
Dziki Dziku
Użytkownicy-
Postów
7 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez Dziki Dziku
-
Przedmieście cz.2
Dziki Dziku odpowiedział(a) na Dziki Dziku utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
1987 rok, USA, stan Maine, Portland. Zaciszne przedmieście Portland. Typowo amerykańskie osiedle z typowymi domkami jednorodzinnymi. Tylko jedno domostwo różniło się od innych. Była to willa stojąca na końcu ulicy. Zadbany trawnik i przycięty żywopłot wskazywał na dbałość gospodarzy. Przed posiadłością stała taksówka. Kierowca, pięćdziesiątletnia kobieta, wyglądała na zniecierpliwioną. Przez oszklone drzwi wejściowe willi spoglądała mała dziewczynka. Obserwowała ulicę i taksówkę, ale co chwilę odwracała się do wnętrza domu, aby spojrzeć na kłócących się rodziców. -Gdzie są te cholerne klucze?! – krzyknął ojciec. -Leżą na kominku! – warknęła matka. Tata trzymał cztery wielkie torby, w których znajdowały się najpotrzebniejsze rzeczy. Klakson ponaglający. Pani taksówkarz straciła cierpliwość. -Córeczko, biegnij do samochodu, tatuś i mamusia już idą – rozkazała delikatnie matka. Dziewczynka posłuchała. Otworzyła drzwi i wolnym krokiem ruszyła w kierunku taksówki. Zanim wsiadła do pojazdu usłyszała matkę, która powiedziała: szybciej. Zamknęła drzwi. -Rodzice zaraz przyjdą, proszę pani. Kobieta za kierownicą spojrzała we wsteczne lusterko. Spodziewała się ujrzeć przestraszone dziecko. Jednak ujrzała zimne, nie czułe oczy i zaciętą minę na twarzy dziewczynki. Siedziały w milczeniu przez dziesięć minut. Ojciec wrzucił torby do bagażnika, matka usadowiła się na tylnim siedzeniu, ojciec z przodu. Dziewczynka dostrzegła, że mama ma krzywo zapięte guziki u bluzki, choć wychodząc z domu dziecko widziało, że rodzicielka była porządnie ubrana. Ojciec natomiast miał krzywo zawiązany krawat. To się nigdy nie zdarzało. -Mamo? -Tak córciu? -Czemu jesteś taka zadyszana? Zmęczyłaś się? -Kochanie… -Nie przeszkadzaj teraz mamie! Mama musi zaplanować nasz nowy dom, prawda? – matka skinęła potulnie głową – Proszę zawieźć nas na lotnisko. -Się robi – odparła pani taksówkarz. *** -Nie płacz, skarbie… Morrisowie też lecą, aby zamieszkać w Polsce. Nie będziemy sami. -Poważnie, mamo? Kate też tam będzie? -Ależ tak, córciu. A teraz prześpij się. Dziewczynka zasnęła, nie podejrzewając matki o kłamstwo. Czerwiec 2006, pierwsza sesja u psychiatry. Maj zeszłego roku, późny wieczór. Pies zaczyna skamleć pod drzwiami. Dzwonek, szuranie butów, po chwili niecierpliwe pukanie. Zdziwiona któż o tej porze może się dobijać do mojego mieszkania, otworzyłam drzwi. Ujrzałam funkcjonariusza policji. Zielonooki przystojniak z długimi czarnymi włosami i seksownym zarostem. Zapytał czy ma przyjemność z Mią Wilkinson. Przytaknęłam. *** -Bardzo mi przykro. Podniosłam prawą brew do góry ze zdziwieniem. -O co panu chodzi? -W Ozimku, przy ulicy Słowac… -Co się stało rodzicom? -Wybuchł pożar, przypuszczamy, że było to podpalenie, a… -Co z rodzicami!? -Bardzo mi przykro, ale oni… oni… oni nie żyją… Spojrzałam na niego, jakby był jakąś marą senną, nie żywym człowiekiem, który właśnie oznajmił mi o śmierci jedynej rodziny jaką miałam. -Dlaczego pan tu jeszcze stoi?! – wydarłam się na niego. -Proszę pojechać ze mną do kostnicy i zidentyfikować ciała. -No a czyje, do cholery, mogą one być?! – wzięłam płaszcz i poszłam z przystojnym stróżem porządku, aby obejrzeć rodziców, a właściwie to co z nich zostało. *** Rozpoznałam ich. Nie płakałam. Nic nie czułam. Może… może tylko… -Tylko? – zapytała pani psychiatra. -Ulgę. -Mia, jak na pierwszą sesję jest nieźle. Na dziś koniec. *** Lipiec 2006, szósta sesja. -Opowiedz mi całe twoje życie w skrócie. Powoli się już gubię, wszystko co opowiadasz jest takie chaotyczne, nieuporządkowane. -Dla mnie wszystko jest zrozumiałe – prychnęłam. -Wiem, ale ty to wszystko przeżyłaś, byłaś świadkiem, a ja staram się to wszystko jakoś poukładać i połączyć w całość. -Dobra, dobra, niech się pani doktor już tak nie tłumaczy. Więc… Gdy byłam dziewczynką mieszkaliśmy w Stanach. Przeprowadziliśmy się do Polski w 1987 roku. Potem czas płynął, dojrzałam, dorosłam, ojciec… - zająknęłam się, ale tylko na chwilkę - odwiedzał mnie co noc, za dnia traktował jak służkę. Czułam się jak ladacznica. Matka była dla mnie bardzo dobra w tamtych czasach, ale gdy dowiedziała się, że ojciec zdradza ją ze mną… zaczęła traktować mnie jak powietrze. Skończyłam prawo. Przeprowadziłam się do Opola. Straciłam pracę, mieszkałam na ulicy, sypiałam po śmietnikach. Grywałam na harmonijce ustnej, aby zarobić trochę grosza, na coś do zjedzenia. Po pół roku los się do mnie uśmiechnął. Pewien kapłan pomógł mi stanąć na nogi. Rok temu zmarli moi rodzice, śmiercią tragiczną. No i to byłby chyba koniec. -Jesteś pewna, że niczego przede mną nie ukrywasz? Skinęłam głową. „Kamienna twarz, kamienna twarz – powtarzałam sobie w duchu – ona nie może się dowiedzieć…” -Opowiedz mi jeszcze jak odbiłaś się od dna. Chodzi mi o spotkanie z tym księdzem, o którym wspomniałaś. Pewnego zimnego październikowego poranka… …Jest może około godziny ósmej. Pogrywam na harmonijce niedaleko kościoła św. Pawła i Piotra. Dwójka młodych ludzi wesoło rozmawia ze sobą w parku obok świątyni. Przystojny młodzieniec i o kilka lat młodsza od niego dziewczyna. Obserwowałam ich od kilku chwil. Widać, że są szczęśliwi. Co chwilę śmieją się, przepychają, szturchają. Czuję ukłucie zazdrości. Przyglądam się im i stwierdzam, że mogą mieć trochę pieniędzy przy sobie. Może pomogą mi? Może dzięki nim coś dziś zjem? Na samą myśl o posiłku uśmiech zagościł na mej wygłodniałej i zmęczonej twarzy. Nie wiedziałam jak mam zacząć dialog. Wyszłam zza żywopłotu i potem poszło z górki. -Szczęść Boże… - uśmiechnęłam się. -Szczęść Boże – odparł młodzieniec. Dziewczyna nie odwróciła się. Zesztywniała. -Ma pan może jednego papierosa? – zagadnęłam i zaraz ugryzłam się w język. „Co ja do cholery robię, przecież ja nie palę, a nawet gdyby to nie mam przecież ognia” -Nie, nie mam. Nie palę. -Ach… z Panem Bogiem – chciałam się wycofać, zrezygnować, ale… ale zbliżyłam się do nich i zagadnęłam. -Ja nie kłamię. Śpię po śmietnikach. Jestem bezdomna. Ma pan może jakieś drobne na bułkę? – dziewczyna unikała mojego wzorku, nie zwracała nie mnie uwagi. Przyglądała