nad ziemią, na drugim piętrze, była wciąż odsłonięta galeria, trzeszcząca niebezpiecznie pod stopami dzieci. Ptolemeusz bał się tych trzasków i pomrukiwań starego drewna. W snach biegł przez galerię, a deski uciekały mu spod stóp. I tym razem kroczył sztywno, w bezpiecznej odległości od barierki i przepaści za nią. Stawiał duże kroki, myśląc o jak najszybszym opuszczeniu przejścia. Znajome twarze migały wokół niego, nie rozpoznawał ich już, nie było dla nich miejsca w jego myślach. Żadne z tych dzieci nie straciło swoich rodziców. To tamci, wyrodne matki i niegodni ojcowie w jakiś sposób pozwolili odebrać sobie to, co najważniejsze. Takich jak on było niewielu. Pojedyncze sztuki. A teraz należała do nich także Kate. Wszedł do pokoju i zamknął bezgłośnie za sobą drzwi. Jego współlokatorzy, Martin i Simon, jak zwykle byli zajęci. I wściekli, że im przeszkodzono. -Wymiataj stąd, Pchlarz!- warknął Simon, nie przestając rozbierać chichoczącej pod sobą dziewczyny. –Powiedz mu, Martt. Niech znika, pókim dobry! Drugi z chłopców uniósł zezowaty wzrok znad ekranu komórki. -Słyszałeś, Pchlarz.- mruknął, niezbyt zainteresowany. –Wynocha! Ptolemeusz posłuchał, dla świętego spokoju. Rzucił plecak na łóżko i wyszedł. Usiadł na schodach, wkładając ręce do kieszeni spodni. Przygryzł dolną wargę i pomyślał. Kilka lat wspomnień wystarczy mu na to popołudnie. Rodzice jeszcze żyli. Było przed lekcją, Kate siedziała naprzeciwko. Trenowali się w grze „kto dłużej wytrzyma bez mrugnięcia”, potem rozpętali istną wojnę na papierowe kulki. Śmiała się perliście, na cały głos aż spod przymkniętych powiek popłynęło kilka drobnych łez szczęścia. Na podwórko domu dziecka wjechała czarna limuzyna. Zza kierownicy wygramolił się kościsty szofer. Obiegł samochód dookoła, aby otworzyć drzwi na końcu. Ptolemeusz przyglądał się zdumiony. W oknach i drzwiach zaroiło się nagle od twarzy, tych małych i rumianych oraz większych, pooranych trądzikiem i ospą. Czterdzieści par oczu wbiło się w postać wysiadającą w limuzyny, mogącą być ich przepustką, ich zbawieniem. Ty, który znajdował się stosunkowo najbliżej, odwrócił wzrok. Nadzieja jest matką głupców, a w domu dziecka także przegranych. Już dawno przestał się łudzić, że ktoś adoptuje czternastoletniego chłopca, takiego jak on. Z samochodu wyszedł przystojny mężczyzna w eleganckim garniturze. Nie zaszczycił oczekujących dzieci nawet spojrzeniem. Od razu, pewnym krokiem stałego bywalca, udał się do kierowniczki. -Ktoś wygra dzisiaj los na loterii.- usłyszał za plecami głos Simona. Chłopka pospiesznie poprawiał bluzę, chcąc pokazać się obcemu z jak najlepszej strony. Został jednak zignorowany, jak inni. -Może to sponsor?- wtrąciła nieśmiało jakaś dziewczynka. -Nawet na mnie nie spojrzał!- żaliła się koleżance bliska łez pannica o twarzy porcelanowej lalki. -Hej, Pchlarz!- Martin szarpnął go za ramię, aż Ty prawie położył się na stopniach. –Leć posprzątać dom. Wywietrz trochę i schowaj te swoje graty, bo będę dzisiaj gościł Josie. Wymieniając imię dziewczyny oblał się pąsem. Zirytowany Ptolemeusz zmierzył go pogardliwym spojrzeniem. -Josie ci nie da.- burknął, wstając. Martin poczerwieniał jeszcze bardziej, wypiął się i stuknął palcem w tors chłopca. -Jasne, że da, tylko trza będzie ją zachęcić. Dziewczyna, o której była mowa, chodziła do klasy z Ptolemeuszem i sam Ty podkochiwał się w niej. Była zgrabna, ładna i wygadana. Często siadała na brzegu ławki i paplała ze swoimi koleżankami. W klasie nie było już chłopaka, który nie czerwieniłby się na jej widok. Ona jednak umiała mówić tylko o Martinie, jaki to on jest dobry z wychowania fizycznego, jaki przystojny i tak dalej. -Nie da.