Ciasne, ale własne – dobrze je chroniłem:
świetne zamki „Gerdy” założyłem latem.
Było tam bezpiecznie, lecz też nudno, smutno,
a ten widok z okna sięgał, że aż hen!
Raz to tak mnie skusił, że nie wytrzymałem,
zamki przekręciłem i z bloku wybiegłem.
(A miałem na sobie podarte łachmany,
ludzie się patrzyli – obciach, że o rany!)
Pan Ładny, pachnący stał przed blokiem w cieniu.
Garnitur skrojony, w burgundzkiej czerwieni.
(Piękne to-to było - od dobrego krawca.)
Ładny spojrzał na mnie, ręką swą zamachał,
powiedział:
„Na świat oczy rozsłoń!
Zdejmij te łachmany!
Spójrz na mój garnitur –
ładny ten czerwony?
Też ci taki sprawię!
Chodź no tylko do mnie.
Tam ci dam wódeczki,
słów kilka opowiem...”
Wpadamy do niego – Boże, co za cuda!
Piękne sprzęty, meble, że nie starczy pochwał,
a na stole stoi krystaliczna wóda.
Ładny wódki polał i tak się odezwał:
„Miast kwiaty z ziaren czynić,
drzewa odliszcz z życia.
Zburz latarnię morską,
co rozcienia mroki.
Ziemię z soli odsmacz!
Łam, dewastuj, niszcz!
Przyjacielu drogi...”
Gdy go tak słuchałem w rosnącym podziwie,
Pan Ładny schudł nagle, krwią nabiegły ślepie.
Ani się spostrzegłem zżarł moją wątrobę.
Strzeżcie się Ładnego! – daję wam przestrogę.