się bardzo uważnie gołębiom, które chodziły po trawniku, trzy metry przed nią. Młodzieniec spojrzał na mnie. Nie potrafiłam zobaczyć w jego oczach żadnych uczuć. Nie wiedziałam, czy współczuje mi, czy też gardzi mną. Sięgnął po portfel, zaczął szukać. -Proszę, masz tu trochę drobnych, powinno wystarczyć na bułkę. Mam tu jeszcze trochę groszy, ale to już ci raczej nie potrzebne. -Dziękuję. – Coś mnie tknęło i zaczęłam śpiewać jakąś pieśń kościelną. Młodzieniec nie wybuchnął śmiechem, śmiał się, uśmiechał, ale widać, że go rozbawiłam. Dziewczyna pod nosem, wciąż nie patrząc na mnie, uśmiechała się. Był to szyderczy uśmiech. Nie podobał mi się. Czułam pogardę bijącą od niej. „Dlaczego ludzie tacy są?” – zadawałam sobie te pytanie wielokrotnie. Gdy skończyłam śpiewać, wyciągnęłam rękę. Młodzieniec uścisnął bez wahania. Spojrzałam na dziewczynę, odwzajemniła uścisk. Widziałam w jej oczach, że nie podoba jej się to, że się brzydzi. -Z Bogiem. – rzekłam i oddaliłam się. -Ale gdzie ten ksiądz? – przerwała mi pani psychiatra. -Powoli… potem skierowałam się do kościoła i wyspowiadałam się. Wyznałam wszystkie grzechy, odpuszczono mi je, kapłan zaofiarował mi swoją pomoc. Spotykałam się z nim każdego dnia o szesnastej. Potem znalazł dla mnie pracę i dom. Pomógł mi finansowo. Dzięki niemu poznałam wielu wspaniałych ludzi. -Mia. Spotkamy się za tydzień… Przytaknęłam. -…i powiesz mi wtedy co przede mną ukrywasz. Spojrzałam na nią, udając zaskoczenie. -Nie rób takiej zdziwionej i niewinnej miny. Wiem, że masz coś w zanadrzu. Przewróciłam oczami. „Marudzi, jak zwykle…” Wyszłam z jej gabinetu, skierowałam się na Rynek. Miał tam na mnie czekać mężczyzna. Wysłannik pana X. „Dziś dostanę pierwsze zlecenie.” *** -Jedziemy za Opole. Tam ukryjemy się na jakiś czas. Trzeba się zaszyć po tym napadzie – Don uśmiechnął się szelmowsko. Ach… zaczęłam się rozpływać. Kate spojrzała na brata i przytaknęła. Don spojrzał w lusterko, na mnie. Skinęłam głową. -To dobrze, że jesteśmy zgodni – powiedział. -Don, powiedz mi, czy… - zaczęłam. -Stój!!! – krzyknęła rozpaczliwie Kate. Don gwałtownie zahamował. Z lewej strony wyskoczył jeleń. Potężny zwierz z ogromnym porożem omal nie zmasakrował taksówki. Gdyby nie odskoczył pół metra do tyłu, nie jestem pewna, czy byłoby co po nim zbierać. Jechaliśmy dość szybko, więc zapewne Don zginąłby na miejscu, zgnieciony przez ogromne cielsko lub nabity na jego poroże. Kate mogłaby przeżyć, ale gdybyśmy wylądowali na pobliskim drzewie, to miałaby połamane nogi. Mnie nic w zasadzie nie groziło. Ewentualnie jakieś potłuczenia. Staliśmy na środku jezdni, jeleń cofnął się już w las. Don powoli ruszył, nie przekroczył już dozwolonej prędkości do samej kryjówki, która znajdowała się w Szczedrzyku. Nie będę opisywać gdzie dokładnie, gdyż moglibyście chcieć się tam wybrać, a to nie byłoby dla mnie korzystne. *** Lipiec 2006, piąta sesja. -Mia, opowiedz mi jak straciłaś brata. -Mówiłam już, że potrąciła go ciężarówka! – krzyknęłam. Pani psychiatra spojrzała na mnie zza swoich ogromnych okularów. Zasłaniały jej pół twarzy. Modne to one mogły być w latach sześćdziesiątych, pomyślałam z ironią. -Przepraszam, nie powinnam się unosić. -Słucham więc twojej odpowiedzi. -Ale o kogo chodzi? – zapytałam i zrobiłam minę a`la idiota. Znowu spojrzała na mnie krytycznie. -Dobra, dobra, easy. Wyluzuj trochę, zio… - prawie się zapomniałam do końca i powiedziałam „ziom”, ale w ostatniej chwili uświadomiłam sobie co za monstrum stoi przede mną. – pani doktor. Ale po minie psychiatry wiedziałam, że nie w żab jej jest wyluzowanie się. Zadzwonił telefon, a pani doktor patrzyła na mnie jak sroka w krowi gnat. -Może mam odebrać? – zapytałam cicho. Pani psychiatra sięgnęła po słuchawkę i warknęła do niej: -Słucham?! -Przepraszam… chciałem dodzwonić się do pani doktor, która jest specjalistką do ciężkich przypadków psychiatrycznych. Domyślam się jednak, iż to pomyłka. -Ale, ale… - trzask odkładanej słuchawki. – Cholera! Przez ciebie straciłam klienta! Teraz ja spojrzałam na nią krytycznie. -Czy chce pani coś na uspokojenie? – spytałam grzecznie. Pani doktor wyglądała, jakby miała się zaraz na mnie rzucić, rozszarpać na strzępy. Już, już miała zrobić kilka pierwszych kroków w moją stronę, ale w ostatnim momencie powstrzymała się. Zrobiła kilka głębokich wdechów i wydechów, a następnie powiedziała już opanowanym głosem: -Jak zginął twój brat, dokładnie – na ostatnie słowo dała nacisk. Byłam z siebie dumna. Moim celem od dłuższego czasu było wyprowadzenie tej jędzy z równowagi. Udało mi się. -A więc… - zaczęłam. -Nie zaczyna się wypowiedzi od więc! – zwróciła mi uwagę pani doktor. Ech… musi sobie „biedactwo” ulżyć. -Miałam dziesięć lat, gdy mój brat do kibla wpadł. Chciałam rzucić sznur, usłyszałam gul, gul, gul i nie mogłam w nocy spać. Rano znalazłam go, w oczyszczalni… -Co ty, do cholery, robisz? Czemu śpiewasz? Miała mi opowiedzieć o śmierci brata! Uświadom sobie, że wizyty u mnie są dla ciebie ważne! -Pani doktor chyba nie powinna podnosić głosu na pacjenta, bo się w sobie zamknie. – Spojrzałam na nią i dodałam szybko: To tylko taka sugestia, naturalnie. -Filiżanka i spodeczek, filiżanka i spodeczek… wdech, wydech, wdech, wydech… - szeptała pod nosem wiedźma. Chyba miała mnie już dość. -Pani doktor… Minęło już czterdzieści pięć minut. Jestem umówiona, pozwoli pani, że skończymy następnym razem? Nie miała sił już odpowiadać. Skinęła głową. -