- uparł się Ptolemeusz i wyminął kolegów. Miał do przebycia chybotliwą konstrukcję galerii, która jednak była niczym w porównaniu z myślą, co obleśny Martin zrobi w nocy z cudowną Josie. Usiadł za biurkiem i otworzył papeterię. Dostał ją od Kate, jak powiedziała, na wszelki wypadek. Pająk zawsze wiedziała, co kupić, co się przyda, a co nie. Ujął w palce pióro i zaczął pisać. Droga Kate, Pozdrawiam Ciebie i Twoją rodzinę Skreślił ostatnie dwa wyrazy. Ona już nie ma rodziny. Mam nadzieję, że zastaję Cię w dobrym zdrowiu Znów skreślił. Kilka godzin temu była zdrowa jak ryba. Cieszę się, mogąc napisać do ciebie. Do pokoju weszła kierowniczka. Tak niespodziewanie, że Ty podskoczył na krześle. -Pakuj się!- rzuciła szorstko kobieta. –Wygrałeś los na loterii, Ty. Znajdziesz dom u najbogatszego człowieka w naszym kraju. Tylko szybko, żeby się nie rozmyślił. Ptolemeusz osłupiał z wrażenia. A może i z niedowierzania. Może to głupi kawał? Może Martin i Simon chcą się z niego pośmiać. Jednakże, dlaczego by nie? Pająk mówiła mu przecież, że teraz wiele się zmieni. Czyżby wiedziała? Czy to zrządzenie losu, czy ostatnia wola jej zaginionych rodziców? -Będziesz tak siedział i się gapił się na mnie czy spakujesz manatki i pojedziesz do domu? Do domu… Ptolemeusz nie wierzył, że to prawda. A jednak sięgnął po walizkę ukrytą pod łóżkiem. Już spakowaną. Tak naprawdę nigdy się nie rozpakował. Wierzył, że jest tu tylko przejazdem, że to minie i powrócą dawne czasy. W końcu się doczekał… Limuzyna w środku była pachnąca, jakby zamknięto go we wnętrzu jakiegoś jedwabistego, egzotycznego kwiatu. Naprzeciw niego siedział przystojny mężczyzna, obok niego wonną fajkę palił hindus. Obecność tego drugiego zaskoczyła Ptolemeusza, kiedy wgramolił się na obite siedzenie limuzyny. Oczy ciemnoskórego mężczyzny śmiały się do niego zza dymnej zasłony. -Jestem doktor Ernest Daragon.- przedstawił się jego opiekun. –Nosisz teraz moje nazwisko, więc zapamiętaj je dobrze. –głos miał obojętny, znużony. Ty poczuł się dziwnie nie ważny, nie istotny. Jakby był jedynie rzeczą. -Zwracaj się do mnie doktorze. – spojrzał szarymi oczami na hindusa. –To twój opiekun, Asif. Ty nieśmiało skinął głową hindusowi. Tamten uśmiechnął się jeszcze szerzej pod jedwabistym wąsem. -Miło mi.- bąknął speszony Ty. -Mnie również…- głos hindusa był równie miękki i delikatny, jak jego szata, która musnęła nadgarstek Ptolemeusza, gdy podawali sobie rękę. -Mam nadzieję, że spodoba ci się u nas.- powiedział doktor opierając podbródek o rękę, następnie zapatrzył się w okno. Hindus zaciągnął się dymem, a po chwili odurzający zapach uderzył także w chłopca. Otworzył nowe, wieczne pióro, siedząc w nowym skórzanym fotelu przy dębowym biurku. Kate, okazało się, że znów masz rację. Spojrzał za okno, na gigantyczny park, basen, podwórze... Nie jestem już sierotą. -Ale ty jesteś, Pajączku.-pomyślał. –Zajęłaś moje miejsce w tamtym świecie. A ja odeszłam. Odchodzę… Zaadresował kopertę i wręczy ją lokajowi, który przed odejściem skłonił się sztywno.
-
Fajne, kilka literówek Dużo zdań z wyrazami potocznymi, które brzydko brzmią, niszczą styl twojego tekstu np. Wartownik wiedział, że coś tu śmierdziało bardzo paskudnie Mozna to napisać lepiej To samo z fragmentem z flagą i "że w jego ruchach jest coś nie tak" Spróbuj Pozdrawiam
-
Niewiele się da bo to fragmenty...
