Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Stary Kreutza

Użytkownicy
  • Postów

    21
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Stary Kreutza

  1. Dzięki za wyjaśnienie swojej motywacji, w sumie przeczytałem mój post i brzmi on dość agresywnie (może to przez słowo perfidny :D). To miał być apel o oryginalność, a wyszło na oskarżenie. Chodziło mi tylko o to, że ludzie rzadko kierują się kreatywnością jeśli chodzi o swoje pseudonimy. Powielamy wciąż standardy, narzucając skojarzenia, które sprowadzają naszą twórczość do jednego, powielonego słowa. Dla przykładu: kiedy zobaczyłem Twój nick od razu do głowy wskoczyły mi różne skojarzenia związane z Moonspellem i Fernando. Zdaje się to być niepotrzebne. Ale oczywiście nie chodzi mi o to, że MASZ przestać identyfikować się z tym nick'iem :). Ogólnie temat wpływu pseudonimów, autorów i tytułów na tekst jest bardzo ciekawy... Pozdrawiam.
  2. Chciałem tylko wytknąć autorowi perfidny namescumming. Langsuyar to dawny pseudonim wokalisty Moonspell, Fernando Ribeiro. Dlaczego to drażliwe zjawisko jest tak powszechne??
  3. ! Nie wstydzisz się umieszczać takich rozchełstanych treści na portalu internetowym? Słowa takie jak 'srom' i 'prącie', aż trudno mi to napisać...
  4. Rozumiem, że to wiersz. To co zauważyłęm to trochę zbyt moralizatorskie dwie strofy...
  5. Opowiadanie podobało mi się, choć osobiście staram się oddzielać absurd od prawdziwych przemyśleń. Nie idei, bo takowe często można ładnie zawrzeć w toni bezsensu, ale dobitnych myśli. Ale ogólnie brawa!
  6. No coż, naprawdę nie spodziewałem się znaleźć tutaj tak udanego opowiadania. Mam na myśli głównie to, co kierowało autorem, a co ja zrozumiałem jako zdrową chęć szerzenia absurdu. Jeśli tak, to cel osiągnięty. Bardzo podoba mi się tendencja do gubienia fabuły. Ona jest tutaj doskonale nieliniowa. Bardzo dobrze przedstawia się wartość absurdalna postaci i wydarzeń, jednakże niektóre niedorzeczności są według mnie zbyt rozwinięte, przez co łączą się na zasadzie wątku przyczynowo-skutkowego (osobiście preferuję używać obrazów, które nie są ze sobą zbytnio powiązane). Postać Chucka Norrisa rzeczywiście zastosowana niepotrzebnie, choć wyczuwam, iż nie w złej intencji. Niechcący jednak (a może chcący), poprzez umieszczenie samego elementu, wrzuciłeś do bogactwa narracji wszystkie założenia z nim związane, które według mnie są bezwartościowe (chodzi mi o całe to zamieszanie z Norrisem, które nie było nawet śmieszne, a co dopiero absurdalne). No i jedyny minus - bardzo krótkie! Chyba, że to również było jedno z założeń. Urywa się bowiem w wyjątkowo zadziwiającym momencie. Ogólnie Twoje opowiadanie naprawdę mnie pocieszyło. Pozdrowienia.
  7. Ech, denerwuje mnie, że ta strona ignoruje akapity, itp. Jeśli ktoś chce wersję 'ładną' to zapraszam do działu 'Bibliografia' na stronie [url=http://www.motta.pl]Motta.pl[/url].
  8. Kreutz rozbudził się w chwili, gdy jego sen niebezpiecznie zbliżał się do granic dobrego smaku. Świadom tego, iż zawarta w onirycznych majakach rzeczywistość rzadko przedstawia sobą jakikolwiek logiczny sens czy ład (sam zresztą wyśniewał w przeszłości iście chore przygody), młody broker z ulgą ścierał z czoła gładkie łzy przerażenia. Był jednakże na tyle przebudzony, by stwierdzić, iż zauważył w ciągu swojego trwającego już ponad rok (dużo ponad rok bo miał 4 lata 42 lata temu) życia enigmatyczną prawidłowość – większość opowiadań, w których występuje pod niezmiennie odmiennymi postaciami rozpoczyna się od sceny przebudzenia. Zwalczywszy więc strach przed powrotem do koszmarnych realiów, Kreutz osunął się na azbestową poduszkę i zasnął. PAN KREUTZ NIE JEDZIE DO SZWECJI I Azja przełknął suchą kromkę chleba. Tonik popił źrebię wodą po stopionym lodzie. Loobelin nakryła stół powabną szatą o kształtach (jakże licznych) kurtki umazanej żółtym majonezem. Tworzyli doprawdy wesołą gromadę, a przy okazji nieduże i zniekształcone na powrót koło. - Będzie na mnie czekał w jakiejś francuskiej kawiarni – odezwał się jeden z nich. Kreutz wychodził właśnie z sypialni, gdzie zasnął wczoraj w nocy i kilkaset wcześniejszych nocy, prócz kilku, kiedy tego nie robił i dni, kiedy rzecz jasna nie mógł zasnąć i pił chlor. Nie wspominając o swoim przebudzeniu puścił do towarzyszy oko. Wszyscy dobrze wiedzieli, że przed chwilą spał, nikt jednak nie odważył się o tym wspomnieć. - Nie ma nic gorszego niż trzykrotnie rozpoczęte opowiadanie – stwierdził ponownie któryś z nich. Kreutz podszedł tymczasem do magnetowidu i tymrazem puścił taśmę VHS z nagraniem oka. Statysta biorący udział w nagraniu, notacałkiembene jego znajomy z podwodnego karaoke, musiał wytrzymać ponad pięć (5) godzin z okiem wybałuszonym do obiektywu kamery, naśladując kolanem zmiażdżonego ogromną i zimną beczką bazyliszka (ćwiczył w ten sposób do konkurencyjnego nagrania), oraz dbając o to, by inflacja w kraju nie wzrosła o wartość procentową równą ilości nagromadzonego w jego oku naskórka. Ilość tą notamniejbene pilnował okiem drugim (wolnym... choć nie aż tak jak wolny jest uziemiony przez naczynie bazyliszek). Następnie, Kreutz wyjął z lodówki paczkę papierosów, usiadł na przytoczonej do kredensu beczki po pysznych angielskich truflach, sprawdził datę ważności do góry nogami, rozchylił poziome drzwiczki mebla i usiadł z apetytem. Ten odklepał co swoje i w pośpiechu opuścił pokój, zorientowawszy się, że sąsiadka obok zabiera się za poranny deser. Pośpiech, choć cabrio, spisał się bez zarzutu. - Tort jest – odezwał się Tonik. – Nie było dawno. Azja próbował w międzyczasie (nikt nie jest do końca pewien co jest tak naprawdę między czasem, ale skoro się przyjęło…) dostać się do jedzenia przez szatę Loobelin. Kreutz również zdecydował się skorzystać z paradoksu międzyczasu i otarłszy wąsy pod nosem z resztek posiłku przygotował się do swojego opisu. Normalnie zajęłoby mu to dwie i trzy szóste bitwy pod Akcjum więc uśmiechnął się. Kreutz był (choć czas przeszły nie jest tu spoilerem i nie zapowiada jego zgonu) człowiekiem. Wszyscy znali go jako nieskoordynowanego biegacza. Na szczęście nigdy w życiu nie przyszło mu do głowy gdziekolwiek biec. Nazywali go też człowiekiem o wielu twarzach, choć nikt nie widział go w stosowanych w wielu fabułach przebraniach, więc pseudonim ten był w zasadzie (niech będzie AlCl(III))bezpodstawny. Mył się w diasporze. Jego matka wiecznie była od niego młodsza o trzy pełnie, nigdy jednak nie pojął, że powinno go to co najmniej dziwić. Ponadto znał bardzo dobrze Azję i Tonika, którzy od zawsze (takich swoich „zawsze”, czyli od urodzenia aż po „teraz”) określali go innym przyjaciołom w nomenklaturze owoców. Za każdym razem innych (sic!/tu wybałusz policzki ze zdziwienia). Kreutz lubował się też w zbieraniu zdjęć aparatów. Bawiła go zawarta w nich alogika. W ogóle cieszył się mianem miłośnika braku sensu. Chodził w kapciach, grał w remika, wodę w toalecie spuszczał do połowy i kochał poezję. Mrówek lupą nie spalał, uderzał je soczewką. Czasem nawet palił swoje papierosy. - Ruszcie się gdzieś! – zawołała ni stąd ni zowąd tylko z małej trumienki w kącie łazienki Loobelin. - Ma rację – tu zagłuszył opis swojej wypowiedzi Azja – Nie ma nic gorszego niż pozbawione celu opowiadanie. Azja nie był krytykiem literackim. Kreutz nie przejął się tym. Wciąż rozpamiętywał sen, który zesłały mu do łba wróżki Piaskowego Pana, ten, który wstrząsnął nim tak bardzo 73 linijki temu w zależności od wydania. Śnił o dziwnym pseudo-średniowiecznym okresie, kiedy mężczyźni nosili kobiece imiona, a kobiety męskie, władcy państw zaś wszędzie wozili ze sobą opasłego świniaka. - To by był dobry pomysł na książkę – pomyślał nagle. - Tylko co za dureń by to potem czytał – odezwał się Tonik. Kreutz uniósł brwi i czwarty palec u lewej nogi (gimnastykant!). - Czytasz w moich myślach? - Nie, ale ktoś je spisuje tam nieopodal. Loobelin ocaliła przepływ fabuły pojedynczo klepiąc każdego z panów po łysinie. W przypadku występowania włosów klepała po kolanach. Nie, statysty nie było w pobliżu. - Już ja wam powyklepuję głupie pomysły z niegłupszych głów waszych… „Waszych niegłupszych głów” znaczy się – poprawiła się wspomniawszy na tytuł innego opowiadania. Wtem zadzwonił telefon. Po krótkiej chwili Azja zerwał się z pleców Tonika i podniósł skompatybilizowany z rokokową maselnicą ścienny aparat telefoniczny. - Tak? – zagadnął. Nie usłyszał odpowiedzi, bynajmniej nie dlatego, że trzy miesiące temu w wyniku trudnej operacji stracił oba kowadełka. Telefon wciąż dzwonił. - Co to ma znaczyć? – tu zwrócił się do Tonika z miną rozpasłą jak Święto Niepodległości. - Mnie nie pytaj. Ja tu nie mieszkam. Ja tu tylko jem śniadania i robię pokazy znikania. Kreutz uśmiechnął się na fajerwerki kolegi z kontynentalnym imieniem. - To nie ten aparat. To mój stary telefon dzwoni. Azja zmieszał się chwilę (właściwie to Tonik zaczął go mieszać, Loobelin nakazała mu jednak prędko przestać) i poszedł za palcem gospodarza, który wskazywał na pokój obok. Gdy się rozejrzał, dojrzał po długiej tym razem chwili mały, prostokątny, szary aparat telefoniczny z tarczą do wykręcania numerów i długą siwą brodą. Numer 6 pokrywał mięsny czyrak. Tuż obok stała owalna buteleczka Doppelhertza i odpowiedniego mu antidotum. Nie trzeba wspominać, że… No właśnie, nie trzeba. Uroczy telefonik podskakiwał do dołu za każdym razem gdy dobywał z siebie upierdliwy odgłos dzwonka z podobnego, acz starszego modelu. - Co to ma być? – zadziwił się na całym ciele Azja. - Mój stary telefon – odpowiedział Kreutz. – Uroczy, nieprawdaż? A teraz może by pan go tak łaskawie podniósł? Mongoła z początku dziwiła niespójność modelu telefonu i dzwonka, ostatecznie jednak usłuchał się gospodarza, chwycił aparat i uniósł go do góry. Dopiero po pięciu następnych sygnałach zrozumiał właściwie polecenie Kreutza. - Patrzę? – zagadnął do pachnącej potem słuchawki. Nikt nie odpowiadał. – Węszę? Kreutz nie mógł już na to patrzeć, wyrwał więc telefon z rąk towarzysza. - Słucham? – zapytał. Azja pacnął się w czoło, jakby coś sobie przypomniał. Ze słuchawki dobiegł krótki warkot, potem szczebiot, kilkanaście stąpnięć bliżej niezidentyfikowanych lewych nóg i pół przemówienia niemieckiego dyktatora puszczonego od tyłu przy podkładzie, którego Kreutz już nie znał. - Do Diaska! – przeklął. Aparat posłuchał się i czmychnął we wskazane miejsce. – Taki dobry telefon kiedyś był a zdziwaczał. Pozostali mieszkańcy nie za bardzo rozumieli solilokwia ich pozostałego towarzysza. - Człowiek próbuje spokojnie zjeść śniadanie spod powabnej szaty w kształcie ubioru oblanego cieczą kondymentalną a tu taki dzwoni kiedy chce, skradzionym dzwonkiem w dodatku – ciągnął dalej Kreutz. – Muszę zapalić. To rzekłszy wyciągnął zza rajstop nieco cieplejszą już paczkę cygaretów i wrzucił ją do pobliskiego kominka. - Od razu lepiej. II Wesoła gromada próbowała przez następne dwie godziny dostać się do swojego jedzenia. W końcu Loobelin zlitowała się nad nimi (to już drugie dzisiaj chemiczne nawiązanie) i niepostrzeżenie wsadziła szatę z powrotem do trumny. Godzinę później było już po śniadaniu. Bohaterowie obejrzeli jeszcze tylko fascynujące zjawisko niknącego Tonika, które po raz kolejny zafascynowało ich z równą mocą jak poprzednio. - No, na mnie już czas! – ocknął się nagle Azja. Kreutz nie pojmował, po Witkacowemu. - Nie pojmuję. Azja objął go ramieniem, a potem pobawił się jego brodą i przyniósł mu małego pstrąga. - Widzisz, umówiłem się dzisiaj z pewnym człowiekiem. Właściwie połową człowieka. - Połową? – pisnęła nisko Loobelin. - Owszem, druga chyba się na mnie obraziła. - Obraziła? – dziwiła się dalej. - Chyba. To znaczy tak to rozumiem. No bo tak na mnie patrzy spod oka. - Drugiej połowy? – zapalił kolejną fajkę Kreutz. - Nie, nie. Swojego. No wiecie, to taki gest, jak się kogoś traktuje jakby był obcego pochodzenia czy inny degenerat, to takie patrzenie dziwne wychodzi. Sam tak nie umiem… Myślałem kiedyś, że umiem. Chodziłem do szkoły kiedy były zamachy. Wietnam to straszna sprawa. Znajomemu ukradli karabin. Szkołę zamykano raz po raz. Potem drugi raz po drugi raz i kilkanaście razy jeszcze po kilkanaście razy jeszcze. Nauczyciele nie mieli nóg. Nie kłamię! Hałastra zbiegała się na rozmówki w różnorodnych językach, człowiek jak chciał coś zrozumieć to musiał naprawdę szybko słuchać i sprawdzać korespondencję od znajomych z półkul w regularnych odstępach czasu. Czasami były kartki. Innym razem listy. Często przy ognisku tropiliśmy parę żbików, perfidne bestie. Zgubisz płomień z zasięgu wzroku to wejdą ci na głowę i ugotują sorbet. Futro miałem z takiego, zjadły mole (to już 3). Duże stężenie, horda wręcz. Rodem z tropików. Ponoć niektóre jak wymiotujesz do rzeki wskakują ci z powrotem do gardła. Potrafią płynąć w górę strumienia, jak łososie. Łososie? Nie, pstrągi... W każdym razie jak ryby płynące w górę strumienia. Na plecach wiążą sobie owoce. Mówi się, że wymierają, ja tam dojrzalszych groni nie widziałem w Pieśni nad Pieśniami. Jednak chyba łososie... Kaprawe oczy, zęby jak ostre strupy po szkle. Miałeś takie? Widzisz – ja nie. Całe życie pakuję się w różne kabały, studiuję Munskryt, plotę marynarskie i aerolotnicze supły i nic! Ale tfu tfu! Nie ma co zapeszać. Odpukam cztery razy. Szty, malowane!!! No nic znajdę sobie kominiarza i złapię go za zamek błyskawiczny. Guziki wychodzą z mody, a groby drożeją. Albo za penisa! Kolega się zdziwi. - Nieważne. Mówiłeś, że gdzie się z nim spotykasz? - Nie. Kreutz zmieszał się ale Loobelin pośpieszyła z termoforem. - Ale zamierzam – dokończył Azja. – W małej francuskiej kawiarence. Gospodarz umieścił wyleciałe mu z oka trynokle z powrotem na ich miejsce i wyszedł, nie