Zmarznięta siedzę na ulicy. Opatuliłam się starym, brudnym płaszczem, który nie stanowi odpowiedniej ochrony przed zimnem. Jest listopad. Ludzie, którzy mnie mijają, patrzą przed siebie, aby nie widzieć biedy i nędzy panującej wokół. Jeśli ktoś zaszczyci mnie przelotnym spojrzeniem, w jego oczach widzę wstręt i pogardę. Odkąd straciłam dom nikt mi nie pomógł. Żyję na ulicy od trzech miesięcy. Bez pracy, bez pieniędzy, bez domu. Nie mam nic… tylko jednego przyjaciela. Borysa. -Borys? Kim on jest? – usłyszałam głos mojej terapeutki. Zorientowałam się, że siedzę w przytulnym gabinecie psychiatry. -Borys to mój pies. Zawsze dzielił mój los. Jesteśmy rodziną. -A nie pomyślałaś o tym, żeby zostawić go mężowi lub oddać komuś innemu? -Nie! – krzyknęłam. Zaraz jednak zorientowałam się, że podniosłam głos, a tego nie wolno mi robić. Jestem zbyt nerwowa. – Nie. Nie przeżyłby naszej rozłąki. -Dobra, na dziś koniec sesji. Masz ochotę na lunch? -Nie, dziękuję. Do środy? -Tak. Powodzenia w szukaniu pracy – Zofia uśmiechnęła się do mnie, choć i tak wiedziałam, że mnie nienawidzi. Phi, w szukaniu pracy? Gdyby ona tylko wiedziała, jak dorabiam… na samą myśl uśmiechnęłam się. Wyszłam ze starej kamienicy, w której mieścił się gabinet dr D. i natychmiast skierowałam się w kierunku parkingu dla taksówek. Wsiadłam do jednej z nich i uśmiechnęłam się do przystojnego kierowcy. -Dokąd? – zapytał, odwzajemniając uśmiech. -Na ZWM. -Się robi. Po dziesięciu minutach jazdy postanowiłam zapytać się, czy przyjmie moją formę zapłaty. Spojrzał na mnie krytycznie, a potem z błyskiem w oku odpowiedział, że oczywiście, skoro nie ma innego wyjścia, to z chęcią zgodzi się na moją propozycję. Zatrzymał samochód pod moim blokiem. Wysiadłam z taksówki. Dzieciaki z ciekawością przyglądały mi się ze swoich stanowisk obserwacyjnych, jakimi były trzepaki i ławki w pobliżu bloku. -Pomogę pani wnieść tę torbę na górę, dobrze? Skinęłam tylko głową, przypatrując się jego niebieskim oczom. Gdyby były oceanem, chciałabym w nich utonąć. Taksówkarz zachowywał się jak gentleman. Wziął moją torbę, w której miałam żarcie dla Borysa, otworzył drzwi i poczekał, aż wejdę. Wchodząc na trzecie piętro, zastanawiałam się, czy nigdy się nie zmienię, czy zawsze będę płacić w ten sposób. Wyciągnęłam klucze. Otworzyłam. Sądziłam, że gdy tylko drzwi się zamkną, zabawa się zacznie. Lecz okazało się, że nie. Taksówkarz poszedł do kuchni, odłożył torbę i spojrzał na mnie współczująco. Nie cierpię, gdy ktoś tak na mnie patrzy! -Jak ci na imię? Chciałam zbyć go, ale coś mnie podkusiło, żeby nie drwić z niego i zdradzić mu imię. -Mia. -Mia, ładnie. Ja jestem Dominik, możesz mówić Don. -To jak z zapłatą? – spytałam podejrzliwie. Mężczyzna nie odpowiedział. Podszedł do mnie i delikatnie pocałował w nos, następnie w czoło i odsunął się do tyłu. Zaczął się przypatrywać. Czułam się jak manekin na wystawie. -Co jest? Brudna gdzieś jestem? -Dziś była taryfa ulgowa. Widzę tylko smutek i desperację w twych pięknych oczach, madame. Niczego więcej od ciebie wziąć nie mogę. Myślałam, że mnie coś trafi. Mężczyzna odmówił? Mi? Przecież mam wszystko na swoim miejscu. Jak on śmiał! Już chciałam się na niego rzucić i zadać ból, jakiego jeszcze nigdy zapewne nie zaznał, lecz odezwał się spokojnym tonem. -Pójdę już, na wypadek gdybyś potrzebowała taryfy, tu masz mój numer. – podał mi skrawek papieru. Podszedł do drzwi, otworzył, lecz zanim przekroczył próg, szepnął: -Mam nadzieję, że się jeszcze kiedyś spotkamy… *** Zgrabna blondynka przed wkroczeniem do banku zakłada maskę na twarz.. W jednej ręce trzyma dużą torbę podróżną, drugą ma w kieszeni płaszcza. Gdy weszła, wyciągnęła broń z płaszcza i celowała nią w przypadkowe osoby. -To napad! Wszyscy na ziemię! – szybkim i pewnym krokiem podchodzi do najbliższego okienka i rzuca torbę. -Ładuj słodziutka, ale prędko! Nie mogłam tak leżeć na ziemi. Postanowiłam coś zrobić. Wstałam powoli i zaczęłam skradać się w kierunku kobiety z bronią. Ta nagle odwróciła się w moją stronę, celują w moje czoło. Zaczęłam się pocić. Nie jest przyjemnie, gdy ktoś w ciebie celuje. Przełknęłam głośno ślinę. -Nie bój się, nic ci się nie stanie, dopóki będziesz grze… Przed bankiem rozległy się strzały. -Cholera, gliny. Szybciej, szybciej! Co się tak guzdrzesz, słodziutka, ile tam już masz? – krzyknęła przez ramię do pracownicy banku. -Będzie jakieś czterysta tysięcy – odpowiedziała przerażona. -Dawaj torbę! A ty idź przed siebie, prosto do tego czarnego samochodu na zewnątrz, widzisz go? Skinęłam głową. -To dobrze. Jeśli będziesz próbować ucieczki, zastrzelę cię jak psa. Natychmiast pomyślałam o Borysie, który czeka na mój powrót. Policja otoczyła budynek. Wyszłam pierwsza, od razu chcieli strzelać, ale gdy załapali, że jestem zakładnikiem, spuścili broń ku ziemi. Pewnym krokiem szłam ku wozowi, a moja porywaczka szła krok w krok za mną. Policja zrobiła dla nas przejście. Zbliżając się do samochodu, dostrzegłam, iż jest to taksówka. Otworzyłam tylne drzwi i spojrzałam na kierowcę. To był mój taksówkarz! Wsiadałam i wygodnie usadowiłam się z tyłu, po lewej. Nachyliłam się do jego ucha i syknęłam: -Jej też dałeś numer? On uśmiechnął się do mnie smutno. -Don, jedź, jedź. Pokaż, co ta maszyna potrafi! – krzyknęła, wskakując porywaczka. -Spokojnie Kate, nie dogonią nas. Znałam skądś głos tej kobiety, ale nie potrafiłam przypomnieć sobie skąd. -Kate? Kate Morris? Ściągnęła maskę i spojrzała na mnie badawczo. -Tak, bo co? -Nie poznajesz mnie? Kate prychnęła gniewnie, czując jakiś podstęp. -Młoda, to jest Mia. -Mia? – zapytała, próbując sobie przypomnieć. - Mia?! – olśniło ją. Skinęłam głową. -Myślałam, że zginęłaś w wypadku… no wiesz… jak był pożar. -Ja też myślałam, że umarłam… *** 3 miesiące wcześniej. Dziewczynkę zbudziło skrzypienie drewnianej podłogi obok jej pokoju. Drzwi otworzyły się powoli z cichym skrzypnięciem. Do pomieszczenia wszedł przystojny, dojrzały mężczyzna. Miał na sobie tylko bokserki. Podszedł powoli do łóżka córeczki i usiadł obok niej. Dostrzegł, że nie śpi. Dziecko chciało coś powiedzieć, lecz ojciec przyłożył palec wskazujący do jej ust, nakazując jej milczenie. Usłuchała. Podniósł pościel i wślizgnął się do jej łóżka, zakrywając oboje. Ściągnął z niej koszulę nocną i zaczął pieścić jej piersi. Dziewczynka stęknęła, gdy jego palce zawędrowały pomiędzy jej nogi. -Ciii… Ściągnął swoje bokserki i wszedł w nią. Wygięła się, unosząc biodra myślała „kiedyś go zabiję! Zabiję sukinsyna!”