-
Tyne szarpała się i wiła, ale nie potrafiła uwolnić. Krępowała ją jednak jej własna wola. Magiczna sieć nie miała szczelin, ani luk. Tyne nie miała szans. Mimo to chciała podjąć walkę ze swoimi słabościami. Walka o przetrwanie, o życie dawała jej satysfakcję. Wysilając umysł, walczyła. Magia otaczała ją jak kokon, jej sploty były ciasne i szczelne. Czuła, prawie dotykała jedwabnego całunu czarów, które ją więziły. Ale nic więcej nie mogła zrobić. Stara, ślepa kobieta zaśmiała się piskliwie. Strażników przy drzwiach uchwyciła zimna ręka strachu i powoli zaciskała się wokół ich serc, gdy starucha wyciągnęła jedwabny całun. Tyne skręciła się z bólu. Tysiące, miliony pustych oczodołów i roztwartych w bezgłośnym krzyku ust wyzierało z poza całunu, który stara zarzuciła na nią. Pachniał tak jak ona, nieczystościami i zgniliznom. Na dodatek miał jedną specyficzna właściwość. Tyne pod przykryciem poczuła, jak jej płuca kurczą się i wysychają. Szarpała się, chcąc odeprzeć niewidzialne dłonie drapiące jej oczy i zaciskające liszajowate palce na szyi. Przez cały czas stara kapłanka śmiała się cicho. * Maura uderzyła mężczyznę w szczękę, lekko, bo bała się, że połamie sobie palce. Widząc, że nie uzyskała pożądanego efektu, dodała także kopniaka w krocze. Ale napastnik, chociaż zwinął się z bólu, trzymał ją mocno. Za mocno. Maura jęknęła z bólu. Mężczyzna uniósł wreszcie wzrok. Nie był wcale rozgniewany, raczej poirytowany. Wykręcił jej rękę, aż krzyknęła. Poczuła jego dłoń na swojej. -Odwal się, zboczeńcu!- warknęła, wierzgając nogami. Nagle poleciała do przodu. Mężczyzna puścił ją. Mimo to jego bystre, szare oczy wciąż ją śledziły. -Masz na dłoni znamię Gwiazdy?- spytał, otrzepując rękaw szaty. Maura zerknęła na znamię na dłoni. Potem zwróciła spojrzenie na mężczyznę. -Nie…- odpowiedziała z wahaniem, przyglądając mu się uważnie. –To Słońce. Jest tylko drobna różnica między nimi… -Wiem.- mężczyzna kiwnął potakująco głową. –Gdzie jest ta druga? Maura opuściła ramiona, zrezygnowana. -Oni ją zabrali…- szepnęła, gładząc swój kij i drobne runy na nim wyryte. -Kto?- usłyszała szelest szat. Mężczyzna zbliżył się o kilka kroków. -Tamci… Kapłani i mnisi z latających cytadeli. – uniosła na niego lśniące od łzę oczy. –Czy oni ją zabiją? Przecież nie mogą…! Ona jest jak Alfa, a jestem jej Omegą! Jesteśmy dla siebie i do siebie! Czy oni tego nie rozumieją? Czy nie mogą nas w końcu zostawić…? Mężczyzna delikatnie dotknął jej ramienia. Pod brudną brodą kryło się wiele blizn i zadrapań. -Kim ty jesteś?- chlipnęła. Mężczyzna uśmiechnął się. -Byłem magiem w latających cytadelach… * Maura uczepiła się brudnej szaty czarodzieja. Od lotu na gryfie, który tak jak jego pan, pachniał piżmem, robiło jej się niedobrze. -Dokąd lecimy!!!???- Maura starała się przekrzyczeć wycie wiatru. -Do latającej cytadeli!- krzyknął, a jego głos poniósł wiatr. Nim Maura zdążyła coś powiedzieć, dodał: -Odbijemy twoją przyjaciółkę! Dziewczyna z całych sił uczepiła się tej myśli. Chociaż ona i Tyne często się sprzeczały, Maura nie wyobrażała sobie życia bez tej drugiej. Zresztą, kiedy Tyne umrze, ją także dosięgnie śmierć. Będzie cierpieć, błagać o dobicie. Życie będzie opuszczać ją z każdą kropla krwi, aż jej ciało wyschnie na wiór i obróci się w proch. -To już niedaleko!