Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

MartaR

Użytkownicy
  • Postów

    13
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez MartaR

  1. jak sine chłodne ciało przystępował świt ku ustom gotykiem leśnych muzyk i przystępował ku dłoniom szarpiąc chmurne ranki kreśląc płowy warkocz od snu odcięty widzeniem Młodości jak roztrzęsione wschodnie niebo przemywał oczy kolejnym grzechem przez powietrzne więzienie pomiędzy tobą a mną budził nas białym dniem spychając zimne czoła w pętle spojrzeń bardziej niż umysłów wypatrujących deszcze i taką mnie ujrzał świt w cichym skowycie zbyt dorosłych istnień 12.10.06
  2. rozdmuchuję tobą liście jałowe pierwszym deszczem jesteś anemicznym krzykiem zalegającym w wietrze południa cichym miejscem które mogę objąć dłonią pustkowiem a czas mieszka w tobie upływając w wyblakłe źrenice jesteś złotym lwem uciekającym ze swego ciała skróconym pojęciem ciszy zwyciężonym słońcem zmierzchem który budzi się na mojej wardze lodowatym czołem i jesteś jeszcze moim białym śladem lgnącym w zapach ziemi gdy spijasz noc cierpką z drzewnych muzyk zawisłych nad nami tli się w dole miasto czekamy na kolejną świeczkę
  3. wyproszona z soczystej garści beznadziei śmiałam się kiedy położyłeś ciszę na moim ramieniu szliśmy tak inwalidzi bezwzględności życia nieświadomie krusząc mrok stygły latarnie rozwiązując nam palce opary sierpnia zwijały ciepłe twarze czoła klękały przed naiwną struną rozszeptywane źrenice dymiących miast światów obrazów porcelanowych lalek co umierały na półkach licząc ile deszczowych kropel zmyje dym upuszczając na podłogę wymięte przez noc pocztówki nucił kalejdoskop liści o śnie w pochmurnej pajęczynie dotyków cienie siadały na ławce rozlewając cię w kałuże wtedy okna puchły od spojrzeń chciałeś by gitara nie milkła dziergała opowieść o głupocie młodości co najpiękniej wybrzmiewa gdy otwierasz oczy
  4. w abecadle kruszejących umysłów ciężej aniżeli w podskokach kamienie depczą śliski włos matki niepojęte szczęścia zmartwychwstaje słowo my i świat wtopiony w ogień źrenic pod uroczystość każdego wieczora zatrzymany między piętą a zeschniętym marzeniem ziemi Adam pod nieba wzleciał ma spaść trzymając za rękę Ewę i utonąć w zgniłej zieleni Raju
  5. Ażury liści nad ciężkim snem, co wpół zgięte światy obejmie dłońmi; pazury srebra malują okna w złudzenie ciszy. Więc dnia nie zapomnij, gdy modre majem horyzonty mokną, gdy rwie się ku niebom płaszczyzna dachów, gdy tkwi za kominem pochmurne oko – oskrzydla tęcze krzyknięciem ptaków; I wspomnij, wspomnij, o mleczny zmierzchu, wsiąknij w korytarz bezdrzewnych szumów, odłóż te ręce, co lepią mnie z rosy; o ziemio gładka – spójrz z liści tłumu, zmysły me obudź, co klęczą rozdarte w miękkości pierwszych siwych warkoczy. Bezwietrzne znużenie wpędzi je w noc i wkroczy z deszczów zwierciadła – w pobladłą suszę. Spójrz, tam w dolinie, pięknieje mi wiosna! – Z miejsc, w które sennie kaliną bielejąc, odejdę młoda i kwieciem rośna. I tylko włosy w słońcach spłowieją...
  6. Rozpuścił w bladość mych dłoni spopielałe nieba; przemilczał w głębi źrenic – a tak mi było trzeba, by zranił słowa niskość na wpół sennym dotykiem, tonąc w głębi poranka chmurnym liści krzykiem. I myśli mętlik roztarł spływającym z ramion kocem; zamalował deszczem drżące kwietniem noce – rozciął wargi wilgotne ogni niebios błyskiem i w miłości wpłynął. Wszystkie.
