Widok za oknem był niezmiennie smutny. Walące się komórki, śmietniki, zapomniane sprzęty, których nikt nie chciał w żadnym skupie. I ludzie. Karykaturalnie śmieszni. Dorośli w różnym wieku trawiący życie na snuciu się po okolicznych podwórkach, przesiadywaniu na ławkach czy murkach, na powolnym umieraniu. I dzieci razem z psami bawiące się w pyle podwórza. Brudnymi dłońmi przecierają oczy, głaszczą psa, biją młodsze od siebie. Patrząc na nie ciężko było uwierzyć w możliwość istnienia równych szans. Czasami na podwórzu działo się coś ciekawego. Na przykład do którejś z lepszych kamienic przyjechał jakiś ktoś nowym, drogim samochodem. Wtedy po kryjomu, z daleka wszyscy się mu przyglądali. I komentowali, że takim to dobrze, że na pewno złodziej, albo gangster jakiś…
Albo z nastaniem ciepłych wieczorów można było grilla rozpalić. Wystawiało się wtedy sprzęt, wyciągało koce i składane krzesełka, rozpalało ogień. Malutki skrawek trawy szczelnie zakrywały ludzkie ciała. I butelki. Z każdym kieliszkiem głosy stawały się głośniejsze, dyskusja żywsza, przekleństwa bardziej soczyste. Zapomniane przez wszystkich dzieci, przyczajone na granicy mroku, szeroko otwartymi oczami patrzyły na tą dorosłość. I czekały aż ktoś je zauważy. W końcu zmęczone powoli wracały do domów śnić niewesołe sny. A dorośli toczyli swoje głośne wojny o sprawy, na które i tak nie mieli wpływu. Później wspominali lepsze czasy, te dawno minione. Na koniec bełkotliwymi głosami zaczynali sobie wymyślać, a jeżeli to nie rozładowywało napięcia, przechodzili do czynów. Ich zmagania kończyły się zwykle w chaszczach tuż pod naszym oknem, skąd równie pijani towarzysze wyciągali ich z trudem i prowadzili w czeluście bram. Brzydkie i wulgarne kobiety mętnym wzrokiem odprowadzały chwiejące się postacie swoich mężczyzn, a po chwili same podążały ich śladem, ku życiu skrytemu w mrokach kamienic.
O piątej nad ranem kloszard budził osiedle chrobotem zgniatanych puszek.
Były dwa momenty w roku kiedy podwórze choć trochę odmieniało swoją smutną twarz. Zimą, ale tylko wieczorem, kiedy pierwszy śnieg przykrywał wszystko grubą, miękką warstwą. Znikała szarość, brud, kształty były rozmyte…I wszędzie panowała cisza, głęboka i spokojna cisza zimowego wieczoru. Drugim momentem był dzień w którym rozkwitała potężna, stara grusza rosnąca na środku podwórza. Świat stawał się wtedy na chwilę piękny i nieśmiała nadzieja kazała wierzyć w lepsze jutro. Ale później drzewo przekwitało, a w jesieni gnijące gruszki zaścielały całe podwórze…Wtedy nikt nie pamiętał o wiosennym pięknie drzewa.
Tego dnia też działo się coś ciekawego. Sąsiad z naszej kamienicy wyprowadził na podwórko swój motor. Żółty ścigacz przyciągał uwagę. W zasadzie ten motor chyba tylko do tego służył, żeby przykuwać uwagę, bo nigdy nie widziałam żeby ktoś na nim jeździł. Wraz z nastaniem wiosny sąsiad wyprowadzał go i zaczynał przegląd. Całymi popołudniami dokręcał, przykręcał, czyścił…a później chował motor do komórki, zamykał ją na kilka zamków i znikał. Tego dnia motor znowu stał po środku podwórza otoczony narzędziami. I ludźmi. Właściciel motoru klęczał przy tylnym kole, a starszy pan wyciągając szyję próbował zajrzeć mu przez ramię. Obok stał drugi mężczyzna w białym bawełnianym podkoszulku mocno opinającym duży brzuch, za to odsłaniającym owłosione piersi i ramiona. Na lewej ręce wytatuowanego miał dużego smoka. Nalana i spuchnięta twarz wyraźnie mówiła o jego upodobaniach. Tępym wzrokiem patrzył na motor i od czasu do czasu rzucał jakieś uwagi. Wokoło stało też kilka kobiet. Starsze i młodsze łączyło jakieś zaniedbanie, wyniszczenie, beznadziejność. Na farbowanych włosach wyraźnie odcinały się odrosty. Jedna z nich, całkiem jeszcze młoda, kucała tuż obok motoru i jedząc słonecznik zagadywała do właściciela maszyny. Zbyt niskie spodnie odsłaniały czarne stringi, a nadmiar tłuszczu wylewał się znad paska. Niebrzydka kiedyś twarz, teraz zniszczona tanimi kosmetykami, miała w sobie jakąś agresję. Całości dopełniały dzieci i psy. Bawiły się razem w piasku i pyle podwórza, biegały z patykami i różnymi śmieciami, krzyczały i szczekały. Chyba były szczęśliwe. Pod wieczór właściciel poskładał narzędzia i wprowadził motor do komórki. Zbiorowisko przeniosło się na skrawek trawy z rachitycznym drzewkiem. Ktoś wyniósł grilla. Zaczęła się kolejna letnia, parna noc przepełniona zapachem kiełbasy i pijanymi krzykami. Kolejna zwykła noc.
Życie na tym podwórku było niezmiennie jednakowe. Toczyło się ustalonym rytmem. Ktoś przychodził, ktoś odchodził. Smutek pozostawał. A tuż po drugiej stronie kamienic toczyło się wielkomiejskie życie europejskiej metropolii. Eleganckie kobiety, zadbani mężczyźni, uśmiechnięte dzieci. I tak niewielu z nich wiedziało o tym, że wystarczy zboczyć ze znanej trasy, wejść do którejś z bram, przejść na podwórze, żeby nagle znaleźć się w innym świecie. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. A raczej jak w złym śnie. Te dwa światy od zawsze istniały obok siebie. Już nawet nikt nie próbował tego zmienić. Prawie nikt też tego nie dostrzegał. A na granicy stał rząd kamienic, też podzielonych. Cześć z nich oknami patrzyła na ulice, a część na smutnych ludzi i wszechobecne śmieci. Ale nawet mieszkańcy tych kamienic zwykle nic nie zauważali. Mijali butelki, stojących bez ruchu mężczyzn, biegające dzieci i szli do swoich spraw. Tylko czasem, siedząc na parapecie okna, dłużej zatrzymywali wzrok na malcu siedzącym pośród kurzu i śmieci, głaszczącym kudłatego psa…Szybko odwracali oczy i wychodzili do kolorowego świata. Żeby zapomnieć o smutku w oczach dziecka.