czekawszy na towarzyszy. - Słyszałem, że wygrałeś milion dolarów? – powiedział już na dworze, nie natrafił jednak na adresata. III Kreutz pił. Nie ma się co oszukiwać. Koledzy często nazywali go w przeszłości obchlajtusem lub burakiem. Nikt nie przejął się tym, że często przyłapać go też można na jedzeniu. - Jak długo jeszcze mam tak iść? Był zdesperowany. Bezcelowość opowiadania napierała na niego jak obryzgany szamponem Bolesław Chrobry. Domy burzyły się, drzewa usychały, kobiety traciły dziewictwo, a Johnnie Walker stanął w miejscu. Ktoś wysmarował wszystkie szyby w okwadrnicy mysim miodem. Dzieci rysowały już po sypkiej mazi drobnymi od rodziców. Rodzice korpulentnymi od dzieci. Gdyby wiał wiatr, wiałby nudą. Było tak nieciekawie, że Kreutz poczuł się, jakby czytał antologię tekstów Mickiewicza od przodu lub pierwszą edycję Pisma Świętego w tłumaczeniu Dalajlamy (bez erraty). Na szczęście los zlitował się nad nim, wyrwawszy go z odmętów nagłych, niespodziewanych rozmyślań nad ohydą heteroseksualizmu, zsyłając przed nim człowieka. Kreutz przeraził się, człowiek ten wciąż próbował jednakże pojąć w jaki sposób znalazł się w środku zoo. Dało to naszemu bohaterowi... w zasadzie to mojemu bohaterowi, ja go w końcu wymyśliłem i nadałem charakterystyczne cechy charakteru... w każdym razie dało to mu czas na zmianę osobowości. Był teraz handlarzem potu o imieniu Yussuf, miłośnikiem banghry, bonery i fuckhry. - Witam, - rzekł nowym głosem – z kim mam przyjemność? - Salami jest olejkiem. Jestem Gibbon i jestem Achnofobem. - Achnofobem? – zdziwił się Kreutz. - Tak – odrzekł jego rozmówca. Do twarzy poprzybijane miał karty do gry w runy. - Boję się eksklamacji. ‘Eks’ nigdy nie pasowało Yussufowi na początku wyrazu. - Eksklamacji? – zapytał jak gdyby nigdy nic, pieprzony hipokryta. - Tak, byłych klamacji. - Doprawdy? - Nie. Nie ma czegoś takiego. - To teraz już nic nie wiem. - Eksklamacje – wykrzyknienia. - Wykrzyknienia? - No tak. Wie pan... - Jak na przykład... - Niech pan nie mówi, proszę. - Dlaczego? - No bo mogę się... ten tego... wystraszyć... - Wystraszyć? - Kusi mnie pan. Dobrze, że nie boję się zapytań. - Przepraszam szynkadecznie, ale naprawdę nie rozumiem. - No mogę... ta tą... uciec w popłochu. - Ale nie wybuchnąć? Achnofob zadumał się. - Skąd ta nagła myśl? - Nie mam bladego pojęcia. - A nieco mniej zszarzałego? - Nie. - Rudego? - Też nie. - Tęczowego? - Prędzej. - No to mów pan. - Widziałem w dalszej części tekstu. - Doprawdy? - Tak. Czytelnik też zaraz to zauważy. Już się zbliża. - Ale jak? - Kątem oka. Zawsze tak robi. Nie chce się tylko przyznać. Podczas gdy wcina we mnie i moją wypowiedź swoje ślepia, ja dobrze wiem, że widzi co jest poniżej lub nawet na następnej stronie. Najlepiej jeszcze wytłuścić litery – tu Yussuf pogrubił czcionkę sześć linijek niżej. - Ale... - Proszę, nie teraz – już się zbliża! - Ale kto? - O, widzi pan? Czytelniku! Hejże! W tejże chwili Achnofob WYBUCHNĄŁ. - No nie! – krzyknął znów Yussuf – Przecież to nie było nawet wykrzyknienie! Czy było? Nie usłyszał odpowiedzi, jedynie ciche ‘było’, które uznał za zaplątaną w jego głowie myśl, a które my wiemy, że było właściwą odpowiedzią nanizanego na przestrzeń astralną Achnofoba na postawione pytanie. Upewniwszy się, że nikt nie wydał w najbliższym czasie nowej książki o związkach holokaustu z gastronomią, Kreutz podążył dalej przed siebie. ...cofam to z holokaustem. To było niesmaczne.... Albo nie... 4 Loobelin urodziła niemowlaka. Nazywał się Crutts. Malutki bęcwałek wywijał nóżkami w lewo, w prawo... Loobelin widziała w nim wielkiego polityka. Szczególnie wtedy, gdy wywijał nimi w centrolewo. - Ile on już ma lat? – zapytał się Boroolwo Co Nie Żyje, Indianin. - W zasadzie jeszcze go nie urodziłam. Lekarz kazał wyjąć go na zewnątrz, pokazać świat, a potem ze złośliwością ojca, który dowiedziawszy się, że jego córka ma kochanka nabawił się śmiertelnej choroby, przebrał się za niego i posiadł ją, zostawiwszy w testamencie prośbę o najdroższy nagrobek w katalogu grobów, który wcześniej pokazał swojej obawiającej się śmierci matce, i umierając jako pierwszy, włożyć na powrót do łona. - Jest uroczy. - Jutro tak, dzisiaj nie. Rocza ma spotkanie żebrzących. Gromadzą środki na zbudowanie siedziby. Owcze pióra na plecach Indianina opadły w wyrazie smutku i bezsilności. - Dalej klepie biedę? - Tak. I dalej marnie jej za to płacą. Oboje nigdy wcześniej nie słyszeli o Roczy, nikt jednak się tym nie przejął (nawet toreador, którego tu, z Łaskiborzej, nie wymieniono). - Potrzymasz? – spytała z nutką śliskiego papieru w głosie Loobelin. Co Nie chwycił za futon, który mu podała. Kreutz tymczasem, nie dbając o podział na rozdziały i rozdział na podziały, kopnął damski kufiec i wpieprzył się w scenę dialogu niczym Skrzetuski. Noc świtała, on zaś wciąż daleki był od miejsca przeznaczenia, na które przeznaczył sobie francuską restaurację . Miał ochotę zająć się sprawami wykwintniejszymi wyż poszukiwanie kolegów nie będących nigdy janczarami po barach. Kiedy zgasił wszystkie świece, na rynku (parę okien) wybiła godzina, w której ludzie przemykali się na momencik do piekieł Edenu, na ulicach zaś przez kolejny tydzień z powrotem dominowały powyginane małpie kształty. Szerokim i głębokim buduarem, wyburzonym tu i zasypanym piachem, przechodził właśnie pochód, czy raczej protest, bezzębnych wykałaczek – wytykaczy ustnych ścierw. Transparenty głosiły sztampowe hasła pojednania z Luwrem. Kreutz ślizgał się tymczasem po chmurach na ziemi. Podczas jednego z lądowań, zasierpił o staplum jednego z patykowców. Protestant złamał się w trzy czwarte. Wszystkie inne stapla usiadły na kucakach. Katolika nie było w zasięgu wzmiesiąca. - Przepraszam – ryknął pełnią agresji ten, o którym mowa w tym opowiadaniu najwięcej. Nikt /jednak/ nie odpowiedział. Ktoś odpowiedział /zaś/, zagłuszając okrzyki wiwatników, nie było go jednak słychać. Przez jedno z okien jednego z budynków dobiegł nagle jeden z odgłosów, będący odgłosem zamiany jednej z rodzin w meble kuchenne, czemu towarzyszył niewielki wytrysk wody (jeden z wielu). Co kilka opadów rozlegał się też jeden z pierwszych okrzyków mody. Kreutz kichnął. V Tonik spróbował raz jeszcze przełknąć znajdującą się w jego gardle kluchę. Bezskutecznie. Nie wiedział, skąd się tam wzięła, nie był bowiem ani zdenerwowany, ani czymkolwiek zainfekowany. Spróbował upchnąć ją tyczką do skoku o tyczce. Obtarła mu jedynie języczek. Ostatecznie przekierował strumień świadomości gromadzony przez niego od tygodnia na wieczorek poetycki do przełyku. Nie tylko nie pomogło mu to, niewiele brakowałoby, a udławiłby się fragmentem argumentacji przeciw krytyce Baudelaire’a. Stąd też zdecydował nauczyć się życia z nową dolegliwością i w dodatku cieszyć się nim. Niepocieszony, zszedł z drabiny i począł smęcić hymn chaldejski. Na wzmianki o łukach ciągnął kolanem po podłodze. Jego mieszkanie było dosyć rozległe – mogło się po nim przebiec stado hokeistów ubranych dla niepoznaki w średniowieczne (niedługożyjące) pazuchy. Po godzinie nie dotarliby do żadnej ze ścian, głównie dlatego, iż jedyna ściana, na dodatek przedziurawiona w miejscu, w którym we drzwiach powinien znajdować się Judasz, a u Tonika znajdował się Kefas, przez którego nic nigdy nie można było zobaczyć,,, stała na trzecim piętrze. Pozwalało to Tonikowi na baczne obserwowanie otaczającej go rzeczywistości, jak również praktykowanie sztuki znikania. Ktoś może powiedzieć, że usunięcie ścian mieszkania może być niebezpieczne, szczególnie w godzinach aktywności małpich kształtów, Tonik twierdził jednak od zawsze, iż nie boi się straty życia, wierzy bowiem w reinkarnację. Od lat trzymał i hodował w piwniczce dwa śliczne psy i jednego horuma, do których to zamierzał przeszmuglować swoją psyche w razie własnej dematerializacji. Horum nazywał się Grellzu. Psy nazywały go Huy. Teraz jednak Tonik zamierzał opuścić domostwo, dlatego też, korzystając ze swoich umiejętności, zniknął, jego imię zaś wymazało się z przynajmniej dwóch, jak nie więcej, następnych rozdziałów. VI Autor rozdział szósty za wyjątkowo nieciekawy, nudny i nieinteresujący, prócz trzech linijek poprzedzających czternaście przedostatnich wersów, dlatego też zdecydował się usunąć go z ostatecznej wersji, a kartki z penisopisem (wiedzieliście chyba o tym?) sprzedać na teksty znanego dość (owszem – dość już) zespołu z aparaturą sceniczną w nazwie. Kurtyna... Loża Aktora... coś takiego. Sam rozdział opowiadał w skrócie o tym, jak główny bohater, Kreutz, no i czytelnik, zorientowali się wreszcie, iż dalej podążał przez miasto w ciele Yussufa, handlarza potu i RNA. Stąd też przezorny Kreutz zmienił swoje imię na Siabrych i po kilku mało znaczących perypetiach trafił wreszcie na ulicę Moma, gdzie znajdowała się ponoć francuska restauracja. VII Kikut prawej ręki Siabrycha ściekał od skrzepłej już prawie krwi. Jakiś bezkształtny nieznajomy począł zbierać ją do zbiornika z symbolem ‘He’, po chwili został jednak przepędzony przez ostatnie strzały dogorywającego już w tyle napastnika. Pomimo okaleczeń, Siabrych zdołał przedostatnim okiem wychwycić szyld zawierający takie słowa jak między innymi słowami ‘Verdun’, ‘échec’, ‘detruit’, czy ‘deja vi’. Nie wiedział, co to oznacza. Po chwili jednak dostrzegł jeszcze jedno słówko - ‘deviant’. - Francuska restauracja! – wykrzyknął, czemu towarzyszyło wytryśnięcie z jego nadgryzionego i nadtrawionego języka krwi. Była oczywiście żółta jak praliny. - To już nie jest restauracja, – poprawił go stojący przed drzwiami ochroniarz-fetyszysta w białej sukni – przeorganizowali ją na rebiegaurację, dzięki czemu szybciej przynosi zyski. - Niezbyt dobry dowpip, tfu – dowcip się panu udał. Mięsisty bydlak spojrzał na ciało Siabrycha. - Pan wygląda na rannego. Brak ręki, przebite oko, wyrwane rzęsy, co to ma być? Jeszcze panu kawałek golonki wystaje z brzucha. Siabrych zaśmiechnął się i pobiegł odłożyć golonkę z powrotem do spacu, z którego powziął go dla zabawiającej się teraz Loobelin. Pochwi li wrócił. - To nic wielkiego, proszę zniewieściałego pana. Nastały ciężkie dni. Niebezpieczeństwo napadu, czy zorganizowania pochodu dentystycznych utensyliów jest już czymś więcej niż snem ząbkującego berbcia. Ochroniarz przytaknął, choć Siabrych nie spodziewał się tego po tak silnym mężczyźnie z białą różą na łysinie. Oczekiwał raczej, że przynieknie, albo, co gorsza, przyniemamowyknie. - Rozumiem, o czym pan mówi – orzekł klawiur. - Nie ma dnia ni godziny, żeby ktoś nie zabił drugiego człowieka tępym nożem, albo ostro zakończonym knotem od świecy. Tu Siabrych wyciągnął nóż, zamachnął się na rozmówcę, po czym nie zabił go. Ochroniarz odetchnął. - Dzięki, tak lepiej. Siabrych wyjął potem niebieskiego papierosa (ktoś, kto próbował choć raz w życiu wyciągnąć coś potem wie, ile do tego potrzeba wysiłku) i wrzucił go do kanału, a dokładniej do znajdującej się tam rozpalonej beczki, przy której jak przeczuwał, ogrzewała się właśnie gromada niewi(a)domych. - O tak, o wiele lepiej. VIII Loobelin przyssała maleństwo do wystającego z jej podstopia sutka. Mowa tu nie o pierwszym, lecz drugim już niemowlaku, który to chował się przez okres wszystkich badań konamkologicznych w ślepej trzustce mamy, kilka minut temu zepchnął zaś braciszka w okolice kolca biodrowego i wyskakując na posadzkę wygrał prenatalny wyścig. Co ciekawe, był truposzem. Sama Loobelin przed niecałą godziną parzyła się z Broolwo Co Nie Żyjem na wszelkie możliwe sposoby, pobudziwszy go przedtem serią kowbojskich dowcipów o nekrofilach. On sam stał podczas stosunku za drzwiami, zgodnie z założeniami Objawionego Przeznaczenia. Teraz oboje zajmowali się budową koryta, w którym mieli zamiar zamieszkać na przekór cywilizacyjnym dążeniom do ‘willi z basenem’. Co Nie Żyje misternie pokrywał ściany naczynia drewnem lepszym, Loobelin przygotowała zaś ucztę nuptialną dla przyjaciół z sąsiedztwa. Myślała przy tym jak nie dopuścić do kolejnej utarczki między jej nowym czerwonolicym małmężkiem i wiecznie patriotycznym pod swoim względem Azją. Zdecydowała zwrócić się bezpośrednio do Broolwo. - Skarbie Majów, wpadło mi do głowy, żeby mimo twojej awersji do niego zaprosić dziś do mieszkania mojego przyjaciela Azję... Jak myślisz? Co Nie’owi zebrało się na metafizykanctwo. - Tak, że wszystko widzę w obrazach, ale nikt mnie i tak nie słyszy. - Nie, nie, nie o to mi chodzi. Chcę zaprosić Siabrycha, , Zelrząda, Permuta, Rabę, Portipora i pozostałych, ale co z Azją? Wiem, że za nim nie przepadasz. To znaczy całe szczęście, że nie przepadasz, bo nie mam zamiaru cię stracić, ale chcę po prostu żebyście zaczęli się nawzajem lubić. Co Nie posilił się... nie, pomasował... ...też nie. W każdym razie zrobił coś, co ma związek z fizyką, już nie chemią, i odkaszlnął. - Nie wolno mi go lubić. Nie szybko mi go polubić. Nawet gdyby nazywał się Indie, nie mógłbym go polubić. Albo Chiny. Po prostu nie da się. Loobelin poczęła szlochać. Co Nie zignorował to i wrócił do budowy koryta. - Ponadto dzisiaj umrze... IX Zapomniałem dodać, że w poprzednim rozdziale Broolwo na koniec dodał jeszcze „wiem, bo wpatrywałem się wczoraj we flaki gołębi”, na co jego współmężnica urodziła wreszcie córkę, która okazała się indyjską zbawicielką, w związku z czym nazwała ją Celmą i zabrała na przechówek do Roczy. Ale powróćmy do głównego wątku. Za darowanie życia skobieciałemu ochroniarzowi, Siabrych został wpuszczony do środka restauracji. Wnętrze przepełnione było ludźmi, Francuzami i egzotycznymi odmianami krzaków. Jakaś grupa mężczyzn deptała z agresją i rozbawieniem nieznane Siabrychowi dokumenty. Na ścianach wisiały... Zresztą, opisy w czasie przeszłym doprowadzają mnie do skrajnej defloracji... Na