  7. Wracają z milczących słońca pożegnań zwieszone twarze modlitwą ku ziemi; zeschnąwszy w kamień łykają wrzesień, w żal przyjaciele spływają niemi. I brudnoszare zmierzchy – świstem próśb kasztanowca o miękkie poduszki w jesiennym kocu zwinięte myśli – otwartym listem. Więc nie odchodźmy – ukłońmy się lipom co złotem pejzaże kreśliły najczyściej w oczach mych wiernych niebiosom szeptały kroplą pachnącą słaniały się cicho – krzyczały liściem. Jak usta twe wiosny kwitnące niosą i przebrzmiewają w godzinie oddechów o rynnę brzęcząc deszczu spragnione słońcem obmyte z młodości grzechu – tak jam bez ostoi swych snów tęskniących tak tyś jeszcze z chlebem powszednim w dłoni odeszły wiosny – noc wichrem przeszywa przyścienne drgania zziębniętej skroni.
  8. Niebo – drzewo – droga i przydrożne krzyże mokrym czołem świta – wyciągniętą dłonią. Spłynęli przyjaciele ciszy nicią srebrną u królestwa łąki dźwięcząc mi spragnioną. Kamień – piaski – pole i chabrowe wianki plecie mi tęsknie pod koronką gałęzi wiatr – mój wiatr, co na powieki me pada a jęcząc wasze wargi trzyma na uwięzi. Słońce – chmury – trawy i trawiaste zbocza, co mi kłują boki waszymi oczyma w dzień jasny padną do nóg – ukołyszą czerwcowe płatki jak pieśń matczyna...
  9. (na pamiątkę wieczorów przesiąkniętych sierpniowym deszczem i spływających w błyszczących kroplach wspomnień mojego dziadka) * W chodników lustra martwe rozmowy drzewa o świcie wcierają słońca. Z niebios skowronka melodii jasność podcina gardło okrzykom końca i myśl okrutna wpija się w skroń jak pieśń wydrąża szepty powiek; w rozbudzonych leśnym hukiem sinych wiosen mowie. Tak kreśli mgieł pejzaże ranek zabija oddech snów jaskrawość dnia wolnością spływa jak sukni biel na ganek; znów w ogrodzie walki trawi łańcuch ból jak skrzypiec struny zrywa choć na istnienia krańcu – w tęsknocie odżywa. Więc krwi potoki u stóp się burzą jak płatki pąsowe w ogniu złączone – językach, co w piersi walecznej się wiją i płonąc powieki głaszczą zlęknione. A gdy spopieleje już rzęs aksamit w pożodze strachu łkającej żarem, wtem odnajdziemy już całkiem sami ciszą brzęczące nam ściany szare, co gąszczem spojrzeń bladozielonych zmokną pod modlitw kruchym bezdechem; powrócim tak w domu samotne progi jałowych deszczów echem.
  10. I Na szybie wieczór malując szronem echem znów zawył mu wicher wściekły – tak noce styczniowym śniegiem bielejąc, rok stary blaskiem nowego urzekły i zaraz mu ogniem w piecu gorejąc, zastygłe w lodzie poranki tak grzejąc, by łzy stopiwszy – mrozów się wyrzekły nim wichry złowieszcze je w wezmą w obronę. II Dni coraz dłuższe u niebios bram wiszą i słońce w szkle lodu przegląda się wnosząc, choć śniegu połacie milczą w zgodności – zziębnięta gałąź na wietrze drży – prosząc, by wreszcie upłynął w bezmroźne szarości luty, co nocą – nie znając litości w ziemi raz zastygł, zziębnięte niosąc zimy tej resztki – skruszone ciszą. III Minąwszy ostatnią śnieżną polanę, słoneczny promień subtelnym muśnięciem – zatrzymał się ciszą na sosny konarze i trawie przykrytej mokrym błyśnięciem z chmur, co istnienie przyniosły w darze światłu mych ciepła pragnących marzeń, a chłodnej bieli – marcowym zaklęciem pól topniejących – wśród ziemi ranę. IV Nim kwiecień w zielonym rozkwitnie dywanie, szumiąc mi niebem, co zrosi go deszczem, nim łąk jaskrawość – kolory radosne ujmą kropelki w swych płatków kleszcze i poczną spijać spod chmury wiosnę – tak ja w gęstość szeptów liściastych wrosnę, tak spłynę ku ziemi pachnącej jeszcze nocy wilgotnej kwietniowym pląsaniem. V Jaśnieje w błękicie poranek majowy ptaszyny świergotem się głośnym jąkając, stygnąc gdzieś z pól Nadziei szeptaniem – u źdźbeł wysokich pstrych traw klękając jak skrzypiec zielonych jękliwym graniem, wśród liści dobiega