. Dziewczyna przed trzema miesiącami dostała swój pierwszy okres, po tygodniu odwiedził ją pierwszy raz. Zawsze się zabezpieczał. Nienawidziła go za to, co robił prawie każdej nocy. Czuła się poniżona. Matka nie wiedziała, co jej mąż wyprawiał z córką, a nawet gdyby wiedziała… nic by to nie dało. Nie mogłaby się sprzeciwić, on był ich panem i władcą… -Zabiję! – krzyknęłam. -Cii… to tylko zły sen – szepnął mi do ucha mężczyzna, z którym spędzałam dzisiejszą noc. -Tak, zły sen. – powiedziawszy to, objęłam go swoimi ramionami. Odwzajemnił uścisk i delikatnie pocałował moje czoło. Następnie powieki, nos, usta, piersi, aż zszedł do krocza. Po tych pieszczotach znalazł się w moim wnętrzu i byliśmy teraz jednością. Kochaliśmy się, aż do świtu. Rano, gdy się obudziłam, nie było go już w moim mieszkaniu. Pieniądze zostawił na stoliku nocnym, a na stole w kuchni położył kartkę z numerem swojego telefonu komórkowego i jednym zdaniem: Jeśli będziesz kiedyś chciała to powtórzyć, dzwoń. -Niedoczekanie – szepnęłam, kierując się do lodówki. Miałam zamiar zjeść płatki z mlekiem, lecz szyki pokrzyżował mi pewien tajemniczy telefon. -Mia? -Si. -Za czterdzieści sekund na dole. -Halo? – cisza – Halo!? Odłożył słuchawkę, a niech to szlag! Pobiegłam do sypialni. -Ale tu burdel. Czy oni zawsze muszą mnie w takim pośpiechu rozbierać? – wciągnęłam bawełniane majteczki, szybko założyłam biustonosz, jakaś kiecka i bluzka. Aha! Jeszcze buty. Wybiegłam z mieszkania, z torebką pod ręką. W połowie schodów zawróciłam, gdyż zapomniałam zamknąć mieszkanie. -Kurwa! Spóźnię się. – zaklęłam pod nosem. Szybko przekręciłam klucz i rzuciłam się galopem na dół. Po czterdziestu pięciu sekundach od telefonu, znalazłam się przed blokiem. Dzwoni melodyjka z „Czterech pancernych i psa”. Numer prywatny. -Słucham? -Pod ławką po prawej. -Czy to jakiś żart? bip-bip-bip Znów się odłączył… o co tu do cholery chodzi? Rozejrzałam się wokół. Nikogo nie było. Zajrzałam pod ławkę. -Kluczyki do samochodu? „Czterej pancerni i pies” -Tak? – odezwałam się gniewnie. -Czerwony samochód sto metrów przed tobą. Znów się odłączył. Spojrzałam i własnym oczom nie potrafiłam uwierzyć. Podeszłam bliżej i zobaczyłam nowiusieńką Toyotę. Spojrzałam na klucze w ręce i przycisnęłam guzik podpisany: unlock. Błysnęło pomarańczowe światło i usłyszałam, jak zamki się otwierają. Otworzyłam drzwi i wsadziłam kluczyk w stacyjkę. „Czterej pancerni i pies” -Jedź w stronę kolei. Zatrzymaj się przed budynkiem i wejdź do bufetu. Znajdę cię. Powoli i niepewnie ruszyłam nowym samochodem. Sprawdziłam stan paliwa. Starczy. Dojechałam po kilku minutach. Wysiadłam i zamknęłam samochód wciąż nie wierząc, że to dzieje się naprawdę. Pewnym krokiem ruszyłam do bufetu. U miłej kelnerki zamówiłam podwójną porcję frytek z ketchupem i usiadłam przy jedynym wolnym stoliku. „Co ja tu robię…” Siedziałam przez kilka minut przyglądając się ludziom w lokalu. „Czy on tu jest?” – to pytanie wciąż mnie dręczyło. Kelnerka przyniosła frytki i rachunek. Zapłaciłam i zaczęłam konsumować swoje ulubione danie. Właśnie kończyłam posiłek, gdy do stolika podszedł mężczyzna. -Można? Spojrzałam na niego. Wysoki, dobrze zbudowany, ciemne, długie włosy, niebieskie oczy… „Ciekawe jaki jest w łóżku? Och, zamknij się. Zboczenie zawodowe...” Uśmiechnęłam się. -Oczywiście. Usiadł, podparł głowę ręką i przyglądał się, jak spożywam ostatnie frytki. Nie wiedziałam co mam zrobić, gdy zjem. Odejść? Zapytać o te dziwne telefony? Moje rozważania przerwało przybycie staruszka. Podszedł do mężczyzny, który siedział naprzeciw mnie i klepnął go w ramię. -Ta miła pani jest ze mną. -Ach, przepraszam – rzekł ze skruchą, wstał bez pożegnania i wyszedł z lokalu. -Witaj, Mia. Chodź, musimy znaleźć inne miejsce do rozmowy. -Kim pan jest? – zapytałam nieufnie. Jeśli mam z kimś tak starym iść do łóżka, to na pewno będzie go to słono kosztować. -Dla ciebie pan X. A teraz chodź, nie mamy czasu. Przecież, wiem, że chcesz zacząć życie od nowa, oderwać się od przeszłości. Rusz się! – krzyknął gdy nadal siedziałam na krześle. Zamurowało mnie. Skąd wiedział? Wstałam i podreptałam za nim posłusznie. Odruchowo zmierzałam ku taksówkom. -Hej, hej. Panienko, pani ma samochód – rzekł sarkastycznie pan X. Spojrzałam na niego ciut przytomniej i podeszłam do auta. Wsiedliśmy i ruszyłam. -Gdzie jechać? -Nieważne. Po prostu jedź. Ruszyłam. To co potem usłyszałam zmieniło moje życie. Dowiedziałam się, jak zabić wspomnienia. Spalić je. Obiecał, że pomoże mi znaleźć pracę, która nie będzie hańbić mej kobiecości, przysiągł, że pomoże mi jeśli tylko ja pomogę jemu. -Co ja mogę dla pana zrobić? -To się jeszcze okaże.
-
Świat inny niż nasz cz.5
Dziki Dziku odpowiedział(a) na Dziki Dziku utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
„Świat z góry wygląda tak pięknie…” „Tak, szkoda, że nie wolno nam stąpać po ziemi” „Masz rację, może pewnego dnia, ktoś nam pomoże?” „Marzenie każdego wyrzutka…” „Pamiętaj o przepowiedni” „Pamiętam, pamiętam...” Wielki ptak zaczął pikować w dół. Drugie ptaszysko poleciało za nim. Po całym ciele rozchodziły się przyjemne zimne dreszcze. Ziemia była coraz bliżej. W ostatniej chwili poderwały się ku górze i wzleciały wysoko. „Właśnie dlatego chciałem zostać orłem. Te emocje i przeżycia…” „Proszę cię, zamilcz…” * -Naradę czas rozpoczać. Frank, zaczynaj – powiedział Miran. Młodzieniec opowiedział pokrótce swoje przygody, a gdy dotarł do momentu, w którym usłyszał piękną melodię, przerwała mu elfka. -Już wiem, dlaczego Magnus był taki wściekły! Zgromadzeni przy stole popatrzyli na nią ze zdziwieniem. -W kotlinie naprawdę nie ma jednorożca, tylko jest rakfioł! – wykrzyknęła zadowolona z siebie – czemu tak na mnie patrzycie? Zresztą wysłuchajcie Franka, to się dowiecie. -Eee… - zająknął się młodzieniec. -Co jest? – elfka spojrzała na niego krytycznie – Chyba nie powiesz mi, że… -Nie pamiętam nic więcej. To chyba od tego zaklęcia, którym czarodziej mnie łupnął. -Cholera! – krzyknął Miran. -A co to za rakfioł? – zapytała zdziwiona Ines. -Nie ma czasu, żeby tłumaczyć. Zwierz ten jest bardzo rzadki. Co pół wieku zmienia się czarodziej, który go pilnuje. Jeśli rakfioł da nogę, mag zostaje skazany, wygnany, ale nie pod swoją postacią. Jeszcze żadnemu czarodziejowi nie udało się wykonać misji i wygląda na to, że Magnesowi też się nie poszczęściło. -A co my mamy z tym wspólnego? -Legenda głosi, że ten kto zaopiekuje się rakfiołem po jego ucieczce, dowie się gdzie znajduje się wejście do równoległego świata. Dlatego tak ważne jest, aby mag dopilnował tego zwierza. -Legenda? Legenda?! Mamy opierać się na jakiś bzdurach wyssanych z palca? Chyba nie lałaś! Kobieto! Zastanów się co mówisz. -W każdej legendzie jest ziarno prawdy. Gdybyśmy odnaleźli rakfioła mogłoby nam to bardzo pomóc – rzekł spokojnie Miran. Zebrani spojrzeli uważnie na Mirana. -Jaki jest cel tej wyprawy? -Wyprawy? To my się gdzieś wybieramy? – zapytał zdziwiony Adam. -Tak. Do