ścianie wisieć będą obrazy roześmianego Francuza, często z trąbką w jego dłoniach lub dłoniach kogoś innego. Stoły będą wyczyszczone, na ich czerwonych powierzchniach ktoś położy gustowne bukiety kwiatów, niektóre na tyle gustowne, by zawstydzić nie jeden krzak. W szczelinach w ścianach grać będą cztery zespoły, ich różne rodzaje muzyki mają zaś mieszać się ze sobą, tworząc przyjemną dla uszu kakofonię. Na dwunastometrowym podwyższeniu, tak, iż nikt nie będzie w stanie się do niego dostać, stać będzie barman. Będzie kulał. Ktoś w pomieszczeniu rzucać też będzie płytami gramofonowymi. Spadnie kilka głów. Siabrych zejdzie po trzech schodkach, mających zostać wyżłobionych w marmurowej posadzce. Schody będą kończyć się trzema schodami w górę i jeszcze trzema w górę, by zapobiec wchodzeniu do baru pijanym klientom. Siabrych też się na nich wywróci. Następnie rozejrzy się dookoła, nie będzie chciał bowiem zaufać opisowi narratora. Co będzie ciekawe, będzie miał rację – restauracja wyglądać będzie zupełnie inaczej. Krzaki wymyśli sobie autor. Tak samo, niedostępnego barmana – na podwyższenie prowadzić będzie drabina z nagich ostrzy. Nie ma tez mowy o jakichkolwiek płytach gramofonowych, choć istotnie głowy spadają, tyle że bez przyczyny. Po sali krążyć też będzie kleptoman, pocieszający wszystkich ponuraków tęgimi klapnięciami po plecach. Jego brat, klaptoman, każdy jego wysiłek nagradzać będzie brawami, co każdą czwartą godzinę wręczy też losowo wybranej parze lub rosie parę klapków (G’hor’natah). Podłoga wykonana będzie z luster... no dobra, drabinę z ostrzy wymyśli sobie tym razem Siabrych – barman po prostu nie żyje. Czas przyszły będzie męczący, powróćmy do kanonu. Do skompletowania opisu francuskiej kafejki wystarczy nam jedynie dodać znane postacie, które dostrzegł wewnątrz Siabrych. Ale to za chwilkę. Siabrych podszedł do drugiego, dostępnego barmana i zamówił sobie koktajl z kararakty. Następnie usiadł przy swoim krzesełku. Pośród oparów kleju mój bohater ujrzał swój stary telefon. Siedział tam razem z Diaskiem i jadł patyka na lodzie, uważając, by nie ubrudzić sobie brody. Patyk był wtyczką pracującą dla wykałaczek. Diasek był po prostu aniołem. Oprócz nich, w barze leżała Shishti Co Nie Psika, żona Broolwa Co Nie Żyje. Trzy lata temu przestała oddychać, teraz do baru jej zwłoki zaciąga Hetto, karmazynowy przebój lata. Zawsze piją mokkę. Na podeście z muszli ryb turlała się też wyśmienicie żona Ignacego Piusa Z. Była naga i gryzła się po piersiach. Nikt nigdy zresztą nie widział, by nie gryzła się po piersiach. Zawsze gryzła się po piersiach. Kelner wykopał się z ziemi tuż przy krzesełku Siabrycha. Spytał, czy jego stół jest wygodny, podał też zamówiony koktajl. W słoiku na mizerię pływał glonojad. Prócz mizerii była też radość. Siabrych skorzystał z okazji i zamówił sobie jeszcze loba (lob - lód jedzony w wannie). Kelner zaśrutował dwójkę afrogutejczyków i obsypał się lawą. Przy krzesełku obok siedział ktoś, kto wyglądał na członka mafii. Trzymał świecę i cytował fragmenty wierszy Dantego. Tuż przy nim stał beztrosko Johnnie Stander. Popijał Johnniego Headachera. Dobrze, że nie czeka, bo jest tu chyba kelner o imieniu Johnny, pomyślał Siabrych. Jeszcze by hop i mi go do kielicha. W końcu, w przeciwległym kącie sali Siabrych odnalazł wzrokiem Azję. Chłopak rytmicznie pociągał za długie warkocze splecione z jego i kilku gruzińskich wąsów. Jego rozmówcą był tajemniczy, choć Siabrych nie potrafił określić dlaczego, człowiek. Tylko lewa połowa jego ciała widoczna była w delikatnym świetle, rzucanym przez sknoconą świecę. Druga zabawiała w cieniu starszą nastolatkę. Siabrych chciał się już ruszyć z miejsca, gdy w tejże chwili do restauracji wbiegła powoli chuda jak beton Loobelin. - Restauracji? To zdaje się miała być kawiarenka... – mruknęła do w zasadzie niewiadomo kogo. Siabrych zdecydował się poczekać na rozwój akcji. Odbezpieczył tylko znajdujący się w jego klapie leworwel. Loobelin potknęła się tymczasem, na wejściowych schodach... Powiedziałem ‘tymczasem’? Miałem na myśli ‘obcasem’. Przy upadku odprysnęła zębem kawałek sufitu. Potem pojawiła się znów w restauracji. Azja wymieniał się z enigmatycznym towarzyszem numerami PIN za numery NIP. Kiedy Loobelin upadła po raz drugi, potykając się o posmarowaną masłem pochwę Shishti, jego warkocze spadły z krzesełka. Gdyby Nie Psika żyła, z pewnością wyzwałaby Loobelin na podwójek na miecze. X (DYNAMICZNY) Po niecałej godzinie pojawił się w barze. Skradał się teraz między gablotami z kolekcją galot. Jego nozdrza jako jedyne odbijały się w metalowej powierzchni eksponatów. Na głowie nosił zestaw podręczników do Wiedzy o Głodzie. Ta najbliżej jego ciemienia miała na okładce mapę hippometryczną Koryntu. Siabrych stękał jak brzoza. Sok z katarakty odebrał mu zmysł powonienia. To nawet dobrze, na jego kolanach wisiała tetrzy bowiem blada stolica. wciąż miał w przełyku smak kluski. Ostatecznie pozbył się jej jednak poprzez sprytnie przeprowadzoną masturbację. - Niech będzie, że kryminał – stwierdził Azja. Lewa strona jego naprzeciwkosiadacza rozmasowała sobie nogą prawą brew. Prawa puściła do Azji oczko i bąka. - Dlaczegoż by kryminał? – zapytała. Azja ucieszył się, iż zacieniona część ciała Cze&lona wreszcie się do niego odezwała. Z radości ukłuł się w plecy. Loobelin wstała cała obolała, odpędziła mlaszczącego do niej wulgarnie Hetta i rozpromieniła się na brzuchu. - Jest intryga, są pieszczoty, będą zwłoki. Nie nazwie pan tego przecież epiką. Cze&lon zjadł podany na tacy grzejnik. Amgoudamina rozpaliła jego oczy niczym perspektywa autotortur. - Zrobimy tak – zwróciła się z przepychem lewa strona. - Spróbuj to rozszyfrować: Anilo są psz. Piękyn poranke, Juwi. Azja zaaleksanderdumał się. - Jeśli się nie mylę, - odrzekł w przypływie pewności - to w pierwszym słowie zjadłeś 'y' odpowiadające za liczbę mnogą, no i przestawiłeś 'l' z 'o' no i dodałeś na początku 't', w sumie 'T', ale szybko zmazałeś. No a potem zamieniłeś 'y' z 'n' kilka razy i nie wiadomo czemu nazwałeś mnie ‘Juwi'. Prawa strona Cze&lona rozpieczętowała jogurt z mąk tantalowych. Loobelin zbliżała się do krzesełka Azji z niebywałą powolnością. Siabrych solił wino. - Całkiem dobrze – pochwalił kontynentalnika Cze&lon. – Teraz to: Jiwsz był yPLEHPLEVPLEH muzyów i kłem hropcio. W tej chwili w sali uwidocznił się . Trzymając w rękach kilo świerzopu podszedł do barwoman i zakrzyczał sobie źrebię. - To całkiem proste, – zadeklamował Azja – mówisz o Jowiszu. Zabrałeś ‘o’ i przestawiłeś ‘wi’ na ‘iw’. Potem użyłeś tetragramu zamiast ‘bóg’, zaznaczając, iż ‘y’ wymawiasz z małej litery, tak jak ‘bóg’, a nie ‘Bóg’. Nie szanujesz Jowisza, drabie. Zamiast samogłosek wstawiłeś ‘PLE’ z czystej złośliwości pod adresem Żydów. Usunąłeś też ‘iem’. ‘Murzynów’ napisałeś przez ‘ż’, kradnąc kropkę. Co dalej... Jowisz nie był ‘kłem’, tylko ‘kłębkiem’ – wszyscy o tym wiedzą. Zjadłeś po prostu ‘ębki’. Cze&lon zabimberienił się. - Smakują jak odchody. - Tak, wiem. To ‘ę’. Jak się przypatrzysz, to ono się wypróżnia. Fonetycy nazywają to ogonkiem, a ja im mówię gówno (to) prawda. Ale wracając do twojej wypowiedzi – ostatnie słowo to ‘rubinów’. Przetłumaczyłeś je tylko na fikcyjny język. Cze&lon był pod wyraźnym wrażeniem. Ciężar impresji załamał pod nim stół. Tonik rozglądał się w międzyczasie, szukając osoby wyglądającej na niebezpieczną. Loobelin dotarła zaś do krzesełka Azji. Podwinęła fałdy tłuszczu na łokciach i sapnęła: - Azjo, cieszę się, że cię widzę. Prawa strona Cze&lona zdołała wykaraskać się już spod wrażenia. Bacznie obserwowała teraz nieznaną mu kobietę. Kelnerzy obserwowywali klientów darmowymi drinkami. - Chciałam – ciągnęła dalej żona Co Niego – zaprosić cię na wieczorek celebracyjny. Urodziłam mały szkielet i indyjską sawiorkę. Azja przyklęknął na brodzie. - To będzie zaszczyt. - Ale ty nie rozumiesz! Broolwo nie chce się zgodzić!. Tonik wypatrywał wciąż asasynopodobnych osobników, zagłębiając kły i pięty w źrebięcim udźcu. Siabrych okrążał swoje krzesełko na półkołowym rowerze. - Moja Looba, - czknąwszy wytknął Azja – od niepamiętnych czasów sprzeczamy się o drobiazgi z twoim akowbojskim towarzyszem. To jednak nie może przeszkodzić tobie i twoim bliskim w świętowaniu najdziwniejszych urodzin w historii tego parowu. Przez łzy Loobelin, w głębokim uśmiechu poczęły ukazywać się pojedyncze zęby. W tym to czasie też Tonik zauważył w kolczatych dłoniach Diaska karabin dwuszynowy. W bohaterskim akcie głupoty bohater, którego imię od tyłu brzmiałoby kinoT, rzucił się na napastnika, zapomniawszy o nożu, który nosił zawsze otwarty w prawej skarpecie. Po klubie rozległa się marna próba odtworzenia setnej symfonii Beethovena na dzwonku starego telefonu i strzał. Tonik upadł na ziemię dwanaście metrów przed brodatym Diaskiem. Shishti poruszyła się, lecz Hetto dobrze wiedział, że to tylko kolejna konwulsja. Pani Zelrząd odgryzła sobie sutka. Azja zaś oberwał pociskiem w adamie jabłko. W toku akcji nastąpiła dramatyczna przerwa... #- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - Pierwsza rozpłakała się Loobelin. Po niej już chyba nikt – była płaczkiem. Czelon zgubił ampersand. Siabrych spadł z roweru i głaszcząc się po głowie podbiegł do konającego przyjaciela. - Mój boże! On umiera! – wykrzyczał. - Ty też nie szanujesz... Jowisza... – konał Azja. Po pogotowie zadzwonił klaptoman. Jego brat zajął się pocieszaniem Loobelin. Tonik ruszył w pościg za Diaskiem. Diabeł był jednak zbyt szybki. W zdradziecki sposób, łapiąc go za brodę, cisnął w Tonika starym telefonem i ruszył w kierunku wyjścia dla demonów. Tonik uniknął pocisku, wpadł jednakże na siedzących przy jednym z krzesełek apokrzesłów. Telefon rozpadł się w mak o całkiem niedrobnej konsystencji. Diaska już nie było. - Proszę o miejsce! Proszę o miejsce! – na sali pojawił się już lekarz. Z przyssaną do pleców położniczką wtargnął między tłum wpatriów otaczających ciało Azji. – Czy ofiara cierpi na jakąś chorobę? - Chorobę? – pisnął Siabrych – Na Niebiosa, syndrom Hadesa chyba! Lekarz kucnął przy zwłokach, szturchnął je pięć razy patykiem i mruknął: - Nie żyje.... Loobelin utopiła kleptomana we łzach. Lekarz i jego poszturchał patykiem, wygłaszając następnie identyczną diagnozę. Nikt nie zauważył, iż prawa połowa Czelona oberwała z rykoszetu i więcej już nie wstała. XI Było po wszystkim. Przepowiedziany przez gołębie płuca zamach został przeprowadzony bez zarzutu. Broolwo i Loobelin odłożyli celebracje na później. Siabrych wrócił do siebie. Tonik zerwał ze znikaniem. Azja pochowany zaś został na prowincjonalnym smętarzu dla mniejszości narodowych o głupich imionach. Grób był o dziwko tani. Tonikowi pozostawała tylko nadzieja, iż jego przyjaciel odrodzi się w którymś z jego zwierząt do reinkarnacji. Byle nie w Huyu. Huy był jego. XI Kreutz wrzucił kolejnego papierosa do płonącego przedsionka. Nie wiedział dlaczego włamał się do domu nieznajomej mu bliżej kasjerki ze sklepu z parapetami, ani dlaczego podpalił go używając znalezionej w przedsionku hubki i obrazu ‘Piekło’ Hieronima Boscha. Mimo wszystko siedział tu, wyzuty z nadziei, rozmyślając o tym co stracił i co zyskał podczas kolejnej ze swoich żałosnych przygód. Stracił przyjaciela – to na pewno. Ręka zdążyła mu odrosnąć, ale potyczka z rozdziału szóstego z pewnością dała mu do myślenia. Np. teraz. Westchnął. Kilka minut temu skończył odmawiać niezapominaniec do św. Benzyny, patronki piromanów. Wydawało mu się, iż ogień jakby zgęstniał, podsycany przez siły teologii. Ból gęstniał w podobny sposób, nie fajczył jedynie mieszkania Bogu winnej kasjerki. Któż jednak z powagą w głosie stwierdziłby, iż dług w postaci trzynastu monków wymagał ukarania poprzez pozbawienie dachu nad głową. Ponadto Bóg zgubił paragon. Ogólny wydźwięk opowiadania pozostaje jednak pozytywny. Akcja nie rozpoczęła się oficjalnie od sceny przebudzenia, usunięto tylko jeden rozdział, tylko jeden z dowcipów zawierał elementy zagłady żydowskiej, chuda bohaterka urodziła Indianinowi dwójkę dzieciaków, czytelnik dowiedział się po tylu latach jak wygląda Diasek, no i zginęło tylko dwa i pół postaci. To sprawiło, iż Kreutz nie odczuwał już potrzeby palenia tytoniu. Wyrzucił pełną niemalże paczkę przez okno, wstał, ukrócił męki konającego konia w pełni zdrowia i ruszył przed siebie. Płomienie opaliły mu potylicę, szybko wyskoczył więc z ich gardzieli, opuszczając budynek. Świat był zbyt piękny, by od niego uciekać. Gdzieś tam w oddali czekało jeszcze tak wiele aparatów do sfotografowania... Tak liczna mnogość postaci miała być jeszcze przez niego odegrana... A Celma szła do Turcji. Szła... i szła... i szła... I szła... i szła... i szła... i ... i szła... i szła... ...jeb się. Wrocław, 15 Października 2006
  9. Słusznie, Absurd ma już swoją definicję, tak jak wiele pojęć. Niestety słownik, z którego korzystałeś nie jest słownikiem literackim. W takowym znalazłbyś cele podanych przez Ciebie twórców. Ale przyznaję, nie znalazłbyś tam definicji dzieła absurdalnego mającego na celu rozwijanie horyzontów. To jest ideologia nowopowstała i wciąż mało popularna, ma jednak swoich zwolenników. Ja jestem jedną z takich osób - wierzę, że absurd rozwija bardziej niż typowa nowela. Służy też jako doskonałe narzędzie do usuwania niepotrzebnych brudów tradycji, przyzwyczajeń, kanonów, stereotypów itd., a więc ogólnemu wyzwoleniu się z więzów, w których się rodzimy.
  10. "jakie ma być przesłanie Twojego tekstu? Czy tylko dokładasz słowo do słowa i byle więcej?" Witam. Tak szczerze, to jest to opowiadanie absurdalne, ma więc na celu 'rozwijanie horyzontów' (najprościej to ujmując) poprzez wizualizację wydarzeń trudnych do zwizualizowania.