- ostrzegł mag. Maura zapłakała gorzko nad swoim losem. Tam, gdzie Tyne powinna być i ona. Razem winny dzielić śmierć i życie. Razem, na wieki… * Mag ze wstrętem odrzucił całun, który zdawał się być wielkim, gnijącym siniakiem na podłodze w wierzy. Pod nim leżało jakieś skurczone ciało. Maura poczuła, jak wysychają jej usta, a wargi szczypią w kącikach. Czarne włosy zakrywały twarz leżącej, ale Maura i tak wiedziała, kto przed nią leży. Wyciągnęła przed siebie drżącą rękę, lecz nie dotknęła Tyne. -To ona?- spytał cicho mag. Maura nie odpowiedziała. Obwiniała siebie o to wszystko, co spotkało dziewczynę. Powinny się trzymać razem, pilnować nawzajem… -A ja nawet nic nie poczułam…- uklękła i odgarnęła włosy z twarzy Tyne. –Wiesz, nigdy jej tego nie powiedziałam, ale kochałam ją jak siostrę… -Jest ktoś, kto może jej pomóc… * Nuria zagrzechotała kajdanami. -Czy nie zauważyłeś, czarodzieju, że są jednak rzeczy, które mnie tu trzymają?- syknęła z sarkazmem. –A to nie są zwykłe łańcuchy. Wyjdę z tego pomieszczenia, a one oplotą mi się koło kostek, aż nie zmiażdżą ich. W tedy w zupełności nigdzie nie pójdę! Neal rozejrzał się po pomieszczeniu. -Co dla nich robisz, Nurio?- spytał oschle. –Konserwujesz czaszki, otwierasz portale? -Uzdrawiam, czarodzieju. Daje im to, o czym marzą… Młodość i nieśmiertelność. Neal znów przyjrzał się dziewczynie. Była chudsza niż zwykle, na jej twarzy gościł cień uśmiechu, jakby to, co ją śmieszyło, stało przed nią. Zobaczył łzy bujające na rzęsach, cienie pod oczami, sine paznokcie w zmarzniętych dłoniach. -Źle cię traktują?- spytał niepewnie. Odwróciła do niego twarz, zadając sobie pytanie, czy zdoła zrozumieć to, co chce mu powiedzieć. -Ja umieram…- szepnęła. Nealowi zaparło dech w piersiach. -Moi rodzice mnie porzucili. Dla mnie nie ma nadziei… Ci, których kochałam, już dawno odeszli… Nie wrócą. Może zdołam ich dogonić… -Nie mów tak!- Mag postąpił o krok. -Ty też jesteś już stary. Może umrzemy razem? -Na to wygląda!- stara, garbata kapłanka Gaye weszła do komnaty. Na jej widok Neala przeszedł dreszcz. Czy to możliwe, żeby jeszcze żyła? -Co zrobiliście Nurii?- spytał z wyrzutem. Gaye z łatwością przestąpiła krąg, w którym siedziała dziewczyna. Chociaż była ślepa, widziała wszystko. Położyła zrogowaciałe dłonie na smukłych ramionach dziewczyny. Neal patrzył jak zmienia się wyraz twarzy Nurii. Jej policzki zrobiły się fioletowe, wargi posiniały jakby się dusiła. -Nic wielkiego!- odparła ze skrzekiem Gaye. Oddech Nurii stawał się coraz bardziej świszczący. -Kiedy ją nam dostarczyłeś, nie wiedzieliśmy, jak wielką ma moc. Traktowaliśmy ją dobrze…- Nuria jęknęła. –Nikt nie zrobił jej krzywdy, jeśli tego się obawiałeś. Nie, pomyślał Neal. Nuria potrafiła się chronić, umiała zabijać… Z własnej woli nigdy nie służyłaby Gaye. -Nuria i ja mamy umowę. – wyjaśniła cicho Gaye zatapiając żółte pazury we włosy bogini. Dziewczyna skuliła się na krześle. Każdy dotyk kapłanki sprawiał jej fizyczny ból. -Ona zwróci mi moją młodość, a ja wskrzeszę jej miłość. Neal spojrzał na Nurię. -Nim spełnisz swoja część kontraktu, ona umrze…- szepnął. Gaye wzruszyła ramionami. -To już jej sprawa… W tym momencie Nuria zsunęła się z krzesła, zanosząc kaszlem. Neal, rzuciwszy się, aby jej pomóc, zobaczył dwie rzeczy. Pierwszą była krew w dłoniach Gaye, którą kapłanka zlizywała niczym słodki napój. Drugą linia kręgu, który przekroczył… * W jednej chwili ciało Neala przeszedł tak straszliwy ból, że czarodziej błogosławił śmierć. Jednak nie umarł. Upadł ciężko obok Nurii, a jej drobne ramiona przygarnęły go do siebie. Gaye śmiała się z nich. -Czyżby on też był twoim kochankiem, Igło?