kanionu, jutro o świcie. Musimy odnaleźć rakfioła, zanim zrobi to ktoś inny. Teraz zabawmy się, póki możemy. – odrzekł Miran. -Marita, przynieś dla każdego rumu! – krzyknął Mad a Sparrow. -Frank. Dziękuję. Bardzo przydała się nam twoja pomoc. Wznieśmy toast za tego dzielnego młodzieńca! -Zdrowie! – powiedzieli wszyscy zebrani. -Dziękuję. Zrobiłem się śpiący, pójdę już. Do jutra. -Długich dni i przyjemnych nocy, Frank – odrzekł Miran. – A teraz opowiedzcie coś ciekawego. Elfka zrobiła zamyśloną minę i po chwili odrzekła: -Biały rogacz został bardzo silnie pogryziony przez wilkołaka. -Kur zapiał! Jak to się stało? -Jeden z elfów przechadzał się po puszczy. Król ma już słaby wzrok i chciał przepędzić sprzymierzeńca, gdyż myślał, że to jeden z intruzów. Gdy do elfa dołączył jakiś przyjaciel, Biały Jeleń zwolnił, a z krzewów wyskoczył wilkołak. Podobno nie ma pewności, czy król przeżyje. Rany są głębokie i nie chcą się zasklepić. -Nie wiesz, kto był wtedy w lesie? -Niestety… * -Nie… - postać nachyliła się nad białym ciałem. Sierść, która jeszcze przed kilkoma minutami była śnieżnobiała, teraz naznaczona była szkarłatnymi plamami. -To moja wina… „Nie elfie.” -Królu… żyjesz! – wykrzyknęła postać. – Zabiorę cię stąd. – Elf położył jedną rękę pod zad rogacza, drugą pod szyję i wrzucił na niedźwiedzia. -Lekki jesteś jak na takiego byka, królu – odrzekł elf poufale. „Pogoń za tobą była wyczerpują, Yopi” – elfka usłyszała w głowie śmiech Władcy. * -Morty!!! -Co… Gdzie… Ehe… -Spójrz Morty, cała ta ziemia opromieniona słońcem to nasze królestwo. -Co ty nie powiesz? -Czas panowania każdego króla jest jak słońce. Wschodzi i zachodzi. Kiedyś, Morty, słońce panowania Pihutra zaszło i już nie wzeszło dla nikogo. -Dlaczego? -Nadchodzą czasy ciemności i zacofania. Wszelaki postęp jaki uczyniła ludzkość… cóż… wrócicie do epoki kamienia łupanego, jeśli do święta Belatane na tronie nie zasiądzie prawowity władca. -A kim on jest, Kustorze? -Taką wiedzę posiada tylko Wielki Mag Tassen. -To w czym problem? Kustor przewrócił oczami. „Ta dzisiejsza młodzież…” – pomyślał, jednak na głos powiedział: -Ponieważ on nie żyje, czego was uczą w tych szkołach? Historii świata? -Noo… nie uczą nas sztuk walki, ani historii magii. Człowieku! Eee… to znaczy się… Bizonie… mamy dwudziesty pierwszy wiek! -Ten świat jest jakiś porąbany… - szepnął zwierz. -Że co powiedziałeś? -Że wasz świat, za bardzo się rozwinął. Fabian prychnął gniewnie i rozejrzał się wokół. Stali na skraju przepaści, za nimi rozpościerała się wielka równina. Przed nimi znajdował się kanion. Spojrzał w dół. Dostrzegł strumień, płynący na dnie, wydawał się szerokości cieniutkiej nitki. -Czy my mamy zamiar przedostać się na drugą stronę? – szepnął przerażony blondyn. -Taaa… -Zejście na dół i wdrapanie się na górę zajmie nam całe dnie. -A kto mówił o schodzeniu w dół? – po tych słowach Kustor cofnął się, rozpędził i skoczył. Odległość dzieląca ich od drugiego brzegu wynosiła dziewięć metrów. -Nie damy rady!!! – przy odbiciu wykrzyknął Morty. Pierwszy raz nie mylił się. Kustor doskoczył do krawędzi, jednakże tylko przednie kopyta dotknęły ziemi. Bizon runął w dół. Jednakże kilka metrów niżej znajdowała się półka skalna, na którą spadli. -To się nie uda… Słyszysz? Zaraz się oberwie i polecimy w dół. A tam… strach się bać… - ostatnie słowa były już ledwo dosłyszalnym szeptem przerażonego Fabiana. -Hej, hej! – wykrzyknął bizon. -Po co się drzesz stara krowo? Chcesz wywołać lawinę i skrócić nasze męki? -Zamknij się durny człowieku! On żyje dłużej niż Ty, poza tym… nie jesteś w swoim świecie. – syknęła pchła, obudzona nagłymi krzykami. -Jak to nie je… Łup. Ogromy kamień, który obsunął się z góry, uderzył Morty`ego w głowę. * Ciemna bezksiężycowa noc. Krzyk orła. Pikujące w dół dwa ogromne cienie. Obydwa lądują na wielkim, wiekowym dębie. W dole stoją, siedzą i leżą przeróżne zwierzęta. Węże, myszy, konie, jelenie, wilki i wiele, wiele innych. Wszystkie stworzenia patrzą w jednym kierunku. Na wschód. -To stamtąd nadchodzi nasza nadzieja… -Tak… prawowity władca musi zdążyć przed świętem Belatane. -Musimy mu pomóc ze wszystkich naszych sił. Zgadzacie się ze mną? -Tak! – wykrzyknęli wszyscy zebrani. -Więc do roboty. Musimy pilnować portalu. I ruszyli. Ptaki niebem, reszta po ziemi i pod nią. * -Tak więc, wiecie już, że musimy dotrzeć do portalu i odnaleźć Wielkiego Maga. – zakończył Miran. -Nie rozumiem tylko co nam da odnalezienie wybrańca. – rzekł Adam. -Jeśli zasiądzie na tronie przed świętem Belatane, siły ciemności nie opanują światów. -Siły ciemności? Czyli co? – zapytała Ines. Miran spojrzał na nich i nie odpowiedział na zadane pytanie. Sięgnął za pazuchę i wyciągnął kawałek zmiętolonego pergaminu. Rozłożył go z namaszczeniem i powoli położył na stole przed zebranymi. Na rycinie narysowany był przebrzydły stwór. Utrzymywał pozycję pionową, lekko zgarbioną. Ręce długie i nie proporcjonalnie wielkie. Miał na sobie potargane łachmany, okrywające biodra i klatkę piersiową. Na głowie miał hełm, który zakrywał twarz. Po bokach wystawały dwa krowie rogi. Ines przyjrzała się skórze stwora. Była pokryta wrzodami i różnymi paskudztwami. -Bleee… dobrze, że nie widzę jego twarzy. -Masz rację Ines. Jego oddech śmierdzi padliną, a wzrok paraliżuje. Walka z nim jest bardzo niebezpieczna. Nie ma nikogo kto stanąłby z nim do walki i wyszedł z niej żyw. – wyjaśnił Miran. -Czym walczy? – zapytał Adam. -Rękami, nogami, głową i zębami. -A jakiego jest wzrostu? -Zależy od wieku. Większość tych, które widziałem była niższa niż człowiek, jednak jest kilka okazów, które sięgają trzech, czterech metrów. -No to może być gorąco… - szepnęła Ines. -I to bardzo… Drzwi tawerny otworzyły się gwałtownie, a do środka wkroczył… -Javier!!! – wykrzyknęła Ines. Mężczyzna wyciągnął prawą nogę przed siebie, lewą lekko zgiął i dygnął. Ines podbiegła i w ostatniej chwili powstrzymała się od rzucenia mu się w ramiona. Przecież był to obcy człowiek! Wyciągnęła rękę, Javier uścisnął ją stanowczo. Dziewczyna spojrzała na twarz Michałowowi i dostrzegła liczne zadrapania. -Co się stało? – zapytała. -Młodzieńcze, usiądź z nami – zaoferował Miran. Javier skinął głową i pokuśtykał do stołu. -A teraz powiedz nam kim jesteś i co cię do nas sprowadza. -Kime trua