  11. 'Stary K., bardzo chetnię będę z Tobą prowadził dyskusję, tylko mam prośbę nie uzywaj imienia Jezus - do swoich porównań oraz zostaw w spokoju Karola Wojtyłę, dobra?' Będę używał takiego imienia, jakiego będę chciał, nie masz powodów by mi tego zabraniać. A co do Wojtyły to powiedz to wszystkim jego czcicielom, którzy wieszają go w autobusach. ogranicza w ten sposob, ze wciska juz w jakas forme i kladzie szczegolny nacisk na "jedne sprawy", a "inne sprawy" odrzuca badz spycha na margines. Twoje założenia też wciskają Cię w jakąś formę, nie zaprzeczysz temu chyba. Nie wiem też czemu chrześcijaństwo może zaprzeczać? Ogólnie podany przez Ciebie podział na dwie osobowości jest bardzo hipotetyczny, istnieje wiele wiele innych teorii. Zresztą czy naprawdę spychamy wewnętrzne obawy do naszej podświadomości? Czy mamy nad nią jakąkolwiek kontrolę? Moim zdaniem tak samą, jak na wydzielanie się śliny podług pawłowskiego uwarunkowania klasycznego, czyli praktycznie żadną. Równie dobrze moglibyśmy kontrolować sny...
  12. '"Tylko słowa" jak się wyraziłeś, są wyrazem wewnętrznej postawy autora - z tego punktu widzenia - to co mówimy, jakich uzywamy słów, ma fundamentalne znaczenie przy konstruowaniu "umysłowej mapy" rzeczywistości' Nie zgadzam się. Umysłowa mapa, zakładam, że chyba chodziło Ci tu o pojmowanie rzeczywistości, bazuje na zmysłach, jest więc subiektywna. Słowa również są subiektywne. Ale jeśli wszystko bierzesz na słowo i budujesz swój świat na opowiadaniach, to nie jest to według mnie dobry pomysł. - pondto słowa oprócz warstwy poznawczej zawierają w sobie element emocjonlany, który nadaje koloryt naszym wypowiedziom (porównaj słowo "mama" ze słowem "mamusia" czy "matka"- trzy słowa opisujące jedną osobę, ale trzy różne znaczenia). To nie są trzy różne znaczenia, znaczenie jest jedno. Zmienia się tylko subiektywna wartość motywu sygnifikowanego przez słowo. Mama to wciąż mama, niezależnie od tego co zrobisz. Możesz nazwać ją Kiełbasą, a nie zamieni się w nią. Słowa nie zmieniają rzeczywistości, tylko ją opisują. A jeśli nazwiesz ją 'mamusią', to nawiązujesz do swojego subiektywne odczucia, które nie powinno obchodzić innych do stopnia oburzania się i walki o słuszność. Mówiłem już - nazwę Jezusa gołębiem, to nie będzie nim. Mimo to rzuci się na mnie tłum fanatyków, uznających mnie za bluźniercę... "Słowa są jak farba dla malarza, słowa posiadaja odcienie, którymi dobry pisarz maluje nastroje, emocje, wydobywa głębie, uwypukla okreslne cechy. Pisarz - dosłownie kładzie słowa na papier i odsuwjąc sie na kilka kroków od tego co namalował - sprawdza czy ten efekt chciał uzyskać. " Niby tak i stąd kiedy namaluję Matkę Boską z wąsami też się ktoś przyczepi. Używając pewnych słow - na które zwróciłem uwagę w Twoich tekstach - przekazałeś swój emocjonalny stosunek do przdmiotu dyskusji, teraz wycierasz szmatką namoczoną w rozpuszczalniku wskazane słowa, nakładasz inne o odmiennej barwie i oczywiscie efekt jest diametralne różny - efekt jest ten sam, inny jest tylko stopień ukazania moich prawdziwych intencji. W oryginale byłem szczery, w tłumaczeniu dla Ciebie przeznaczonym byłem miły, ale fałszywy. W ten sposób mogę Cię oszukać, bo nie masz innego sposobu na zweryfikowanie prawdy. Musisz wierzyć moim słowom. Kiedy nazywam Hitlera ojcem Chopina, możesz to zweryfikować, ignorując moje słowa albo śmiejąc się z nich, kiedy robię to z przyczyn czysto absurdalnych. Wskażę jeszcze tylko na pewien motyw: Oto dwie hipotetyczne opinie: 1. Wojtyła był świętym 2. Wojtyła był złodziejem Pierwsze zdanie fan Wojtyły przeczytałby bez wartościowania - zgadza się z tym jego opinia. Drugie zaś uderzyłoby w niego jak kula błota. Pierwsze zdanie przeciwnik Wojtyły (w sensie nie wroga, który uparł się by go nienawidzić, lecz po prostu ktoś, kto się z nim nie zgadzał) uzna za typowo przesłodzone, przesadzone itd. Drugie nie urazi go. Człowiek odróżniwszy prawdę od fałszu będzie wiedział, że pierwsze zdanie napisał fan Wojtyły, drugie najwyraźniej nie. Może uznać oba za niezgodne z prawdą. Tylko co bardziej wpłynie na tych biednych mało inteligentnych, o których wspominałeś? Że był 'Święty', czy że był 'Złodziejem'?? Uważam, że to pierwsze, bo zaakceptują to jako prawdę. Drugie raczej nikt nie zaakceptuje jako prawdę... Tak czy siak, człowiek rozsądny powinien obie opinie zweryfikować. Słowo to narzędzie...
  13. Płynę na albatrosie i jem rekiny.
  14. Ajajaj... Słuchaj, Bartku. Czy skromność jest fałszywością? Czy jeśli zjadłem obiad mamy mojego kumpla i strzasznie mi nie smakował, wręcz doprowadził mnie do wymiotów, to czy jak mnie spyta czy smakowało, to mam powiedzieć: 'oczywiście, że tak, mmm jakie pyszne'?? Czyli jeśli mam być altruistą i chrześcijaninem, to mam być sztucznie miły?? I nie używać słów uważanych za wulgarne, jak 'cholerny, 'dureń' itp.? Wiesz, uważam, iż to tylko słowa. W jednej wypowiedzi postawiłem słowo dziwka w odiesieniu do mojej matki i jakoś tego nie zacytowałeś. Czyżby dlatego, bo tylko Karol Wojtyła się liczy? Przekleństwo to słowo jak każde inne, przywiązanie emocjonalne do niego jest - uwaga - BZDURĄ! Co więcej, samo imię i nazwisko Karol Wojtyła staje się ostatnio dość wulgarne, bo jeśli ktoś naprawdę kocha papieża, to powinien mówić o nim 'Nasz Święty', 'Wielki', lub przynajmniej 'Jan Paweł II', sądzę, że Ty również to odczuwasz, zacytowałeś go bowiem, więc uznaję, że uważasz go za autorytet. Nie będę więc używał eufemizmów, jeśli mam pod ręką konkretne słówko. Ale ok, postaram się przetłumaczyć na język 'miłego człowieka': "powtarzał jedynie w kółko kilka niby mądrych słówek, które już i tak dawno były w Biblii lub nawet komentarzach do niej. " "powtarzał kilka teorii, które ktoś może uznać za niezbyt trafne, gdyż znaleźć je można również w Biblii, czy komentarzach do niej.' Jedziemy dalej. o mających odmienne niż On zdanie: - jak będę mówił o Nazistach, że byli mordercami i durniami, to się nie obrazisz? Mają inne zdanie niż moje, co nie znaczy, że moje jest jedynym i prawdziwym. Ale hola, mamy przecież tłumaczenie: "Większość chrześcijań, głównie katolików, tworzy z siebie ofiary napaści. Są istotnie jak owieczki, które napada świat 'tych złych', 'wilków' - bezbożników, którzy obrażają Boga. To moim skromnym zdaniem nieprawda." (no bo chyba nie przyczepiłeś się do owieczek, ewentualnie jeśli tak to zamienię na 'owce' (zdrobnienia są jednakże bardzo miłe z natury.... moim skromnym zdaniem oczywiście)) "(...)które uważam za po prostu proste i marne (...)" - no bo nie ma rzeczy prostych na tym świecie prawda? Są tylko pokrętne i mądre. A co do słowa 'marne' to chyba ktoś inny go jeszcze używał, chyba nawet w Biblii, chyba nawet go cytowałeś i chyba nawet nazywał się Kohelet - jak dla mnie całkiem miły gość... znaczy pan. "W ten sposób powstają kościoły Dana Browna czy inne durnoty." - niech będzie inne denominacje. No i Dan Blue, bo Brown kojarzy się z kupą, Red z krwią, White i Black z rasizmem, a Pink z homoseksualizmem. "Prawda, ale nie jako ślepy dureń, tylko jak człowiek, który wie czym jest prawda, a czym jest żart, czy absurd, czy sztuka" - to jest najlepsze. Pierwszy raz w życiu ktoś mi wytknął obrażanie podmiotu bezosobowego. W każdym razie chciałbym go przeprosić. Ponadto... (taka jest definicja altruizmu, bo może nie znasz słówka) - gdybym istotnie był wrażliwym miłym człowiekiem, a nie tylko takiego udawał, to uznałbym to 'bo może nie znasz' za kontynuację 'bo ja znam' w domyśle. A to było nieskromne i cokolwiek niemiłe. Tyle jeśli chodzi o to. Fałsz nie jest silną postawą. A przymiotniki typu 'bzdurny', czy 'durny' nie gryzą.
  15. "czlowiek potężny potrafi wyrzec się wiary, nadziei i bezpiecznego poczucia "bycia umilowanym przez Boga" na rzecz indywidualnego, ciężkiego rozwoju, ktory oparty jest wyłącznie o wlasną wolę." To, co mówisz jest naprawdę ciekawe. Moje pytanie: czy wiara w Boga naprawdę ogranicza rozwój? Jeśli tak, to jaki aspekt chrześcijaństwa? I jaki rodzaj rozwoju jest wtedy tamowany? Oto mój wywód: Prawdziwie wierzący uznaje następujące podstawowe założenia (przynajmniej): 1. Istnieje autonomiczny byt, który uformował rzeczywistość; 2. Istnieje pewien rodzaj moralności, którego świadomość zdobył człowiek (zresztą nawet zwierzęta mają swój rodzaj "kodeksu", te dzieciaki co były wychowywane przez wilki pewnie też); 3. Człowiek podejmuje czyny, które są według tej moralności niegodne jego natury; 4. Karą za te czyny jest odłączenie od stwórczego bytu; 5. Kara została spłacona przez ofiarę samego bytu stwórczego; 6. Człowiek dąży do ideału, zgodnie ze swoją naturą i przekazem stwórcy Punkty 3,4 i 5 naumyślnie oddzieliłem, gdyż nie są już one aktualne. Człowiek wciąż podąża niezgodnie z moralnością, nie ponosi już jednak za to kary - została spłacona. Tak więc pozostaje Byt, Moralność i Ideał do którego się dąży. Czy to uniemożliwia osobie postępującej według tych założeń rozwijanie siebie w stopniu, w którym bez problemu może się rozwijać osoba wolna od nich? Co więc krępuje chrześcijanina? Byt? Dlaczego? Ateista nie podaje odpowiedzi na to, co stoi za stworzeniem świata. Czy jednak odpowiedź na to pytanie wpływa na osobisty rozwój? Czy Byt Stwórczy może tamować rozwój? Mówiłeś o odpoczynku i błogim stanie 'więzi z Bogiem'. Czy ten stan sprawia, że nie podejmujemy wysiłku? Że wszystko jest w porządku więc nie staramy się zmieniać? No ale na czym w takim razie polega rozwój chrześcijanina? Na czytaniu encyklik Wojtyły? W jakim kierunku chcemy się rozwijać? Jakie w ogóle istnieją kierunki? Ja potrafię wymienić tylko dwa, które przychodzą mi do głowy. Pierwszą nazwałbym rozwojem egoistycznym, gdzie chcemy przeżyć życie w dostatku i właśnie odpoczywając i nie podejmując wysiłku. Taki rozwój polega chyba na ćwiczeniu tego, by inni nie zauważali, iż łamiemy moralność by uzyskać osobiste korzyści. No bo jeśli na takiej drodze odrzucimy moralność, to nie będzie to żaden wysiłek. Będę kradł i wszystko będzie w porządku (no oprócz tego, iż inni tego nie akceptują, więc wrzucą mnie za kraty :D). Druga droga rozwoju to według mnie rozwój indywidualny, poznawanie siebie, swoich możliwości psychicznych, fizycznych, dążenie do zaspokojenia potrzeb artystycznych, przetrwanie życia według moralności lub jeśli ją odrzucimy, w zgodzie ze sobą. Tylko, czy jeśli chcemy pozostać w zgodzie ze sobą, to czy nie tworzymy tym samym regulaminu, według którego niektóre zachowania nie są wcale 'w zgodzie ze sobą'? To już chyba pewien rodzaj moralności... Jak chcemy postępować w przypadku zburzenia porządku moralnego? Jak chcesz postępować na drodze swojego rozwoju? A tak się składa, jak już wspomniałem, że mój osobisty regulamin pokrywa się z tym, co głosi chrześcijaństwo i tym, co nazywa właśnie naturą człowieka. Ktoś może powiedzieć, że istotą życia jest dotarcie do Boga. W sumie zgadzam się, ale nie na zasadzie: idę na pustynię i szukam Boga, odcinam się i jestem święty. Albo stoję kilka lat na słupie, czy wzdrygam się seksualności i jedzenia. To jest absurd. Mamy rozwijać się. Nie wiemy jaki etap nastąpi po śmierci. Może zjednanie z bytem stwórczym? W punkcie 6 napisałem o przekazie tego bytu. Dlatego zawsze podkreślam katolikom i innym tego typu, że jeśli odrzucają wiarę w prawdomówność Paginy Sacry, to odrzucają wiarę w byt stwórczy. Bo to co wiemy o tym bycie znajduje się w Biblii. Jeśli Biblia kłamie, to w sumie nie wiadomo co mamy uznać za prawdę i nie ufamy bytowi stwórczemu, a wtedy to już nie jest chrześcijaństwo. Może katolicyzm, ale nie chrześcijaństwo :P. Ale wracając... Może po śmierci czeka nas nowy etap. Może nowa moralność. Może brak moralności. Noworodek nie wie co go czeka po wyjściu z łona matki. Według mnie jesteśmy w podobnej sytuacji. Możemy jedynie ufać przekazowi stwórcy, a jeśli jest on prawdziwy, to nie oznacza to, iż możemy już się wyluzować i zaprzestać rozwijać się. Wtedy tym bardziej musimy się zmieniać, bo ten sam przekaz wspomina o tym, iż naszym celem nie jest czynić zło lub dobro. Naszym celem jest być sobą - ludźmi, a człowiek ma być najwyższym dziełem bytu stwórczego. Dosyć to optymistyczne. I dodaje siły do działania. Czy więc tamuje rozwój? Czy ateista wraz ze swoim brakiem oparcia w czymkolwiek lepiej będzie się rozwijał? No bo chyba żaden taki osobnik nie powie mi, że człowiek jest doskonały. A skoro nie jest, a tylko na sobie możemy polegać, no to czeka nas prędzej czy później klęska. No to po co się starać? Chrześcijanin też wie, że czeka go klęska, bo nie będzie doskonały tutaj. Ale wie przynajmniej co ma robić - starać się, a więc walczyć. Walczyć - a więc dawać z siebie wszystko bez krztyny odpoczynku. Człowiek słaby odpadnie. Prawdziwy człowiek przetrwa. Teraz Moralność. Czy ona może przeszkodzić w rozwoju? Myślę, że jeśli jest niezgodna z kierunkiem rozwoju, to tak. Morderca będzie dosyć niezadowolony z tego, jak społeczeństwo przeszkadza mu w rozwoju na drodze wybijania kolejnych ofiar. Możliwe, że nie będzie miał wyrzutów sumienia, bo został inaczej wychowany. No ale czy ty, Dyziaku, chcesz rozwijać się w kierunku, w którym moralność może Ci przeszkadzać? Jeśli chodzi o społeczeństwo, tradycję i prawo, to przyznam, że tak, na drodzę eliminacji niepotrzebnych uwarunkowań społecznych chciałbym bowiem zrezygnować z noszenia ubrań, albo np. zainwestować w uniwersalną prawdomówność. Społeczeństwo tego jednakże nie akceptuje. Ale chrześcijaństwo niczego tu nie zmienia. Ono daje tylko jeden wykładnik - dążyć do ideału, a przez to, mówiąc po biblijnemu 'kochać Boga' (nie chodzi tu o mówienie do niego skarbie, albo PANIE Boże (to jest naprawdę głupie zjawisko, że używamy formy grzecznościowej do Boga i imienia Jezus, zawsze wyobrażam sobie coś takiego po angielsku - Mr. Jesus albo niemiecku - Herr Jesus.... żałosne :) ), i zarazem 'kochać' każdego człowieka (zarówno bliskiego i hmmm.. nazwijmy to 'wrogiego' choć chodzi tu raczej o tego, który przeszkadza w rozwoju poprzez łamanie moralności) szanując jego własny rozwój... Tym sposobem, jeśli mój rozwój będzie polegał na zabijaniu, chrześcijaninem być nie mogę. Ale jeśli chcę