- spytała starucha. Jej uroda już dawno przeminęła. Nuria zaś nigdy nie miała się postarzeć. W swym wiecznym, ziemskim życiu usiłowała zabić samotność. Ale jej miłości umierały, jedna po drugiej, tak więc Igła wolała zamknąć się na świat i ludzi. Neal spojrzał na nią, ale ona tylko odwróciła twarz, wstydząc się braku wierności do pierwszego mężczyzny, którego pokochała. Który odszedł tak dawno temu, że Nuria prawie zapomniała jego twarz… -Jakie to przykre…- Gaye bawiła się ich położeniem, Nuria kurczowo ściskała zniszczoną szatę maga, bojąc się, że go straci. -Zostawiam was, gołąbeczki!- gdy tylko kapłanka odeszła, Nuria mocno objęła Neala. -Tak mi przykro.- szepnęła w jego brodę. –Po co przyszedłeś? Czego chciałeś? -Chciałem wskrzesić pewną dziewczynkę, Nurio…- szepnął. Dziewczyna spojrzała na niego. -Ach tak, wskrzesić… - szepnęła, odsuwając się na bok. – Jak już powiedziałam, umieram…
-
Ciekawe Mam nadzieję, że ciąg dalszy pojawi się prędko pozdrowienia
-
To chyba do pozezji Boki rwać ;)
-
Niecierpliwie czekam na ciąg dalszy pozdro
-
O tym jak dobry i sprawiedliwy król szykował synowi ożenek
Trolli odpowiedział(a) na Karol_Cioł utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Ekstra teks, bardzo zabawny :-) -
Pająk kończyła właśnie pakować kanapki do wytartego harcerskiego plecaka. Ptolemeusz nie robił nic. Siedział tylko i spoglądał, to na dziewczynę, to na ekwipunek, to za okno. Pająk była jedynaczką. Ptolemeusz był jedynakiem. Ona była dla niego jak siostra. On był dla niej niczym brat. Byli przyjaciółmi od zawsze, chociaż na początku swojej znajomości nie szczędzili złośliwości temu drugiemu. Kiedy wspólne zainteresowania wyszły na jaw pojawiły się głośne dyskusje i ciche, poufne rozmowy. Ale świat ich nie akceptował. Ich świat, młody, dojrzewający, dorastający, który zmądrzeje, ale najpierw pokoloruje ich znajomość. Ptolemeusz miał kłopoty z zachowaniem tajemnicy, a koledzy klasie kpili z faktu, że nie dobrał się dziewczynie do majtek. Pająk opowiadała koleżanką o przyjacielu, chcąc zastąpić nim nieobecnego chłopaka, zostawiając znajomym pole do rozmyślania i koloryzowania. Żadne nigdy nie przyznało się drugiemu do tego. Pająk i Ptolemeusza łączyły różnice. Ona była jasną blondynką, on szatynem. Jej oczy były niebiesko-szare, jego brązowo-zielone. Byli równi wzrostem, oboje chudzi, przy czym Ptolemeusz zdawał się być pozbawionym mięśni. Na dokładkę Pająk była starsza o całe dwa lata od Ptolemeusza. Skończywszy pakowanie zarzuciła plecak na ramię. Chłopiec natychmiast wstał. Pająk krzyknęła pożegnanie do rodziców Ptolemeusza i wyszli na podwórko. W milczeniu przeszli do bramy, tonąc w żwirku i wzbijając pył. Nogi poniosły ich tak dobrze znaną, polną ścieżką, między ścianami kwiatów, zboża i chwastów. Nawet o tak późnej porze nad złotem wysokiej trawy migotały bielinki oraz małe, blado niebieskie motylki i rusałki pokrzywnik. Raz nawet kuna rzuciła brunatnym cielskiem w zaroślach. Szli jednak nadal, w milczeniu, sadząc długie kroki młodymi nogami. Dzięki temu w ciągu pięciu minut kluczenia po