barrentroix, ka keume triase parrane! Kurrande putrioce guante pakane! -Mirane, mirane... – szepnął Miran. -Mirane? it was joke? Bardzo zabawne. Zebrani spojrzeli po sobie nic nie rozumiejąc. -Ten oto Javier jest kolejnym towarzyszem waszej podróży. Będzie waszym przewodnikiem po tym świecie. -Loko! Loko! – wykrzyknął Javier. -Proszę cię uspokój się. Marita! Barmanka podeszła do rudzielca. -Si? -Zawołaj mi tu Jaspisa. -A co ja jestem? Służąca twoja czy co? -Myślę, że co, a nie służąca – odparł ironicznie Miran. Barmanka fuknęła gniewnie i szybkim krokiem udała się w kierunku zaplecza. -Kim jest Jaspis? – zapytał Mad a Sparrow. -Zobaczycie – rzekł z kamienną twarzą Miran, choć kąciki ust lekko mu drgały. Wyciągnął zza pazuchy fajkę i nabił ją tytoniem. Zapalił, a z ust wydobywały się kółeczka dymne. Pykał spokojnie fajeczkę, reszta przyglądała mu się z zaciekawianiem, gdy z furią na twarzy do środka wbiegła Marita. -Znaleźć tego gówniarza nie będzie łatwo. Powiedziałam Billowi, żeby go odszukał. -Najlepiej zrobić wszystko samemu – mruknął gniewnie Miran. -Co powiedziałeś? Masz jakieś pretensje? Coś się nie podoba? Bo jak tak, to wynocha z mojej karczmy, ale to już, do stu biesów! Pierony siarczyste by cię pochłonęły, u kaduka! -Mirana, kotku, spokojnie, po co te nerwy? -Ja wcale się nie denerwuje, stary pierniku! I nie mów do mnie kotku, bo poczujesz na twarzy moje kocie pazurki! -Kobiety… - mruknął rudzielec. -Coś chcesz jeszcze dodać? – krzyknęła Marita i spojrzała gniewnie na Mirana. -Nie, już nic. -No to twoje cholerne szczęście, że nie. A teraz może byś mi pomógł, co? Rusz swoje szanowne cztery litery. W kuchni jest pełno jedzenia, które czeka, żeby ktoś je zjadł. Miran wstał i powlókł się w kierunku zaplecza, na którym była kuchnia. Marita poszła zaraz za nim, dalej wyżywając się na nim. Ines spojrzała na Javiera. Nie przyszło jej do głowy, że jeszcze kiedyś go spotka. Cieszyła się, że go widzi. Wiedziała, że nie powinna odczuwać, aż tak wielkie radości, przecież kocha Adama. Ale czy jej luby nie zostawił jej na pastwę losu? Czy… Trzask! Drzwi do tawerny trzasnęły. Do środka wszedł mały chłopiec, o bardzo poważnej twarzy. Można by było przypuszczać iż jest to dorosły mężczyzna, aczkolwiek o wzroście dziecka. -Niziołek – szepnął Adam. Ines spojrzała na niego podejrzliwie. Wiedział o całym tym zwariowanym świecie już wcześniej i nic jej nie powiedział? „Kiedyś mi za to zapłaci, nikczemnik jeden.” Z zaplecza wyszedł Miran niosąc trzy półmiski, pełne mięsiwa i innych frykasów. -O! Jakże się cieszę, że cię widzę, drogi Jaspisie. -Ja nie. Mój pachołek znalazł to, czego szukałeś. Jego koń stoi w stajni tejże tawerny, on sam znajduje się w moim domu i nabiera sił. Odnaleźliśmy przy okazji twego szpiega. Ledwo żyw. Także jest w moim domostwie, Brundygidylla pieczołowicie się nim zajmuje. Do dziś leży nieprzytomny i zajmuje moje łoże! – spojrzał z wściekłością na Mirana. -Dziękuję ci przyjacielu, może zechcesz zasiąść z nami do wieczerzy? -Nie mam zwyczaju jadać z ludźmi. Bywaj. – odwrócił się na pięcie i zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, wyszedł trzaskając drzwiami. -Dziwny gość z tego Jaspisa. – rzekł Miran. -Racja, racja. – przytaknął Javier patrząc z żądzą w oczach na mięso, które Miran wciąż trzymał. -Mój drogi może dasz im w końcu jeść? – rzekła rozgoryczona Marita. -Ach tak, tak… - Miran położył półmiski na stole. Marita podała talerze i widelce. -Proszę, jedzcie, smacznego – rzekła już nieco cieplejszym tonem. Wszyscy rzucili się na półmiski tak jakby nigdy niczego nie jedli. Po nasyceniu się i opiciu rumem, zaczęli opowiadać różne dziwne historie, które im się przydarzyły. W tak wesołej atmosferze czas spędzili do północy, a następnie prawie wszyscy udali się do swych łóżek. Prawie, gdyż Miran zasnął przy stole. -
Świat inny niż nasz cz.4
Dziki Dziku odpowiedział(a) na Dziki Dziku utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Po kilku minutach Javier przerwał ciszę. -Przepraszam… - szepnął. -Nie ma sprawy… - odburknęła Ines. „Tak, jasne… nic się nie stało, jakiś typ nas obserwuje, jadę z nieznajomym, nie wiem gdzie jestem, ani dokąd zmierzam, ale wszystko jest w najlepszym porządku” – dopowiedziała w myślach. Michałow zatrzymał konia. -Czemu stoimy? Javier nie odpowiedział. Ines podjechała do niego i ujrzała przyczynę postoju. Zaparło jej dech w piersiach. Stali na wzniesieniu, w dole znajdowało się piękne miasto. Zachodzące słońce oświetlało budynki, które zdawały się świecić własnym światłem. Dziewczyna dostrzegła, że miasto jest otoczone murem, w którym znajdowały się cztery bramy, z południa, wschodu, zachodu i północy. Do każdej z nich prowadziła droga wykładana brukiem. Tylko brama wschodnia stała otworem. Wjazdu do miasta pilnowali dwaj strażnicy. Panna Smith dostrzegała na środku miasta rynek. Tłoczyli się na nim ludzie, lecz na środku stał tylko samotnie jeden człowiek. To wokół niego tłoczył się lud. -Yokko, jedziemy! Klacz ruszyła stępem w kierunku miasta. -Co ty wyprawiasz? – spytał zdziwiony Javier. Yokko zaczęła galopować. -Nie wiem! – odkrzyknęła. Były coraz bliżej, klacz przeczuwała co dziewczyna chce zrobić. Strażnicy zagrodzili im dalszą drogę. Wierzchowiec nie zwolnił. Dwaj mężczyźni skrzyżowali swoje halabardy. -Z drogi!!! – krzyknęła Ines. -Stać! – odkrzyknął jeden ze strażników. Było już za późno, aby się zatrzymać. Mężczyźni padli na ziemię, a Yokko przeskoczyła nad nimi. Wjechały do miasta. Już od bramy widać rynek. Klacz minęła tawernę „pod połamanym wiatrakiem”, kilka małych sklepików oraz kowala. Podjechała do placu. Ines nie zsiadła z Yokko. Siedząc na jej grzbiecie miała większe pole widzenia. Na środku rynku stał mężczyzna. Ubrany był w same łachmany. Na plecach miał kołczan pełen strzał. W lewej ręce trzymał łuk. Na prawej zaś siedział sokół. Gruba rękawica chroniła mężczyznę przed szponami ptaka. -Czy tego oto tutaj mężczyznę zna ktokolwiek z obecnych? – pytanie zadał mały, gruby człowiek stojący po prawej stornie placu. -Nikt? A zatem, nie widzę dla ciebie ratunku łotrze i zostaniesz powieszony. -Jak tak można? – szepnęła dziewczyna stojąca obok Yokko. Ines spojrzała na nią. -A co się stało? Nieznajoma odgarnęła swoje prawie złote włosy z twarzy i szepnęła: -Podobno zabił kogoś, ale