żyć w sposób tolerancyjny, rozwijając się wraz z innymi, to chrześcijańska moralność mi w tym nie przeszkadza... Rezygnowanie zaś z wszelkiej moralności, to według mnie żadna walka. Jeśli nie ma zasad, to nietrudno wygrać. Gra jest wtedy banalna. Zasady dodają pikanterii, wiąże się z nimi bowiem to ryzyko, o którym mówisz, iż gdzieś tam na drodze rozwoju złamiemy którąś z nich, padając na pysk i tracąc punkt (a na szczęście zarówno w chrześcijaństwie jak i ateiźmie nikt nam tych punktów nie liczy). Odpowiedź na pytanie: "Dlaczego kierujesz sie moralnością? Negujesz tradycję, a moralnosci nie poddajesz krytyce? Przeciez ona jest częscią kutury, tak samo jak tradycyjne wzorce i wartosci." Poddaję krytyce tradycję, bo stworzył ją człowiek i może ją zniszczyć. Poddaję krytyce prawo, bo stworzył je człowiek i może je zniszczyć. Oczywiście chodzi mi o pewne ich elementy. Nie każda tradycja jest z natury zła, tak samo jak tylko niektóre elementy prawa są niewłaściwe. Fanatyczne przywiązanie, często emocjonalne, do tradycji jest jednakże według mnie z natury niewłaściwe. Moralności nie poddaję krytyce, bo wierzę, że nie stworzył jej człowiek, tylko coś innego. Nie mówię, że byt stwórczy, choć osobiście w to wierzę. Ale może to być po prostu jeden z aksjomatów takich jak uwarunkowania biologiczne, czy fizyczne. Ich nie da się zmienić - nie stworzył ich człowiek. Grawitacja może mnie wkurzać, ale nic na nią nie poradzę. Smród ekstrementów, puszczanie bąków lub uczucie głodu, czy pragnienia też niekoniecznie mi odpowiadają, ale nie mam jak cokolwiek w nich zmienić. Tak samo nie sądzę, by człowiek mógł zniszczyć moralność. Może ją zniekształcić, jak np. w wypadku patologii rodzinnych, ale to tak samo jak niepełnosprawność biologiczna - nikt chyba nie zaprzeczy, iż nie jest to takie, jak powinno być. Nie jest. Tak samo jak przestrzeń, w której prawa fizyczne manipulowane są przez człowieka, np. za pomocą tworzenia pól magnetycznych, itp. To nie jest zmiana lub zniszczenie zasad. Tego NIE DA się zmienić, czy zniszczyć. Tradycje i przywiązanie do nich da się i często według mnie trzeba. Ostatnie założenie - Ideał. Ateista i chrześcijanin mogą mieć różne pojęcie ideału. Nie wiem jak jest z ateistami. Wydaje mi się, iż, przynajmniej tym nie-egoistycznym (którzy chcą tylko wygód), chodzi o coś więcej niż dążenie do poznania siebie i nagłą śmierć. Wiem, że ja, jako wyznawca podanych przeze mnie reguł, chcę wzbogacać swoje poznanie siebie, głównie poprzez kreatywność/sztukę, a także postępowanie w zgodzie ze sobą, a tym samym z wykładnikiem chrześcijaństwa, podążając za moralnością, którą zaakceptowałem. Czy więc to wizerunek ideału tamuje chrześcijaninowi dostęp do poziomu ogólnodostępnego dla niewierzących? Konkluzja. Uważam, że ateizm może być równie skuteczny jesli chodzi o rozwój wewnętrzny, jak podążanie podług wiary. Różnica między tymi dwoma poglądami polega na czymś innym - chodzi o założenie struktury świata. Chrześcijanin ma określoną strukturę, ateiści czasem tak, bo opiera się ona na ich własnych osobach, a czasem nie, bo niczego nie są pewni i wszystko przyjmują z dozą nihilizmu. Wierzę, iż niezależnie od struktury świata, możemy rozwijać się tak samo... Tak wygląda mój pogląd... Chyba dłuższy niż samo opowiadanie, które rozpoczęło dyskusję :D :D. Jeszcze pytania: 1. "Jednak "zly" altruizm, kiedy pomagamy innym tylko po to, aby uciec od siebie, jest naganny" - nie jestem pewien co miałeś na myśli. Chodzi o pomaganie innym w celu podbudowania siebie, czy pobudzania w sobie doomowego poczucia bycia deptanym przez innych (obie opcje są według mnie niewłaściwą drogą dla wierzącego/ateistę)? 2.'Czlowiek, ktory jest w ten sposob wychowywany, nie jest odpowiedzialny za to, jakie normy przyswaja i internalizuje. To jego rodzice, jego otoczenie ma spory wplyw na to, jakim bedzie czlowiekiem i czym bedzie sie kierowal w zyciu.' A co w takim razie z prawem? Czy powinien w ogóle istnieć jakikolwiek kodeks regulujący chaos spowodowany np. właśnie różnorodnością wychowania jednostki? Zawsze zastanawiam się w takich chwilach nad mordercami i tchórzami. Niezależnie od kontekstu, kultury, okoliczności itd cała cywilizacja ludzka uważa tchórzostwo i zabójstwo za negatyw. Skądś to się musiało wziąć. Czy nie jest to ślad uniwersalnej moralności? Jeśli nie, to jak utrzymać w społeczeństwie porządek, tolerując morderców, złodzei itp.? 3.'Ja sam nie uwazam sie za wielkiego patriote, niemniej jednak potrafie zrozumiec ludzi, dla ktorych ojczyzna jest najwieksza wartoscia. Potrafie zrozumiec, ale juz nie poczuc.' Czy w założeniu patriotyzmu nie ma poświęcania się dla ojczyzny? Walki o nią? Czy nie jest to już pewien rodzaj fanatyzmu, a przynajmniej złego wartościowania? A zresztą, może słusznie, ja też nie potrafię tego odczuć. Nie mogę sobie wyobrazić, by koncepcja państwa była dla mnie wartością najwyższą... Rozumiem, że bliscy... ale państwo... kawałek ziemi...? 4.'Wszystkie emocje są potrzebne i ze wszystkich mozna sie czegos nauczyc. Byc moze rzeczywiscie nie wymaga zbyt wiele pomyslunku poczucie nienawisci np. do innych ras, ale to nie oznacza, ze samo to uczucie jest zbędne. Ja nienawidze wielu rzeczy, zdaje sobie z tego sprawę i, co wiecej - nie uwazam tego za słabosc. To jest integralna czesc charakteru i naturalna sprawa.' Zgadzam się, że to integralna część charakteru. Przynajmniej niechęć. Nienawiść jest już według mnie inna bo oznacza, iż człowiek naumyślnie podjudza w sobie wrogość do czegoś. Ale pytanie: Czego mogę się nauczyć poprzez nienawiść??? Nic nie przychodzi mi do głowy. Chyba, że tego, iż widocznie brakuje mi zrozumienia czegoś lub jakiegoś rodzaju samokontroli, no ale wtedy nienawiść nie jest już więcej potrzebna... Pozdrawiam i z niecierpliwością czekam na odpowiedź.
  16. "Sprzeciwiam sie pozornej Prawdzie, jaka jest zapisana w tradycji, sprzeciwiam sie głupiej, slepej wierze, ktora sprowadza sie do prawienia świetoszkowatych banałów i wmówienia sobie, ze pojdzie sie do jakiegos nieba, sprzeciwiam sie przywiazaniu do grubej ksiazki napisanej przez paru nawiedzonych baranków bożych, którzy potępiają silnych i gloryfikują słabych." Powiem tylko, iż przez wiele wiele lat przeszkadzało mi w wierze chrześcijańskiej właśnie to - gloryfikowanie słabych, a obrażanie silnych. Wierzę jednak, iż człowiek może pozostać silny będąc chrześcijaninem. Chęć tworzenia wspólnoty ludzi, którzy mogą się rozwijać, wspólnoty światowej, przepełnionej tolerancją, poszanowaniem... Takiej chęci nie odczuwa człowiek słaby. Człowiek słaby to nieudacznik, który nie potrafi wykorzystać talentu, boi się ogarniającego go świata, tak, boi się nawet zaburzenia porządku moralnego. Człowiek silny szuka rozwoju, chce wspierać ideały, które uważa za szlachetne. Moralność, podług której postępuję, nakazuje mi żyć tak, aby nie zakłócać rozwoju innym poprzez walkę, nienawiść, i te wszystkie emocje i zachowania, które uważam za po prostu proste i marne. Tak się składa, iż moralność chrześcijańska stanowi doskonały szkielet do rozwoju w tym kierunku. Wiem, że może się wydawać, iż jeśli uniżamy się przed innymi, poświęcamy własny zysk dla innych to jest to słabe i infantylne. Ja już tak nie uważam. Człowiek silny potrafi zachować postawę skromności i altruizmu. Człowiek słaby polega na sile swoich mięśni, ideałach, które jeśli są to musi się do nich co chwilę przekonywać, itd. Człowiek słaby, słaby chrześcijanin, czy raczej dewota, będzie poruszony prowokacją wycelowaną w obiekt jego kultu. Człowiek silny pozostanie sobą.
  17. Pytanie do Dyzia R.: A co jeśli ktoś wychowa drugiego człowieka w otoczeniu pozbawionym poszanowania dla wartości moralnych? Powinniśmy uszanować tego kogoś? A co do patriotyzmu, to jaki może być konkretny powód dla pojawienia się chęci oddania życia za kawałek ziemi w ludzkim sercu? Przecież nie narzucam, iż należy zakazać miłości do danego miejsca, elementu kultury, języka itp. Ale nie powinno się kształtować w ludziach kultu flagi, hymnu, itp. Nie przyczynia się to do niczego dobrego, a często jest zalążkiem nacjonalizmu i nienawiści na tle narodowościowym. "nie zgadzam sie ze stwierdzeniem, że "Warstwa językowa jest bezbronna w starciu z jakąkolwiek prawdą" - bo czesto jezyk taka prawde warunkuje". Zgadzam się, ale należy teraz spytać kto ponosi za to odpowiedzialność. Mówiłem już, że jeśli ktoś uzna coś za prawdę tylko na podstawie czyichś słów, wiersza, książki, itp. to czy jest to słuszne? W ten sposób powstają kościoły Dana Browna czy inne durnoty. Nie wszyscy jednak po przeczytaniu 'the DaVinci Code' zgłosili się do takiego zrzeszenia. Najwyraźniej coś pozwoliło tym ludziom zachować zdrowy rozsądek. To często właśnie zacofane, konserwatywne i tradycyjne myślenie wielu osób powoduje, iż ślepo podążają w kierunku wytyczonym przez innych. Jest to częściowo odpowiedź na stwierdzenie Bartka, iż do grona kościoła zaliczają się różne osoby, często o słabym intelekcie. Dodam - często osoby zacofane i zagubione. Ale to nie zmienia faktu, iż artysta nie powinien wstrzymywać się od zastosowania prowokacji, czy wyśmiania danej wartości (wyśmiania nie w znaczeniu negatywnym, jako bezmyślne, bezpodstawne i BEZCELOWE czy często ZŁOŚLIWE krytykowanie). Gdyby tak było, to musiałbym wstrzymywać się od wyrażania wszelkich swoich ideałów, z obawy przed wpłynięciem na innych. Musiałbym odrzucić chęć wskazania na niewłaściwość zachowania mojego przyjaciela, bo mogłoby to urazić jego lub jego rodzinę. Cytujesz fragment o przyczyniania się do grzechów innych. Czy poprzez stwierdzenie, że Jezus był kosmitą, przyczyniam się do grzechu innego człowieka? Gdybym naumyślnie porównywał go do zbrodniarza, przy którym Charles Manson był podawaczem piłek, prawił o tym, jak zabijał ludzi i gotował ich w kotle - wtedy ktoś mógłby się przyczepić, choć zarzuty te są tak absurdalne, iż każdy inteligentny człowiek musiałby je odrzucić. A to, że ktoś jest mało inteligentny często jest wynikiem trzymania go/jej w konserwatywnej piwnicy. "ludzie śmieją się czesto z tego, z czym nie potrafia sobie poradzić. Jest to reakcja podobna do wyparcia, sublimacji, projekcji. Smiejemy się aby radzić sobie z fragmentem rzeczywistości,którego nie akceptujemy lub kultura zabrania nam się nim zajmować (tak powstała np. groteska i satyra, skłaniające do śmiania się z tego co zakazane, objętę tabu)." Czy satyry mają w sobie mniej moralności niż hipokryzja? Czy nie lepiej przedstawić coś w innym świetle, zdewaluować to, by na nowo odkryć właściwe zastosowanie, szczególnie, iż ostatnio często tracimy poczucie zastosowania pewnych wartości?? Czy zamiast satyryzowania czegoś w absurdalny sposób powinniśmy miotać przekleństwa, bić się o to, prawić kazania??
  18. No cóż. Na początek dzięki za tak długą odpowiedź. Pewnie zajęło Ci to dość dużo czasu, niestety według mnie niepotrzebnie zmarnowanego. Napisałeś, czy raczej zacytowałeś wiele, lecz nie wiąże się to z tematem. Fragmenty, które przytoczyłeś są mi znane. Wiem, kim jest chrześcijanin. Wiem też jednak kim jest człowiek konserwatywny. Nie jesteś jedynym 'odrodzonym w Chrystusie' na Ziemi. Zreszŧą odczytałem w Twojej wypowiedzi sugestię, jakoby byłbym Katolikiem. Wcale tak nie jest. Jestem chrześcijaninem, jednocześnie jednak nie uważam, iż należy walczyć z używaniem postaci Chrystusa w niecodziennych, absurdalnych kontekstach, szczególnie jeśli chodzi o sztukę. Nie przeszkadza mi to wcale. No bo dlaczego? Moja wiara jest ponad obrażanie się z powodu słów. Zawsze najważniejsza jest intencja. Autor nie chciał obrażać Chrystusa, chciał może sprowokować, choć najpewniej, jak sam zresztą przyznał, głównie się pośmiać. Co w tym złego? Zbawienie człowieka nie jest tematem, przy którym człowiek ma zachowywać sztuczną powagę. To jest temat ponad wszystkie inne, dlatego uznałem to za aksjomat. Warstwa językowa jest bezbronna w starciu z jakąkolwiek prawdą. Jeśli piszę, że Hitler był mecenasem sztuki i nosił drugie śniadanie w podkolanówkach, to czy obrażam jakąś prawdę? Zresztą nawet gdybym obrażał, to nikt by się nie przejął, chyba, że nazista, bo Hitler był przecież straszniutkim człowiekiem. Co innego Jezus. Jego należy czcić. Prawda? Prawda, ale nie jako ślepy dureń, tylko jak człowiek, który wie czym jest prawda, a czym jest żart, czy absurd, czy sztuka. Jeśli ktoś nazwie moją matkę dziwką, to nie będę się z nim o to bił. Dlaczego miałbym? Bo ktoś usłyszy to i uwierzy w to? Czy jeśli napiszę, że Jezusów było dwunastu i w sumie byli z nich nieźli szubrawcy, albo nazwę Karola Wojtyłę blliźniakiem bez poczucia humoru, to czy będziesz się o to bił? W imię chrześcijaństwa może? To kim byś musiał być? Chyba właśnie drugim bliźniakiem. Nie wiem po co cytowałeś Wojtyłę, szczególnie iż nie jest dla mnie autorytetem, powtarzał jedynie w kółko kilka niby mądrych słówek, które już i tak dawno były w Biblii lub nawet komentarzach do niej. A mówiąc o tradycji, mówiłem o przywiązaniu do kultury, emocji i religii w takim stopniu, iż jest się w stanie walczyć o to, co ona implikuje. Po cholerę? Jeśli miałbym zaprzeczyć historii i tradycji, to musiałbym przestać chodzić, spać w nocy, jeść ustami, etc. Korzystam z tego, co jest podstawą. Ale jest pełno rzeczy, do których przywiązujemy się sami bez potrzeby i nawet tego nie widzimy. To jest ta zgniła tradycja. Tradycja Kościoła jest dobrym przykładem takiej bzdury, która bierze się tak naprawdę z kosmosu i akceptuje powiedzmy słowa jednego papieża, a drugiego nie, bo następny uznał go za 'tego nieprawdziwego'. Tak samo patriotyzm. To też dobry przykład. Po co to komu? Po co walka o flagę, hymny? Nie lepiej szukać zgody, rozwijać się w bezpiecznym i inteligentnym środowisku? Chrześcijaństwo jest dobre ideologiczne, bo szuka harmonii w miejsce głupiej siłowej walki. Jako wiara jest dobra dla wierzących, bo uznają ją za istotę. Nikt jednak nie musi wierzyć. Nawet jeśli jednak nie wierzy, to powinien docenić mądrość wypływającą z jej nauk (oczywiście oprócz tych, które mówią o samej istocie Boga, Zbawienia i Chrystusa, tego raczej nie doceni :D). Tyle jak na razie. Pozdrawiam.