wydeptanych przez turystów ścieżkach znaleźli się przed lasem. Ciemno-zielona tafla drzew szumiała zapraszająco, przechylając się i rozchylając, jakby chciała wciągnąć Pająk i Ptolemeusza do swego wnętrza. Weszli bez wahania, chociaż groza zmierzchu i wyciągające się cienie przyprawiły ich o dreszcze. Nitki wyobraźni snuły już swe sieci. Pająk nasłuchiwała szelestów i kroków. Wzrok miała słaby, w czym nie pomagały jej nawet okulary. Węch stępił się przez liczne przeziębienia, dlatego nie potrafiła zaciągać się powietrzem jak inni. Pozostał jej słuch, wyostrzony do maksimum, czuły na najmniejsza zmianę w szumie liści i ocieraniu się igieł. Ptolemeusz zaś miał doskonały wzrok i tylko jego używał, ignorując obecność swoich sporych uszu. Wzrok ten jednak lubił pokazywać mu obrazy z jego myśli, szare potwory bez twarzy, które chciały wyssać z niego życie. Dlatego Ptolemeusz mówił. Mówił dużo, w większości bez sensu, byle tylko zagłuszyć przeraźliwe wycie strachu w swoim wnętrzu. Pająk zaś przystąpiła do szybszego marszu, pokonując szybkimi skokami całe metry. Po drodze zbierała wszelkie możliwe drewno. Nie chciała w nocy wchodzić do lasu. Ptolemeusz poszedł za jej przykładem, starając się nie stracić z oczu dziewczyny, a jednocześnie nadążyć w gromadzeniu chrustu. Doszli do urwiska, niezbyt wysokiego, ale stromego, osuwającego się przy każdym przypływie i odpływie. Zrzucili drewno i zjechali na plecakach po piasku i ziemi, hamując na wyrastających ze ściany korzeniach i kępach trawy. -No to jesteśmy…-westchnął Ptolemeusz, otrzepując dżinsy z piasku. Pająk rozpaliła ogromne ognisko. Jego wielkość trochę przerażała dziewczynę, ale na szczęście nie mogli zaprószyć ognia na plaży. -Już tylko trzy miesiące.- westchnął chłopak. Szczeciniaste, przypominające zszarzałą czekoladę, sterczały na wszystkie strony. Słup iskier wystrzelał co chwilę z ognia i opadał na nastolatków. Pająk podała mu kanapki. -To aż trzy miesiące.- poprawiła go z uśmiechem, zatapiając zęby w jedzeniu. – Wiesz, wakacje to okres przemian. Wierzono, że noc przesilenia letniego jest właśnie tym szczególnym momentem. Kiedy pąk przemienia się w kwiat, a chłopiec w mężczyznę… Ptolemeusz zakrztusił się gwałtownie. Dziewczyna zignorowała go. -Zmieniam się co roku. Wiem…widzę to. Wyczuwam swoją zmianę, wiem, na czym polega ta odmiana, jednocześnie nie umiem jej sprecyzować. -Jak dla mnie nic się nie zmieniłaś.- mruknął chłopak, z apetytem konsumując spóźnioną kolację. –A propos, czy dzisiaj nie jest noc Przesilenia Letniego? Pająk wbiła wzrok w morze, przyglądając się wstęgą piany gnanej ku plaży. Raz czy dwa przeleciały nad nimi mewy. W tej okolicy były rzadkim widokiem. Podążały dalej na Północ, w stronę dużych, nadmorskich miast, gdzie podbierały ryby z kutrów lub korzystały z hojności turystów. O dwudziestej drugiej mieli zobaczyć pokaz fajerwerk ze statków. Niebo ciemniało, zostawiając po sobie smugi koloru brzoskwiniowego i karmazynu. -Tak, jest…- powiedziała w końcu. –Wybrałam ją, bo tak boisz się ciemności… Ptolemeusz zarumienił się po czubki uszu i z zawziętością przeżuł kolejny kawałek bułki. Pająk uśmiechnęła się półgębkiem. -Oby to nie była nasza wspólna przemiana…-pomyślała, dorzucając suche gałązki do ognia, aż zaskwierczało, a w niebo uniosły się kolejne iskierki, błyszcząc złoto obok pierwszych gwiazd.