nikt w to nie wierzy. Mówią, że nie było żadnych świadków, powiadają, że ten tam – wskazała na skazańca – jest szaleńcem. Podobno zwie się Adam… Ines spojrzała na mężczyznę. On także spojrzał na nią. Skinął głową. Dziewczyna dostrzegła, że ludzie rozstępują się, aby zrobić miejsce dla skazańca, który miał za chwilę zawisnąć na szubienicy. Miejsce wykonania wyroku znajdowało się na rynku. Kilka metrów od Ines i Yokko. Klacz zarżała. -Galopem na podest – krzyknęła dziewczyna. W kilkanaście sekund znalazły się na podwyższeniu. -Stać! – krzyknęła panna Smith. Ludzie zaczęli szeptać między sobą. Dziewczyna nie słyszała wszystkiego, ale kilka urywanych zdań doszło jej uszu. -Kto to? -Kto ją zaprosił? -Czego chce? -…tę klacz? -… nawiedzona… -…obca… wtrąca się… -…intruz… rodzina? -…kochanka? -Cisza!!! – krzyknął niski mężczyzna, który wydał wyrok śmierci. – Jestem burmistrzem tego miasta – rzekł, jakby miało to coś wyjaśnić. -Znam tego człowieka, on nie zawinił niczemu o co go posądzacie – krzyknęła Ines. -Co ty też wygadujesz? Przecież nie wiesz nawet gdzie był dwa dni temu! – głos należał do jeźdźca, który pojawił się od strony południowej. -A ty skąd możesz wiedzieć? -…czarodziej… -… pustelnik… -Cisza! – tym razem krzyknął nowoprzybyły. Tłum natychmiast ucichł. -Burmistrzu, wierz mi, że człowiek ten nie uczynił niczego złego – zwierzchnik miasta skinął głową. – A teraz, pozwólcie ze mną. – Słowa te skierowane były do Ines i Adama. Dziewczyna spojrzała na swego ukochanego. Podszedł do niej. -Hej… -Witaj… - szepnął Adam i wsiadł na Yokko, sadowiąc się za Ines. -Kolejny ciężar – mruknęła niezadowolona klacz. -Yokko! Zamilcz! – skarcił klacz nieznajomy. W odpowiedzi klacz zarżała gniewnie. Ludzie przestraszeni usuwali im się z drogi. Nowy przyjaciel zmierzał wprost do tawerny, którą Yokko wraz z Ines mijały pędząc na rynek. Wtem na drodze pojawił się młodzieniec. -Panie, panie! Znaleźliśmy go! -Dobra robota, wiesz gdzie przyprowadzić? Chłopak skinął głową. Ines spojrzała zdziwiona na mężczyznę. Jego długie, rude włosy powiewały, choć wiatru nie było. -Jak to możliwe? -Moja droga, wszystkiego dowiesz się w swoim czasie, a teraz czas na odpoczynek. Hej! Ty! – pokazywał w kierunku parobka, który stał nieopodal tawerny - Zaprowadź nasze konie do stajni, wyczyść je i nakarm. Chłop skinął głową i sięgnął po wodze. Zsiedli z wierzchowców i weszli do tawerny. -Już po zachodzie słońca, najwyższy czas udać się na spoczynek. -Ale… - zaczęła dziewczyna. -Zamknij się – syknął Adam. Do panny Smith podeszła starsza pani, ubrana w biały fartuch. -Panienko, proszę za mną. Ines nie miała wyboru. Ruszyła za kobietą, weszły po schodach na pierwsze piętro. Mijając mężczyzn na dole czuła się jak w ZOO. „Tak jakby nigdy kobiety nie widzieli…” Staruszka zatrzymała się przy pierwszych drzwiach. -Proszę, proszę się rozgościć. -Dziękuję. – odparła Ines i weszła do środka. To co ujrzała wcale nie zachęciło jej do rozgoszczenia się. Pokój był mały i ciasny. Pod oknem stało łóżko, wchodząc do pomieszczenia zaraz po prawej stała szafka, na której znajdowała się miednica pełna wody. Więcej mebli nie było. Dziewczyna weszła do środka i zamknęła drzwi. Okazało się, że za nimi czaiła się niespodzianka. Stało tam krzesło, a na nim siedział… * Smukła postać przedzierała się przez leśny gąszcz. Długi, brunatny płaszcz zaczepiał się o liczne krzaki jeżyn. Wśród drzew panował nieprzenikniony mrok. Wszelkie zwierzęta umknęły przed czającym się złem. Wszędzie wokół cisza… tylko szelest odzienia podróżnika. Dostrzegłszy coś na ziemi postać zatrzymuje się i schyla, aby obejrzeć znalezisko. Fruuu… strzała utkwiła w pobliskim drzewie. Wędrowiec pochwycił przedmiot i zaczął biec. W borze zaryczał niedźwiedź. Nadbiegał z przeciwnej strony niż uciekający. Ten natomiast wiedząc, że zwierze jest blisko, nie zląkł się i ani na chwilę nie zwalniał. Postać wybiegła na skraj leśnej polany. Po chwili ukazał się na niej także i niedźwiedź. Podróżnik przystanął i zagwizdał przeciągle. Zwierzę biegło w kierunku samotnej postaci. W oczach bestii czaiła się wściekłość i strach. Gdy dobiegła do wędrowca okrążyła go, a ten wskoczył na jej grzbiet. Wtem polanę zalał blask, a z prawej strony wyłonił się dorodny biały jeleń, król lasu. Niedźwiedź natychmiast ruszył w głąb lasu, aby uciec przed rogaczem. Albinos ruszył za zbiegami, lecz nagle coś go spłoszyło. Przystanął i zastrzygł uszami. Warczenie dobiegające z jego lewej strony nie wróżyły niczego dobrego. Władca boru chciał uciec w las, zapominając o podróżniku i niedźwiedziu, lecz nie zdążył. Wilkołak wyskoczył z gąszczu i zaatakował rogacza. * Przez łąkę płynie rzeczka, piaszczysty brzeg zachęca do położenia się. Samotna wierzba szumi swymi liśćmi, woda szemrze swoją piosenkę, wysokie trawy szepczą najnowsze wieści. Wśród takiego krajobrazu, nad brzegiem ruczaju odpoczywa młody mężczyzna. Leżąc spogląda na linię horyzontu. Co chwilę wzrok jego przenosi się na leniwie płynące chmury. Z zamyślenia wyrywa go widok zbliżającego się stworzenia. Nie potrafi stwierdzić co to za zwierzę, jest zbyt daleko. Postanawia nie przejmować się obecnością zwierze. „To miał być Kustor, a on raczej nie będzie zwierzęciem”. Jeszcze raz spojrzał na stworzenie, które zadziwiająco szybko znalazło się nad rzeczką. Młody człowiek spoglądał właśnie na dorodny bizon. -Co się gapisz? – krzyknął w kierunku stworzenia. -Jam jest Kustor… -No nie… znowu coś paranormalnego? -Wsiadaj, musimy jechać Mężczyzna odgarnął długie, blond włosy z oczu i przyjrzał się swemu „wierzchowcowi”. Dostrzegł na jego grzbiecie siodło. „Chociaż nie spadnę z tej gadającej krowy”. -Nie jestem krową! – krzyknął, jak dotąd cierpliwy zwierz. -Dobra, dobra… Blondyn przeszedł przez rzeczkę i zbliżył się do Kustora. Popatrzył na niego spod byka i wsiadł na grzbiet. Bizon ruszył powoli w kierunku skąd przyszedł. -Jak ma się do ciebie zwracać, synu Adama? -Najlepiej w ogóle – odparł arogancko. Wtem orzeł uderzył go szponami w głowę i znów wzniósł się w przestworza. -A to za co? – krzyknął człowiek. -Za żywota – mruknął jakiś głos. -A ty kto? -Twoja pchła – i zaczęła się śmiać. -Tego to już za wiele… - zaczął narzekać blondyn. -Chyba dla nas… a wiedziałeś, że masz wszy w pępku? Hih… - odparła pchła. -Ej! A ty gdzie