  19. Wasza rozmowa jest ciekawa, nie zgadzam się jednak ze stwierdzeniem, iż 'Wstręt' obraża, czy też wyśmiewa postacie Jezusa i Marii. Oczywiście - zastosowanie ich w taki sposób (poprzez np. sklonowanie i przypisywanie im emocji, które nie są z nimi zazwyczaj kojarzone) jest jawnie prowokacyjne. Ale co w tym złego? Ot autor wyjął je z ich tradycyjnych kontekstów i umieścił w świeżym traktaciku o absurdalnej naturze. Jestem chrześcijaninem, lecz nie brzydzi mnie, gdy ktoś wyśmiewa, czy obraża postacie Jezusa i tym podobnych w utworach artystycznych. Istnieje na tym świecie wiele ideałów i wizji, nie możemy więc zamykać się w obudowanych suchą tradycją i oklepaną 'normalnością' warowniach. To jest niezdrowe. Czymże byłaby też moja wiara, gdyby obrażały mnie słowa, które przeczytałem gdzieś, a które zwracają się do postaci Boga w sposób obraźliwy? Wiara nie jest według mnie tylko wskazówką, nie jest też poznaniem. Ona jest dla mnie aksjomatem, jak korzystanie z układu pokarmowego. Jak ktoś wyśmiewa w absurdalny sposób układ pokarmowy to śmieszy mnie to. Dlaczego nie ma śmieszyć mnie jak ktoś w takowy sposób wyśmiewa wiarę? Większość chrześcijań, głównie katolików, tworzy z siebie ofiary napaści. Są istotnie jak owieczki, które napada świat 'tych złych', 'wilków' - bezbożników, którzy obrażają Boga. To bzdury. Wierzyć lub nie - to ludzki wybór. Ale oburzać się z powodu naruszania tradycji, która śmierdzi już po prostu zgnilizną - oto marność nad marnościami. Utwór podoba mi się, Katowice i gołębie to ostateczne uderzenie w łatwo obrażających się i urażających tradycjonalistów. Wystarczy już tylko zakrzyknąć - więcej!
  20. Opowiadanie bardzo dobre, szczególnie spodobało mi się zastosowanie wulgaryzmów, które doskonale spełniają swoją rolę i nie sprawiają wrażenia sztucznie dorzuconych do treści. No i przeskok klimatyczny z rozważań między szczurem a herosem do sceny styksowej - według mnie bezbłędny.
  21. I Rozgorzała afera. Afera ta była z natury odgórna, i, jak każda taka afera, miała swoją iskrę, własny wybuch i rezultat w postaci postaci (osób) nią dotkniętych, chciałoby się rzec: poparzonych. Iskrą w tym wypadku był komunikat medialny, rozpowszechniony masowo na terenie całego globu, zastosowany bez konkretnej przyczyny. Wszystko zaczęło się pewnego ontologicznie dnia, kiedy to Pan Ignacy Pius Zelrząd, doskonały szermierz, poliglota i sąsiad są­siada z naprzeciwka, o fizjognomii sprośnego karła, zażywał wła­śnie kąpieli w postaci małych przezroczystych pigułek. Leżał przy tym bez poda­nia koherentnego wytłumaczenia w wąskiej, ceramicznej wannie, zalewając się po brzegi wodą z domieszką prążkowanej laski cyna­monu, na wzmożenie jego osłabionego ostatnio poten­cjału artystycz­nego. Nie­uważny laik stwierdziłby, iż wanna owa znajdowała się dokładnie na środku salonu pana Zelrząda. My, jako nielaicy, wiemy jednakże, iż tak naprawdę postawiona ona została na obszarze nazy­wanym przez niego specjalnie na tą oka­zję łazienką, łazienka ta zaś, oddzie­lona była od reszty mieszkania systemem ściennym najnowszej tech­nologii. To właśnie za pomocą owego skomplikowanego systemu nieopi­sanych tu bliżej elementów, ściany okazywały się być niewi­dzialne, co tworzyło z nich ‘ściany idealne’, biorąc pod uwagę fakt, iż nie stanowiły ponadto żadnej przeszkody na drodze sze­roko pojmowanej materii, od promieni słonecznych, na kanapkach z jesiotrem skoń­czywszy. Ktoś rzekłby, iż to sama ‘idea ścian’ utrzymywała pana Zelrząda w przekonaniu, iż tak naprawdę nie zalewa się wodą w salonie, lecz w autonomicznym pomieszczeniu służącym właśnie do tych celów, argument ten okazuje się nietrafny, w chwili gdy dowiadu­jemy się, iż to właśnie na jednej z tych ścian lokator zła­mał sobie lewą szóstkę, zjawisko to zaś w żadnym razie nie zo­stało określone przez niego później jako z natury ideologiczne. W każdym razie, pan Zelrząd, w chwili gdy zdążył znudzić się me­todycznym zalewaniem swojego ciała wodą, sięgnął po swój drugi, zaraz po szermierce, ulubiony rodzaj rozrywki. Włączył za pomocą ukrytego w wannie guzika wiszący na pokrytym lekko grzybnią sufi­cie odbiornik telewizyjny i z radością niemowlęcia już po urodzeniu wpatrywał się w odbicie szklanego ekranu, które pojawiło się rychło na powierzchni wody, a konkretniej w okoli­cach intymnych zakątków jego ciała. Pan Zelrząd lubował się bowiem w obserwowaniu niety­powego zjawiska, które powsta­wało w chwili, gdy twarz prezentera lub aktora, losowo wybranego przez specjalną kadrę (w której nota­bene znajdował się bliski krewny pana Ignacego (wprawionego szer­mierza)) łączyła się płynnie (likwidnie) z fallicznym wyrostkiem pana Zelrząda, two­rząc w ten sposób zabawne ‘siusiakowate’ monstrum. Tak się jednakże złożyło, iż dziennikarz, który pojawił się tym ra­zem na jego lędźwiach, był z natury wyjątkowo afalliczny, co omal nie zmusiło pana Ignacego do wyłączenia odbiornika i po­wrócenia do dalszego zalewania. Od myśli tej odwiodła go w ostatniej chwili buń­czuczność opisanego wyżej guzika, który po­stanowił spłatać mu nie­tęgiego figla. W tymże celu guzik ożył i zaczął ochoczo cwałować po starannie wyprofilowanej po­wierzchni wanny. Zanim pan Zelrząd zdążył jakkolwiek zareago­wać, komiczny guzior zniknął w naczyniu, które okaże się później (jak nie w tym opowiadaniu, to w innym) zamontowanym przed dwudziestoma dniami pisuarem. Pan Zelrząd z pewnością rozpocząłby poszukiwanie zastępstwa dla uciekiniera, gdyby nie informacja, która trafiła mimowolnie do jego uszu z wiszących razem z odbiornikiem głośników telewizyj­nych. Zlekceważony niedawno dziennikarz jakby na złość ogłosił bowiem stan aferowy. To była iskra. Jednym z poparzonych był zaś pan Ignacy, który, jak na poparzonego przystało, zaczął gwał­townie okrę­cać się wokół własnej osi, wprowadzając znudzoną z powodu przerwy w zalewaniu wodę w okresowe turbulencje (co z wybuchem, tego się chyba nie dowiemy). Gdy pan Zelrząd zaprzestał wreszcie niepoważnych swych ba­dań nad ruchem wirowym, a zajął się wycieraniem potu (woda w wannie była bardzo ciepła), pokrywaniem swojego ciała maścią na poparzenia i bandażowaniem się, dziennikarz splunął na niego cynamonową wodą (zachłysnął się, biedak, od tego wszystkiego) i nakreślił szcze­gółowo plan afery. Podług jego słów, każdy obywatel zamieszkujący miejsce akcji opowiadania ‘Afera Teczkowa’, zmuszony był pojawić się w Lo­kal­nym Urzędzie Miejsca Akcji i odebrać teczkę zawierającą jesz­cze mniejszą teczkę z niezaprzeczalnie ważnymi dokumentami, a potem trzymać ją w miejscu łatwo dostępnym, na wypadek przeprowa­dzonej specjalnie na tę okazję kontroli. W razie nie stawienia się w urzędzie po odbiór teczki, obywatel musiał stawić czoła konsekwen­cjom, któ­rych dziennikarz nie zdążył już przed­stawić, gdyż pan Ignacy, ze strachu przed ich usłyszeniem, szczel­nie zabandażował mu głowę. Dokładność owego zabandażowania, jak również to, iż za tak spraw­nie przeprowadzone zabandażowa­nie pan Ignacy z pewnością otrzy­małby ocenę bardzo dobrą, a przy odrobinie szczęścia i po kilku nie­przespanych nocach i zabanda­żowanych przyjaciołach ocenę celu­jącą, na corocznych zajęciach P.O., przeprowadzanych w pobliskiej szkole publicznej, nie zmie­niała faktu, iż pan Zelrząd, pomimo zdoby­cia stopnia mistrzow­skiego w fachu szermierza, został ogarnięty przez panikę. W związku z tym, czym prędzej wyskoczył z wanny, wylą­dował na dwie nogi z lekko markowanym telemarkiem i opuścił ła­zienkę przez śluzę C. Zaaferowany, uczynił to wszystko w takim tem­pie, iż zapomniał zakręcić zawór z wodą do zalewania. II Pierwsze swoje kroki skierował do zabawnie małego wieszaka, z którego zdjął, a następnie ubrał palto. Tak ubrane, założył je na siebie i przystroił dodatkowo akcentem świątecznym, bo to już za pasem Wielkanoc. Przypomniawszy sobie o tym, pan Zelrząd wyjął Wielka­noc zza pasa i postawił ją koło zeszłorocznej choinki miniaturowej, tym samym pasem pogroziwszy jej, by nie przyszło jej do głowy wy­wędrować gdzieś, lub, co gorsza, rozbandażować łazienkowego dziennikarza. Następnie, pan Ignacy, pragnąc zasięgnąć języka na temat zaist­niałej afery, ruszył w kierunku pobliskiej biblioteki. Biblioteka okazała się na tyle pobliska, iż mógł wejść do niej za pomocą drzwi wychodzą­cych z salonu na trapezoidalny, oblodzony taras. W środku, okoliczności były dość zwyczajne, jak na tego typu miej­sce. Dla przykładu: panowała zupełna cisza. Czytelnicy za­czytywali się w książkach, bohaterowie książek siedzieli i jeździli konno w książkach, bibliotekarki jak zwykle coś tam sobie katalo­gowały, a w kącie pod oknem (a więc gdzieś między szybą wła­ściwą a parapetem) grupka kręglarzy urządzała sobie partyjkę karaoke. Pan Zelrząd ruszył w ich kierunku, potknął się o przebiegającą mu właśnie między nogami parę romansów i rozłożył się na frędzlowa­nym dywanie z utkanym z włókna kokosowego napisem „Apotheke”. Kiedy wstał, kręglarzy już nie było. Zawiedziony i rozbawiony do łez, skierował drugie już dzisiaj swe kroki w kierunku drzwi wyjściowych. Zanim wyszedł, posta­nowił rzucić okiem na pogodę za oknem. Oko nie zgodziło się, a pogoda odetchnęła z ulgą. Zupełnie już zrezygnowany, pan Pius (a co!) ogra­niczył się do standardowego wyjrzenia przez okno. Na zewnątrz padał śnieg. Sprytne owady chowały się zręcznie pod jego płatkami, podtrzymując mit o owadzim śnie zimowym. Śnieg był kwaśny, pan Zelrząd poznał to po zbiornikach na kwa­śny śnieg, wy­wieszonych przez starsze kobiety w celu zgromadze­nia odpowiedniej ilości materiału na specjalne ciasta, tradycyjne danie tutejszego miej­sca akcji. Jako iż tego rodzaju śnieg uznawany był za potencjalne zagrożenie dla zdrowia, pan Ignacy zdecydował się wziąć ze sobą parasol. W tymże celu opuścił mury biblioteczne, wyszedł na ulicę i ściągnął go z lo­sowo wybranej latarni. Co ciekawe, parasol miał kolor i konsysten­cję kwaśnego ciasta. Co ciekawsze, pan Ignacy nie za­uważył tego, gdyż to zdrowie było dla niego zawsze najważniej­sze, dlatego też cieszył się, iż sroga ulewa stała się dla niego mniej do­skwierająca. Pomimo tego, jako iż nie był nigdy okrutnikiem, postanowił wyciąć w parasolu małe włochate dziurki, dając w ten sposób jakiekolwiek, choćby i marne szanse kwaśnej śnieżycy. Obiecawszy sobie, iż nigdy nie wspomni już w tym opowiadaniu o kwaśnej śnieżycy, pan Ignacy rozejrzał się po ulicach miasta. Naokoło niego, piesi gubili za sobą krople krwi. Większość z nich kurczowo trzymała w rękach coś, co mogło być teczką, aczkol­wiek wiadomym zjawiskiem jest, iż to, co oglądamy z daleka i będąc pod zmysłowym wpływem sugestii, przybiera często kształt tego, co spodziewamy się zobaczyć. Reszta trzymała to coś zwy­czajnie, niekurczowo. Gdzie­niegdzie pękały też słoiki z atramen­tem. Po skończonym rekonesansie, pan Ignacy ruszył do boya gazeto­wego, sądząc, iż może dzisiejsza prasa wspomni coś o domniemanej aferze. Z chwilą gdy zszedł na ulicę po trzech uroczystych schodkach, w pobliskiej alejce zmaterializował się jego daleki brat, o którym nigdy nie słyszał. Brat najwyraźniej był bliźniakiem, gdyż, choć wygląd miał zupełnie odmienny od tego co prezentował sobą pan Zelrząd, oboje poruszali się w równym tempie, a kroki ich zgrały się ze sobą jak cygańska artyleria. Obaj chwycili równocześnie świeże wydanie gazety codziennej i tu pojawiła się istotna różnica między dwoma osobnikami - brat pana Ignacego wyparował w kłębach dymu, słod­kich i żółtych jak kropla pszczelego mleka. Pan Zelrząd (ten od szer­mierki) żachnął się na to i obrzucił nieprzyjemnym spojrzeniem ma­łego Araba. Tymczasem boy gazetowy, jako iż wcale nie był już z niego taki boy, wydoroślał i schował się w pobliskim kanale. Pan Ignacy nie zwrócił na to uwagi, wpatrywał się bowiem pilnie w nagłówek na trzeciej stronie gazety, gdzie okazało się, iż do każdego egzemplarza dzisiejszego dziennika, uprzejmi redaktorzy i kontrahenci dołączyli ‘teczkę awaryjną’, która pomagała uniknąć wciąż nieznanych panu Ignacemu konsekwencji osobie, która nie zdąży lub nie zechce zgłosić się do Lokalnego Urzędu Miejsca Akcji. Jak taka sobie zwykła teczka miała niby w czymkolwiek pomóc, pozostawało zagadką. Pan Ignacy uśmiechnął się jednakże siarczyście, albowiem dowiedział się wła­śnie, iż każda teczka posiadała losowo wygenerowane nazwisko, a tak się diecezjalnie złożyło, iż ta, znajdująca się w egzemplarzu nabytym tuż przed dematerializacją brata bliźniaka przez pana Ignacego, podpi­sana była jego nazwiskiem. Radość trwała krótko, bowiem na ulicy pojawił się oburzony ojciec małego Araba, który z pretekstem i kretesem wyszarpnął teczkę panu Zelrządowi i nakarmił nią krążącego nad nimi od kilku godzin le­gwana. Pan Ignacy brzydził się przemocą, szczególnie w stosunku do isla­mistów, dlatego też tupnął obcasem, odprysnąwszy w ten sposób ka­wałek brystolowego chodnika, a następnie poczłapał ku bramom naj­bliższego kościoła imienia Świętej Benzyny. Każdy bowiem wie­dział, iż wszelkie afery, kiermasze i matactwa kierowane były od czasów niepamiętnych przez przedstawicieli i menedżerów kleru. Wszelkich zatem odpowiedzi na pytania i niewiadome związane z aferą tecz­kową, mądrze było szukać u progu kościoła, a już najlepiej w środku. III Drzwi do budynku zaskrzypiały wstydliwie, kiedy pan Zelrząd zła­pał za masywną kołatkę w kształcie kałamarza. Kiedy nikt nie otwie­rał (być może dlatego, że kołatka została jedynie złapana) pan Ignacy wspiął się na drewniany krzyż z woskową figurą Chrystusa, przesko­czył prędko na rosnące w pobliżu drzewo figowe, a następnie, wyko­rzystując utrzymany w odcieniach szarości witraż z żywotem świętego Franciszka jako drzwi skrzydłowe, takie jak te, które spotyka się czę­sto w supermarketach, a które same spotykają się wieczorami po za­mknięciu owych supermarketów, wszedł do środka. Kościół zalany był ciemnością, na