leśnym bajaniem o wieńcu konwalii, co w sen zapadając, strumykiem spłynął z dziewczęcej głowy. VI Zaschnięta w lata lepkich pomrukach czereśni aleja pod słońcem mięknie – miąższem czerwieni się czerwiec pod liściem, gdy milsze mu skrzydło na wietrze brzdęknie i zasłuchany w tym cienkim świście, kłaniając owocem się ziemi soczyście – gałązek swych kruchych koronką jęknie, deszczów pachnących na niebie poszuka. VII W słodyczy słońc cierpnących bezmiarze jak chrząszcz się z odnóży łoskotem wijący – liściastym bezszumem do niej przylgnijcie pod kwiatem lipowym płomiennie błyszczącym, w płatków szeleście – cichnąc legnijcie u stóp jej – Królowej – cienia zażyjcie, lipcowe szeptania uciszcie pachnący nim noc się w gwiezdnym teatrze ukaże. VIII Noc mnie utuli wonniejszym westchnieniem dygocąc niebem bezsennie gwieździstym, gdy sierpy wiatrem zagwiżdżą sierpniowym, milczeniem suchym – lustrem srebrzystym zbóż, co się prężą pod księżycowym światłem rzeźbiącym mnie w kłosie płowym – szeptem spóźnionym o dłoniach czystych, jak żniwa blednącym zaczęły promieniem. IX Oto wśród łąk mi wietrznych pobrzmiewa i słońc spuchniętych ołtarze niesie – klęka na suchszym od traw suchości polu zżętym – a zwie się wrzesień, co wrzosem leśne otula bladości, a mgliste pejzaże swej łagodności bezgwiezdnie maluje szelestem jesień, by cichnąc – wieczory deszczem zalewać. X Gdy zmierzch cię utuli w sieci pajęczej senniejsze dęby żegnając pobrzaskiem dnia, co w wicher upłynął świszczący, a rude klony oślepił swym blaskiem – koralem jarzębin czerwienią iskrzących i liści krzykiem się złotym wijących, na miedzy nadal paździerzy trzaskiem zacznie październik lękliwie dźwięczeć. XI Spadł zimnym deszczem w liściaste kruchości, ciemne warkocze wśród zmierzchu schował i tak – z nagich drzew lamentów słuchaniem w parku ścieżyną tam zawędrował, gdzie nikt nigdy jeszcze za wiatru graniem nie dotarł samotnie swym smutnym śpiewaniem o listopadzie, co radość pochował na ciężkich chmur jesiennej szarości. XII Wśród śniegu lepiąc nieboskłon gwieździsty westchnieniem pierwszych nocy grudniowych, stoczyła się zima spod pieców gorących w woń żywiczną drzewek świerkowych, oczyma ludzkimi w niebo patrzących, ostatnie wieczory już żegnających – roku, przed którym schyliwszy głowy w dni nowe wkroczymy mrozem perlistym.
  11. powiedzieli że nie ma człowieka cicho westchnęłam narysowałam kiedyś na piasku uśmiech starej kobiety oznajmili że nie ma miłości odeszłam nie mając punktu zaczepienia wiary idąc pytałam wysokie sosny czemu tak bezwstydnie zaglądają w niebo poruszały gałązkami w takt słów nie ma już nieba pękło nad tobą wtedy spadł deszcz przytulił mnie namiętnie szarością roztańczonych warkoczy półuśmiech spłynął na moje powieki zdradzona ciszą nadzieja zapukała do drzwi pragnień otworzył jej człowiek
  12. twoja łza smakuje pomarańczą rozbija kurz tuli do siebie wyschnięte twarze lustrzany świt – to ja zrywam z nieba księżyc martwotą snu wbijającego odległe galaktyki w gęstość naszych spojrzeń obudziłam się jaśniejsza o jeden oddech w głuchocie przestrzeni wołając o ciąg dalszy przedstawienia dla rozszeptanych rąk
  13. siądzie pani pode mną – zabrzmiał siwy wiatr wśród liściastych kożuchów świszczącym wieczorem i wplótł rozkosznie w miedziany warkocz ćmy tarmoszące pajęczyny latarnianych promieni chichocząc w kącikach ust abstrakcją myśli mijających je kapeluszy usque ad finem – chwilą zapomnienia na ławce pod biblioteką dzierżąc blade palce ku zmarszczkom nocy lgnęła w wilgoć desek jak skrzypiec dźwiękiem i orkiestrą spłynęła w dębowych pni słodkość i wrześniowych kroków dorównała deszczom chłodnym siąknąc w swe oczy upadłymi stronicami gdy lepkich tęsknot zabraknie i zamruczą cicho chodniki
×
×
  • Dodaj nową pozycję...