szczęście ciemność nie należy do rodziny cieczy, więc wymiana gazowa w Domu Bożym była absolut­nie dozwolona. Pan Zelrząd zgodził się obadać sytuację jako pierw­szy. Dostrzegł biskupa o fizjoelfii macierzy, ubranego w kostium arcybiskupa i kryjącego przed wszystkimi parę ogrodniczek w we­wnętrznej kieszeni stuły. Oprócz biskupa w pomieszczeniu dreptała energicznie grupka rabinów, sztuk pięć, z całą aparaturą włącznie. Jako iż biskup pasjonował się namiętnie zagadnieniami handlu, rabi­nów zaś określało się zazwyczaj jako zgoła nieprzystępnych, pan Zelrząd ponownie zmuszony został do opuszczenia budynku. IV Pan Roman Siwarga, brat bliźniak pana Piusa, usiadł na jednym z bezkształtnych krzeseł, podróżujących w dwóch rzędach po obu stro­nach archaicznego tramwaju. Nie minęło jeszcze dobre pięć minut od czasu, gdy zmaterializował się ponownie na kolanach maszynisty i obrzucony został nieznanym gatunkiem warzyw o wulgarnym kształ­cie, a już zdążył postanowić, iż poczeka z wysiadaniem z owego tramwaju do chwili, gdy minie następne dwadzieściadziesięć przy­stanków. Było to szczególnie trudne zadanie, zważywszy na fakt, iż mało kto potrafił w dzisiejszych czasach liczyć do dwadzieściadzie­sięciu, a ponadto stosunkowo niedawno do pojazdu wsiadł naburmu­szony pijak w filcowym prześcieradle, rozsyłający po okolicy swąd spleśniałego filetu rybnego. Zapach ten był tak niemiłosierny, iż można było paść trupem, co też większość pasażerów towarzyszących mniej lub bardziej biernie w podróży pana Romana postanowiło uczy­nić, choć przeprowadzona później symultaniczna autopsja wskazała we wszystkich przypadkach na zgon w wyniku ukatrupienia kiszek ciepłym jeszcze ciastem, upieczonym przez starsze kobiety z pierw­szego rozdziału. Pan Roman był na tyle szczęśliwy, iż nie miał okazji spożyć owego ciasta, dlatego też zdrowie jego pozostało niewzru­szone, pominąwszy kilka drobnych ukąszeń na przedzie jego twarzy, wywołanych schorzeniem pomaterializacyjnym. Koszmar pijackiego smrodu okazał się tak proroczy, iż pan Kon­stantyn (takie było bowiem jego papieskie imię) postanowił spryskać pobliską szybę dezodorantem o smaku siennika. Dzięki temu powie­trze wchodzące do tramwaju przez otwarte okno i przyciągane przez cząsteczki aerozolu, wykonywało widowiskowy zawijas, likwidując woń gapowicza i zastępując ją miłym zapachem słomy i pościeli. Na tym jednakże nie miały skończyć się perypetie pana Romana, miały się one bowiem zakończyć myślnikiem. - V Czy to za sprawą przypadku, czy też dalekowschodniej magii ko­ścielnych rabinów, przed oczami pana Ignacego ukazał się nagle bu­dynek Lokalnego Urzędu Miejsca Akcji. Można by rzec, iż stało się to w samą porę, mroźna ulewa (pan Ignacy obiecał w końcu, iż kwaśna śnieżyca nie zostanie już więcej.... szlag.) zaczynała być już bowiem nieznośna. Urząd był niewielką kamienicą, ucharakteryzowaną na przeprany zbyt wiele razy namiot. Przed jej bramą znajdowała się tabliczka z pozbawioną grotu strzałką i napisem ‘Odbiór teczeK’. Tak naprawdę to sama budowla nie wyróżniała się szczególnie na tle pozostałych - nie zapominajmy o tym, że pan Zelrząd podczas krótkiego interludium z jego bratem i tramwajem w rolach głównych znalazł się na jar­marku, pieczołowicie ulokowanym w centrum miasta zamiast coraz to mniej modnego ratusza, dlatego też wymieniona przed tym jakże długim zdaniem tabliczka, była stanowiła dla niego jedyną wska­zówkę, co do lokalizacji Urzędu. W związku z tym, w chwili gdy została ona wywrócona przez prze­biegającego mimobiegiem, nie umieszczonego w poprzednim roz­dziale Araba, pan Ignacy ponownie się zgubił. Na jego szczęście tuż za Arabem po ulicy przechadzał się pewien natrętny młodzieniec, o dziwo: bez teczki. Pan Ignacy skorzystał więc z okazji i zapytał go o drogę. - Jak to? - spytał (młodzieniec). - To madame jeszcze nie ma teczki? Pan Ignacy wyglądał na poruszonego. Kierunek i inicjator porusze­nia nie został sprecyzowany. - Zdaje się, że pan również takowej nie posiada. - Oczywiście, że posiadam. Tak się tylko złożyło, że zdążyłem odnieść ją już do domu. Tutaj pan Ignacy pogubił się jeszcze bardziej, zupełnie jakby stado małych Arabów przebiegło po rozległym skwerze tabliczkowym. - Teraz to już niczego nie rozumiem - wykrakał. - Co pan tutaj robi, skoro odebrał już pan wcześniej swoją teczkę? Młodzieniec uśmiechnął się, zaśmiał cicho, a następnie znów uśmiechnął. - Przyszedłem po walizkę. - Walizkę? - Zgadza się - odrzekł chłopak, zdejmując prawego buta lewą ręką, a następnie zakładając go z powrotem prawą dla ćwiczenia ko­ordyna­cji - walizkę. Afera teczkowa to dla mnie przeszłość. Teraz kazali mi się stawić po walizkę. - Skąd się nagle wzięły te wszystkie afery? - Pan jest szermierz, pan mi powie. Z tego co słyszałem to szykuje się już kolejna. Tym razem coś z owocami będzie. Pomarańcz, czy coś - tu westchnął. - Trzeba mi iść. I tak się jeszcze pewnie naczekam w środku. Pan Ignacy doszedł do wniosku, iż po tak krótkiej rozmowie trudno byłoby nazwać młodzieńca natrętnym, aczkolwiek zamiast dalej roz­trząsać to zagadnienie, będąc przecież od dziecka cwanym wygą, postanowił śledzić swojego niedawnego rozmówcę aż pod same drzwi Urzędu. Z początku wychodziło mu to całkiem nieźle, młodzieniec cierpiał najwyraźniej na wrodzoną awersję do inwersji (odwracania się), po chwili jednakże dotkliwa woń śledzi zdemaskowała pana Zelrząda, tworząc z niego pierwszego w historii niedoszłego szpiega-szermie­rza. Na szczęście, w chwili kiedy miał on już zamiar zacząć dla odmiany łososić nienatrętnego młodzieńca, jakiś poczciwina podniósł przewró­coną tabliczkę, przywracając przestrzenne ramy świata, widzianego oczami pana Zelrząda. VI Po prawie czterorozdziałowej eskapadzie, pan Ignacy znalazł się wreszcie w środku Urzędu. Pomieszczenie było trudne do opisania, dlatego czy­telnik będzie się musiał zadowolić utworzonym osobiście jego wy­obrażeniem. Warta opisania była jednakże kolejka, rzecz w Urzędach spotykana bardzo często, stojąca przed matowymi drzwiami do Sekcji Aferowej, nazywanej w skrócie pokojem 104. Tuż obok kolejki miej­sce swoje zajmowała niewielka grupa osób, ustawiona w jednym rzędzie i oczekująca wspólnie na otwarcie drzwi. - A skąd tu się wzięła kolejka? - spytał pierwszego lepszego deli­kwenta pan Ignacy. - Jak to skąd? To chyba nic dziwnego, że kolejka, w końcu tu urząd jest. A skoro informacja o aferze rozpowszechniana była masowo, jak wskazane było w pierwszym akapicie opowiadania, to przecież jakoś tu się musieli ludzie z całego miejsca akcji dostać. Pan Zelrząd słuchał starca, podziwiając przy okazji piękny stalowy wagon i zastanawiając się przy okazji numer dwa, czy można infor­macje o aferach przenosić w sposób inny niż masowo, na przykład objętościowo. - A kogóż to przywiozła ta kolejka? - spytał potem. - A widzi pan tę tam- tu anemik wskazał kikutem palca wskazują­cego grupkę ludzi z wiadrami - grupkę mężczyzn z wiadrami, sie­dzących przy kredensie? - A widzę. - Skończmy z tym ‘A’ bo dużo tu much, jeszcze która do papy nam wleci. - Do pap znaczy się. - Owszem. Tu cyrulik odwrócił się do niego plecami. Pan Zelrząd oczekiwał odpowiedzi na pytanie o mężczyznach z wiadrami, lecz ujrzawszy brak reakcji ze strony dziadygi, jeszcze trochę sobie pooczekiwał. - Nie dokończył pan - podjął wreszcie. - Słucham? - Nie wyjaśnił mi pan kim są ci panowie z wiadrami. - Szczerze mówiąc to zdążyli się już pozabijać, ale chyba nie za­szkodzi mi ich z panem pośmiertnie przedstawić. To powiedziawszy skierował się w kierunku leżących na wznak mężczyzn (już) bez wiader. Pan Ignacy ruszył za nim, prosząc wpierw pewną młodą damę z czwórką dzieci i parą jałowców o zajęcie dla niego kolejki. Rzeczywiście, wszyscy mężczyźni byli martwi, dokładniej roz­strzelani, a naboje i posoka ich znalazły tymczasowe schronienie w przyniesionych przez nich wiadrach. Nowy przyjaciel pana Zelrząda zaczął przedstawiać ich kolejno swojemu rozmówcy, według nastę­pującego wzoru: - Panie pułkowniku, to jest pan z kolejki. Panie z kolejki, to jest pan pułkownik. Kiedy cała trzydziestka denatów zapoznała się już z panem Igna­cym, starzec z kolejki wrócił na swoje miejsce. Pan Ignacy uczynił podobnie i zafrasował się wielce, gdy dowiedział się, że kobieta z czwórką dzieci została aresztowana za przebywanie w kolejce bez biletu. Jałowce miały zostać jedynie przystrzyżone - delikatnie, acz dobitnie. VII Minęło dobre pięć minut i niedobre sześć, kiedy rząd oczekujących zmniejszył się na tyle, by pan Ignacy mógł dostrzec wnętrze pokoju 104 przez wstawioną w drzwi szybę (choć drzwi były matowe, szyba pozostała przejrzysta). Słyszał przy tym toczącą się w środku roz­mowę. Stojący przy stole pan odpowiedzialny za rozpowszechnianie teczek, zwany w opowiadaniu inkasentem, krzyczał donośnie na wiją­cego się pod ciężarem saliwacyjnych jego wydzielin sędziwego na­stolatka. Zafrasowany, pan Ignacy zaczepił stojącego za nim ulicznego akro­batę. - Strasznie rudy ten inkasent. A jak się wydziera na lichą tą mier­notę. Można by odnieść wrażenie, że nie zostaniemy tu wcale milej potraktowani. Akrobata miał minę bynajmniej cyrkową. - Panie - bąknął - niech pan mi nawet nic nie mówi. Ja od znajomej słyszałem, hobbystki zresztą, że za niedostosowanie się do wymogów afery grożą natychmiastową windykacją...! Pan Ignacy przejął się srogo tym stwierdzeniem, od dziecka zaraził się bowiem lękiem wysokości. Jego rozważania na temat zależności windykacji od elewacji i win­dowania musiały jednak zostać rychle przerwane, oto bowiem był już trzeci w rzędzie oczekujących. Wszedł do środka pokoju 104, gdzie pole­cono mu zamknąć drzwi, a potem począł obserwować proces ob­sługiwania ostatnich klientów. Jeden z nich, doświadczony perystaltyk, podreptał pod ladę, gdzie spotkał go obojętny, a więc ani ujemny, ani dodatni, wzrok inkasenta. - Pana nazwisko? - spytał ten ostatni. - Majewicz. - MAJEWICZ?!?! - inkasent ryknął nagle, trysnęła ślina, a w jego oczach zapalały się i na nowo gasiły ziarniste ogniki, dzięki czemu wyglądał przez chwilę jak pomarańczowy policjant w okresie rui. Perystaltyk rozważał przez chwilę, czy nie skurczyć się jak jelito podczas przeżuwania, ostatecznie zdecydował się jednak nie reago­wać. Postąpił słusznie, gdyż po niecałej sekundzie inkasent, już bez ogników, podał mu upragnioną teczkę. - Proszę - uśmiechał się ładnie. Klient odebrał teczkę, a następnie posłusznie usunął się z drogi swemu następcy, księciu Haroldowi Norbertowi Trzecimowi III. Sytuacja powtórzyła się. - Nazwisko? - Trzecim. - TRZECIM?!?!? - inkasent ryknął ponownie, dodając do tego bonusowy pytajnik. Ciecierzyczna korona księcia spadła z głuchym warkotem na po­sadzkę z dzikich brzoskwiń, sam monarcha zastanawiał się zaś, czy nie zwołać pospolitego ruszenia. Zanim to się jednak stało, inkasent machinalnie wyciągnął już ku niemu odpowiednią teczkę, chwaląc się przy tym nowo wmontowaną, impregnowaną przednią siódemką. Zado­wolony, książe odjechał na złotym rumaku. Następny w rzędzie był pan Ignacy. - Nazwisko? - spytał niedorzecznie inkasent. - Zelrząd - mruknął cicho pan Ignacy, oczekując z zamkniętymi oczami na nieunikniony wyprysk amylazy. Wyprysk jednak nie nastąpił. Zamiast tego, inkasent podrapał się kłamliwie po tyle twarzy i zanucił sonatę bemol. Potem żachnął się: - Zelrząd? Chwileczkę, musimy poszukać... To rzekłszy, począł segregować teczki podług praktycznej metody, zaznaczając wszystkie nie przeznaczone dla pana Ignacego na żółto, a te dla niego przeznaczone - w kwadraty. Po końcowym podli­czeniu wyników, okazało się, że sterta z kwadratami była pusta. - Zdaje się - rzekł potem z marnym skutkiem - iż nie ma tu pana teczki. Widocznie zgłosił się po nią już jakiś Ignacy Pius Zelrząd. - To przecież niemożliwe! To miejsce akcji nie przewiduje wystę­powania trzech Zelrządów, co dopiero dwóch! - A ma pan może rodzeństwo? Siostrę, brata, karuzelę? - Mam brata, owszem, ale to bliźniak, a ponadto nazywa się Ro­man, no i się zdematerializował. Inkasent słyszał już o tym „bracie”, ale nie dał tego po sobie poznać. - Już chyba sobie przypomniałem. - Co takiego? - zapytał pan Ignacy, jak zapewne zauważyliście, w sposób niegrzeczny. - Był tu niedawno taki jeden laluś. Nic specjalnego. Wparował do pokoju ze szpadą, nic sobie nie robiąc z przeszkody, jaką stanowiły drzwi, a potem szybkim cięciem alá Baltazar Gąbka nabił na nią swoją teczkę, wykonał fintę, potem jeszcze flintę, sparował cios pani Zuzi, sekretarki z pokoju obok, wygrał dwudziesty szósty konkurs szope­nowski prześlicznym menuetem Czajkowskiego na cztery ręce, podlał donicę, i ostatecznie udał się do wyjścia. Wcześniej słyszałem jak ludzie z kolejki wołali na niego ‘Ignacy Pius Zelrząd’. Żołnierze z szóstej eskadry z wiadrami zwali go po prostu Anakondą . Tu pan Ignacy wzdrygnął się, został bowiem zainfekowany garścią włosów inkasenta, który namiętnie rozczesywał je dłonią przez całe swoje opowiadanie (zostało to już wcześniej opisane, ale sam inkasent ze wstydu powyciągał odpowiednie zdania z tekstu i spożył je, co drugie zagryzając kroplą wody bromowej). Włosy wpiły się w przed­ramię pana Ignacego i zgłosiły z apelem, w którym wyraziły kil­koma zdaniami ochotę zadomowienia się u nowego właściciela na bliżej nie określony okres czasu. Pan Ignacy z początku protestował, po chwili jednak uległ i gromadzić począł środki na zakup małego grzebyka, którym utrzymywałby nowych swych gości w jako takim porządku. Inkasent nawet nie mrugnął, choć ciekawie teraz wyglądał, z ni­czego sobie łysiną na obszarze ciemienia i nieodłącznym parasolem, przywiązanym do prawej nogi. - Wie pan - rzekł po chwili - na wypadek tego typu awarii przygo­towaliśmy odpowiednie kopie teczek każdego obywatela. Gdzieś więc powinna tu być kopia z pana nazwiskiem. - Doskonale! - zacharczał pan Ignacy. Egzaltacja owa trwała jednak krócej niż samo charknięcie, jeszcze zaś krócej niż starsza siostra egzaltacji, radość, która pojawiła się już kilka rozdziałów wcześniej. Inkasent zmuszony był bowiem wyjawić smutną prawdę kryjącą się za jego słowami. - Obawiam się, że w związku z cięciami w budżecie i pojawieniem się nowego artykułu w Karcie Afer - tu wyciągnął zza słów prawdę, położył ją na stole i pokozłował nią sobie - każda kopia umieszczona została w oryginalnej teczce. - A więc nie ma jej tutaj? - pan Zelrząd spytał, po raz wtóry zrezy­gnowany. - Nie musi pan wyciągać od razu pochopnych wniosków, ale nie. Wraz z tymi słowami, przerażające konsekwencje nie odebrania teczki, o których pan Ignacy nie zdołał nigdy usłyszeć, stanęły mu teraz przed oczami, zasłaniając oblicze inkasenta. - A to tam, to co to jest? - To? Ogromna kula. - Rozumiem. Sytuacja była nieciekawa. Inkasent ziewnął więc. Ziewnięcie przed­ostało się najwyraźniej przez nostryle do jego kolan, a dalej do cza­szki, gdzie narobiło niezłego bigosu, inkasent przypomniał sobie bo­wiem o jeszcze jednej opcji. - Wiem! - krzyknął. Trochę za głośno - Mamy przecież jeszcze jeden egzemplarz w deptowni. - Deptowni? - Zdziwił się pan Ignacy. - No, deptowni. Co pan? Spał pan na lekcjach z gramatyki? Mam pana tutaj uczyć od nowa? - Dawno już nie spałem, ale co to ‘deptownia’, to nie wiem. - Przecież prosta jest zasada z tymi ‘niami’ wszystkimi - zaczął lekcję inkasent. - Bierze pan takie na przykład ‘kotłowanie’, zamienia ‘anie’ na ‘nia’ i ma pan ‘kotłownia’. Tak samo z ‘hurtowaniem’. Znowu ‘anie’ na ‘nia’ i jest hurtownia obuwia. Niech pan sobie teraz z ‘deptaniem’ poćwiczy. Pan Ignacy skończył notować usłyszane słowa, pogładził swe przed­ramienne włosy i strzelił: - No ‘deptownia’. Strzał wyleciał przez wewnętrzne okno i okaleczył tymczasowo siedzącą za nim sekretarkę Zuzię. Okrzyk bólu nie zdołał jednakże zagłuszyć odpowiedzi inkasenta: - Bardzo dobrze. To skoro pan już wie, co to deptownia, to mogę panu wytłumaczyć skąd się tam wzięła pana teczka. - Bardzo proszę. Inkasent odchrząknął, wciągnął do nosa przygotowaną wcześniej porcję tabaki ze swojej ulubionej, pustej tabakierki, i kontynuował. - Otóż widzi pan, praca inkasenta aferzysty nie jest wcale pasjonu­jąca. My tutaj z kolegami musimy się naprawdę starać, żeby nie zanu­dzić się na śmierć. Niegdyś bawiliśmy się zwłokami tych, którzy w ten sposób skończyli. Kiedy indziej przerwano nam zapasy karmy dla aferzystów, to zaczęliśmy ich zjadać (Bóg jeden wie, czy skończyli­śmy). Ostatnio zaś kolega z pracy, kierowca kolejki, nie wiem czy pan się z nim zdążył zapoznać, wpadł na pomysł, żebyśmy niektóre, co lepsze teczki skopiowali i tańcowali po nich jak opętani. Nie był to głupi pomysł, sam pan przyzna, ponadto żona moja to pierwszej klasy kserokopiarka, więc czemu nie? Pomysł był zresztą na tyle dobry, że wspomniany kolejkarz zdążył już umrzeć, a my dalej, jak te trepy, kolejne teczki do deptowni nosimy. - I uważa pan, iż to właśnie moja teczka znalazła się w tej pana deptowni? - Głowy nie dam - zachichotał zniewieściale inkasent - ale nie zawadzi sprawdzić. Jeśli to panu nie przeszkadza, to skoczę szybko sprawdzić, czy jej tam nie ma, i za chwilę do pana wrócę z odpowie­dzią. To rzekłszy, skoczył, a następnie wyszedł. VIII Minął niecały kwadrans, zanim blada ot tak twarz inkasenta nie pojawiła się z całym pozostałym organizmem z powrotem w pokoju z teczkami. Tymczasem, woda gromadząca się sowicie przez całe siedem (sic!) rozdziałów w apartamencie pana Zelrząda, naruszyła najwyraźniej futurystyczne ściany łazienki, zaczęły one bowiem stawiać opór, sama woda gromadziła się zaś wewnątrz pomieszczenia, tworząc ciekawą figurę, o kształcie przybliżonym do prostopadłościanu, ale bardziej od niego troskliwą. Podłoga po krótkim czasie zmemłała się, niczym oblana wrzątkiem galaretka kiwi, a woda lunęła na spółkującą na dole parę sąsiadów. Kochankowie po wielu próbach kończyli właśnie wpi­sywać się w figurę słonia, gdy strumienie cieczy przemieniły ich w komplet mebli kuchennych, które nigdy nie miały się sprzedać. Pan Zelrząd, telepatycznie uradowany utratą nachalnych indywi­duów, puścił bąka. Inkasent nie miał czym zaripostować, toteż mil­czał. - Mam dla pana dobre wieści. Znalazłem pańską teczkę w dep­towni. Jest niestety nieco podeptana, a nawet trochę nadgryziona, jednemu z kolegów zebrało się na reminiscencje zeszłorocz­nej gło­dówki. - A czy podeptana i nadkonsumowana teczka zwalnia posiadacza od konsekwencji afery? - Wie pan co, nawet jeśli nie, to z takiej teczki można dowiedzieć się zawsze wielu ciekawostek o sobie samym. Sam taką mam i muszę przyznać, że przyniosła mi wiele radości. - Przekonał mnie pan, zresztą nie mam chyba innego wyjścia. Inkasent kichnął, zasmucił się, że nikt nie powiedział mu ‘na zdro­wie’ albo ‘mam nadzieję, że ci się miło kichało’, czy też ‘nie deptać trawnika’, po czym zauważył słusznie: - Wręcz przeciwnie - jedno ma pan w nosie, drugie pod nim, trze­cie, jeśli się zaś nie mylę, powinno zostać osnute tajemnicą. Ale dość mędrkowania, muszę panu wystawić weksel, czy tam jak pan sobie woli, dla utrwalenia naszych ćwiczeń - ‘pokwitowanie’. Onieśmielony, inkasent wyciągnął z szuflady drobny dokument, potem jeszcze dwa, i położył je na stole przed panem Ignacym i zara­zem przed sobą, w stosunku 1 do 2. - Proszę grzecznie o podpis na każdym z trzech egzemplarzy. - Trzech? Dlaczego akurat trzech? Zazwyczaj otrzymuje się dwa, jak mniemam. - To widzę, że pan o istotnej sprawie zapomniał. Jeden dla pana, drugi dla mnie, a trzeci przecież dla pana do kieszeni. - A no tak! - tu pan Zelrząd pacnął się głową o rękę. - Teraz już pamiętam! Przypomniał sobie bowiem nową ustawę, wprowadzoną kilka dni temu przez wybraną niedawno Ławę Starszych. Sam zresztą proces wyboru Ławy znajdował się przecież do dziś na ustach wszystkich, zanim nie został pokryty silniejszą od niego szminką i warstwą pasty do butów. Przebiegał on zaś następująco: najpierw wybierano staran­nie odpowiedni domek jednorodzinny, potem za pomocą dżipów wy­wąchiwano najmądrzejszą ławę, zdejmowano z niej starszych, konfi­skowano ją, i zabierano do pałacu prezydenckiego. Oczywiście po­szkodowani w ten sposób starsi otrzymywali zawsze nową ławę, acz­kolwiek nie tak inteligentną jak poprzednia. Tegoroczni na przykład, skarżyli się, że otrzymana ława blado wypada w zagadnieniach z arytmetyki. Inni narzekali kiedyś, że oddali istny antyk, a dostali w zamian leżak, w dodatku bujany, ale Parlament był wtedy zajęty zapy­chaniem dziury w budżecie, więc czego niby mieli się spodziewać... W każdym razie, gdy wybrana kilka dni temu przez Senat Krzaków (pan Ignacy nie pamiętał już dokładnie jak owy został uformowany) Ława dorwała wreszcie władzę w swoje... nogi, rozpoczęła owocną jak dotąd kadencję, od przeprowadzenia reformy dotyczącej właśnie budżetu, a więc takiej, która regulowała ile, i czego, kto ma w swojej kieszeni. Wkrótce ustawa ta rozszerzyła zasięg swojego wpływu na obywateli miejsca akcji. Od tamtej pory ludzie i stopy zobowiązani byli umieszczać w kieszeniach określoną ściśle część otrzymanego zysku. Uczniowie nosili więc w kieszeniach drugie śniadania (drugie obiady zresztą też), hydraulicy składowali tam kawałki napotkanych awarii, urzędnicy zaś wpychali do nich kopie wszystkich ważnych dokumentów i ekskrementów. - Imię papieskie też pisać? - spytał powróciwszy na Ziemię pan Zelrząd. - Może być - mruknął inkasent, podczas gdy pan Ignacy wyciągnął z kieszeni (lewej) ukochany swój ołówek w kształcie cudzego bębna i postawił na każdym świstku sowitego bazgroła. Inkasent następnie obadał dokładnie podpisane dokumenty. - Bardzo dobrze - mruknął. To już chyba wszystko. Chociaż nie, chwila - tu inkasent złapał się za gardło i począł piszczeć jak myszo­łów. - Mam do pana jeszcze jedno pytanie. Pan Zelrząd był już wyjątkowo podirytowany, myśl jednak, iż za chwilę trzymać już będzie upragnioną teczkę w swoich rękach, jak­kolwiek włochatych, doda­wała mu sił i animuszu. - Słucham? - Czy był pan tu może rok temu? Pan Ignacy zdębiał. Inkasent musiał wysypać na niego dwie i pół zawartości torebki ze specjalnym preparatem na oddrzewianie klien­tów i maruderów, zanim ten był w stanie cokolwiek odpowiedzieć. - Rok temu? Nie przypominam sobie, dlaczego? - Hmm... A ma pan może jakąś bliznę? Na szyi na przykład? Pan Ignacy próbował przypomnieć sobie codzienne swe lustrzane odbicie, ostatecznie jednak wyciągnął z szuflady zielone lusterko i sprawdził dokładnie każdy zakamarek swojej szyi. - Nie wydaje mi się. - A to tam? - tu inkasent wskazał podbródkiem konkretne miejsce na nieszczęsnym łączeniu głowno-tułownym pana Piusa - Czy to nie blizna? Pan Ignacy począł masować ręką wskazane miejsce. - Zdaje się, że to tylko skóra. - Ja jednak wciąż jestem pewien, że to blizna - rzekł inkasent, po czym zdjął z szyi pana Zelrząda niewielką dziurkę, powstałą jakby w wyniku ukłucia igłą, i pokazał ją właścicielowi. - Mój Boże, ma pan rację! Niech pan ją odłoży z powrotem na miejscu, zanim ktoś zobaczy! Inkasent, posłuszny jak nigdy w życiu, wypełnił polecenie wodą. - Skąd pan dowiedział się o tej bliźnie? - spytał pan Ignacy, zga­siwszy nią pragnienie. - Widzi pan, kilka lat temu miała miejsce afera podobna do dzisiej­szej. Wszyscy mieli zgłosić się do naszego Urzędu po wiadro. Z po­czątku cała akcja przebiegała prawidłowo, w pewnym momencie jednak, niejaki generał Długosz Norbert, nazwiska brak, dostał istnego fioła, a nawet sto­krotę, na punkcie wiader. Powróciwszy do swojej jednostki, kazał natychmiast wszystkim żołnierzom udać się do pobli­skiej wiadrowni i zakupić wiadro. Do dzisiaj rozstrzeliwują się przy kolejkach. - Chyba miałem dziś okazję natknąć się na jeden z oddziałów tych ‘wiadrarzy’. - Widzi pan! Istna szajba! Dlatego też tuż po tym incydencie wpro­wadzono ważną poprawkę do Karty Afer. Nakazywała ona wstrzyki­wanie każdemu obsłużonemu podczas afery klientowi specjalnego antidotum, które miało wymazać z jego pamięci wspomnienie wizyty w Urzędzie. Stąd też na pana szyi znajduje się charakterystyczne „R”, pozostawione przez igłę strzykawki z zeszłego roku. Pan Ignacy cieszył się, że dowiedział się już wszystkiego na temat teczek, deptowni, Karty Afer, strzykawek, i innych dewocjonaliów, pragnął jednakże powrócić już do domu i po odtworzeniu zmemłanej podłogi odbyć relaksującą sesję polewania ciała wodą i tworzenia siusiakowatych monstrów. - Panie inkasencie - rzekł dziwnie powoli - bardzo dziękuję za poświęcenie mi swojego czasu, ale muszę powoli wracać do domu. Ulewa trwa nadal, a muszę przecież jeszcze przejrzeć zawartość mojej teczki. - Oczywiście, nie mam zamiaru dłużej tu pana przetrzymywać. Pan nie jest owoc, a to nie lodówka. Dlatego proszę to wziąć - tu podał panu Ignacemu teczkę i garść zaskórniaków - i do zobaczenia przy okazji następnej afery. Pan Ignacy podziękował raz jeszcze, choć miał nadzieję, że nigdy już nie będzie musiał postawić swojej nogi, czy siostry, w tym prze­klętym urzędzie. - Którędy do wyjścia? - spytał jeszcze inkasenta. - Wyjście dla klientów obsłużonych znajduje się za moimi plecami, musi mnie pan więc obejść lub przeskoczyć. Pan Zelrząd, od młodzieńczych swych lat gość kreatywny, prze­czołgał się pod nogami inkasenta, zaskakując go i wywołując u niego napad na bank. IX Pan Ignacy Pius Zelrząd opuścił wreszcie Lokalny Urząd Miejsca Akcji, Sekcję Aferową, pokój 104, i wreszcie wolny, odetchnął z ulgą. Powietrze nasycone było wonią kończącego się powoli opowiadania, dlatego też narzucił na głowę asfaltowy kaptur z karykaturą roześmia­nego grabarza. Z wywalczoną teczką pod pachą, zadowolony pan Ignacy ruszył następnie przed siebie, kierując trzecie już i ostatnie zapewne kroki w kierunku swojego mieszkania. Był już na piętnastym stopniu sześćdziesięciostopniowych schodów, kiedy wystrzelona z wielką siłą strzykawka wbiła mu się z impetem w łydkę (ominęła zmyślnie szyję, by nie zmieniać fizjokrasnalii ofiary w podobną do tej, spotykanej u osób pogryzionych przez wampiry). Siła, z jaką pocisk ugodził ciało pana Zelrząda, obróciła go w powietrzu, niczym strzała łucznika blondyna, która trafiła w pionową deskę, przypominającą ludzkie ciało, należące do człowieka o imieniu Borys. W trakcie lotu, teczka wpadła przez naostrzoną przez naostrzaczy kratek kratkę do wielkiego zbiornika na odebrane teczki, pan Ignacy zaś ujrzał przed oczami całe swoje życie, które objawiło mu się pod postacią przedmiotów, które zdążył zgromadzić w swojej kieszeni przez 67 lat egzystencji, a więc batoników, dzienników, sąsia­dów, pradziadów, wyjątków, pucharów szermierskich, pudli, mean­drów, kosmyków, ułanów, kredytów, chochlików, schabowych, przy­sma­ków, numizmatyków, kleryków, mleczy i rabarbarów. Na koniec, w nieskończonej czeluści nicości, zawisło przed nim trio pokwitowań za odbiór teczki, a następnie sama teczka, piękna, smukła, obleczona mlecznym światłem i zwycięska. Przez tą krótką chwilę, pan Zelrząd zrozumiał sens życia i nadawania papieskich imion, znajdujące się zaś na jego przedramieniu włosy inkasenta mienić się poczęły wszyst­kimi kolorami fluorescencji. Świat stał się dla niego kompletny. Jego ciało podążyło w ślad teczki i zleciało z prędkością ciemności na ostrą jak kalambury kratę. Zostało ono następnie poszatkowane na kleiste ochłapy mięsa, które wypełniły zbiornik po brzegi, a następnie eksplodowały wraz z odłamkami teczkowego papieru, strzykawko­watego szkła i protein, niczym wulkan, który zdecydował się na erup­cję w trakcie odbywającego się w nim corocznego zebrania dziesięciu ty­sięcy Papuasów, polegającego na rytualnym spożywaniu przez nich chleba. Tuż po wybuchu, pan Roman Siwarga wysiadł z tramwaju i na znak żałoby po krewniaku, kazał wstawić sobie sztuczne dziąsło. Wrocław, 17 Grudnia 2005
×
×
  • Dodaj nową pozycję...