patrzysz! -Daj mu spokój, przecież wiem, że ma na imię Fabian. Nie jest przyzwyczajonych do - jak on to zwie – zjawisk paranormalnych – rzekł spokojnie bizon. Pchła już nic więcej nie powiedziała i udała się na spoczynek wśród w sierści Kustora. -Dokąd zmierzamy? -Dowiesz się gdy dotrzemy, a teraz bądź łaskaw nie odzywać się. Może nie obudzisz naszego małego przyjaciela. * Młodzieniec kierował się na południowy-zachód, do Wielkiego Kanionu. Właśnie tam według legend i podań ludowych mieszkał najmądrzejszy zwierz na całym świecie. Złoty Jednorożec, Ristan. Odnalezienie go nie jest najtrudniejszym czynem. Wielu ludzi, elfów i innych stworzeń widziało Ristana, lecz nie wielu z nich wracało z Kanionu. Jednorożec jako stworzenie idealne nie zabija, nawet w samoobronie, jednakże jako ochronę ma kapryśnego czarnoksiężnika, Magnusa. Żadna istota, która stanęła w obliczu maga, nie wydostała się z Kanionu. Samotny młodzieniec, jadąc na swoim karym wierzchowcu usłyszał tęten kopyt. -Jesteś tam… - szepnął do siebie i ponaglił konia do galopu. Wjeżdżając do Kanionu, zwolnił do stępu i zaczął się rozglądać wokół, szukając śladów bytności jednorożca lub maga. Niczego jednak nie dostrzegł. Wszystko wyglądało dziewiczo. Koń zaczął się denerwować i rozglądać się na boki. Kilka kamyczków spadło z góry. Frank spojrzał w górę. Nic. Chciał zignorować to zajście, jednak na z góry dobiegł go odgłos rżenia. Spiął konia ostrogami i ruszyli galopem w poszukiwaniu drogi na górę. Frank poganiał wierzchowca nie zważając na jego zmęczenie. -Jest! – krzyknął widząc półkę skalną, która prowadziła w górę. Gdy był w połowie drogi dostrzegł nad sobą ruch. Spojrzał i z podziwu zapomniał o oddychaniu. Dziesięć metrów nad sobą ujrzał zad jednorożca. Jego złoty ogon pozwalał się unosić letniemu wiatru. -Dogonię cię – szepnął młodzieniec. Po tych słowach jednorożec ruszył z kopyta, a kilka kamyczków, które poruszył zaczęły spadać w dół. Frank wiedział co zaraz nastąpi. Pogonił konia do galopu. Jeśli nie zdążą czeka ich śmierć. Zdawał sobie sprawę, że półka skalna, po której się poruszali, pod ciężarem wielu kamieni mogła się zarwać. Gdy był już prawie na górze, okazało się, że brakuję sporej części drogi. Powoli wycofał konia do tyłu, aby mógł nabrać rozpędu i spiął go ostrogami, aby wydobyć z niego ostatki sił. Wierzchowiec zatrzymał się na krawędzi. -Ej! Co to ma znaczyć? Skacz jeśli ci życie miłe. Wycofał ponownie konia i znów rozpędzili się. Tym razem wierzchowiec skoczył, jednak tylnimi nogami nie potrafił znaleźć oparcia. -No! Dalej! Rumak odbił się i ruszył galopem. -Niewiele brakowało… Wjechali na szczyt. Frank chciał pogonić konia do galopu, jednakże ten odmówił posłuszeństwa i ani myślał o ruszaniu się gdziekolwiek. Młodzieniec został zmuszony do poruszania się na własnych nogach. Rozsiodłał rumaka, zarzucił na plecy łuk i kołczan, do pasa przypiął miecz i ruszył w kierunku, w którym uciekł Ristan. Dzień chylił się ku zachodowi. Frank przeszedł około kilometra i musiał zaniechać poszukiwań, gdyż nie widział już śladów. Usiadł przy najbliższej skale i postanowił zdrzemnąć się, aby mieć siły na dalsze poszukiwania, gdy tylko zaświta. Ściągnął płaszcz i złożywszy go, położył na nim głowę. Zasnął. Jednakże nie dano mu było długo spać. Przebudziwszy się, usłyszał piękną muzykę. Harfy pobrzękiwały w rytm reszty instrumentów. Skoczna melodia zachęcała, do ruszenia ku jej źródłu. Frank nie widząc przeszkód postanowił odnaleźć istoty, które tak pięknie grały. * -Tata? – zapytała zdziwiona dziewczyna. -Nie sądziłaś, że cię znajdę. A jednak. -Ale… -Chodźmy na dół, do naszych towarzyszy. Tam odbędzie się nasza pierwsza narada. Ines nadal zaskoczona, otworzyła drzwi pomieszczenia, wyszła i zaczęła schodzić na dół po schodach. Adam spojrzał w jej oczy z tak wielką czułością, że nie wiele brakowało, a odpłynęłaby na głębiny nieświadomości. -Ines? Ines, dobrze się czujesz? – głos nadpłynął z daleka, ale wystarczył, aby panienka powróciła do świata rzeczywistego. Teraz dopiero dostrzegła, że na sali pozostał tylko Adam, Rudzielec i barmanka. -Tak, tato. Po prostu jestem zaskoczona. Ojciec przytaknął. -Kogo my tu mamy. Szanowny pan Mad a Sparrow – krzyknął na całą salę Miran. Ojciec Ines stał już na dole. Sięgnął po sfatygowany, czarny kapelusz, zakręcił ręką nad głową i wykonał cudaczny ukłon. Prawie wszyscy zebrani wybuchnęli śmiechem. Tylko jedna postać stała nie ruchomo i nie wiedziała co ze sobą zrobić. Naraz wszyscy wydali się Ines obcy. -Skarbie, co jest? – zagadnął Miran. Dziewczyna spojrzała z wyrzutem na ojca. -Siadaj, wszystko ci wytłumaczymy. Marita! – zwrócił się do pięknej barmanki – Przynieś nam trzy, nie… cztery kufle najlepszego piwa i… czego napijesz się ptaszeczku? – zwrócił z tym pytaniem do Ines. -Poproszę kubek rumu – powiedziała patrząc w kierunku Marity. – Żaden ptaszeczku… - syknęła wściekle, tak aby jej słowa usłyszał tylko Miran. Rudzielec schował rękę pod stół i uszczypnął Ines w udo. Dziewczyna zrobiła kamienna twarz, aby reszta towarzysz nie spostrzegła zaistniałej sytuacji. W lokalu panowała złowróżbna cisza. Nikt się nie odzywał dopóki barmanka nie podała zamówionych trunków. Gdy tylko Mirana odeszła od ich stolika, do sali wszedł tajemniczy osobnik. Odziany był w długi, brunatny płaszcz, kaptur na głowie zasłaniał jego twarz. Gość mierzył nie wiele więcej niż półtora metra. Co chwilę obracał się i spoglądał na drzwi. Wyglądało na to, że czeka na kogoś lub czegoś się boi. -Więc… mamy całą tę sytuację wyjaśnić, skoro tak to trzeba by było zacząć od samego Pihutra, ale my nie mamy tyle czasu. Ines musisz poznać prawdę. Ten mężczyzna – Miran wskazał na jej ojca – nie jest twoim ojcem. -Jak to nie? Tato? -On mówi prawdę… jestem ojcem… -Nie ruszać się z miejsc! – krzyknął ów osobnik siedzący przy barze. W ręku dzierżył kij, którym mierzył do Ines. -Ach to Ty, szlachetny Magnusie. -W rzeczy samej. -Na zdechłe karaluchy, czarnoksiężnik Magnus przybył zaszczycić nas swoją obecnością – rzekł „nie ojciec” Ines z niemałą ironią. -Milcz! Gdzie jest mój Rakfioł? -Kto to może wiedzieć? Może znudziło mu się na twoich ziemiach? Ines spojrzała z pogardą na wszystkich zebranych. Mały starszy człowiek, stojąc przy barze i mierząc w nich laską, bredzi o jakiś Rakfiołach, których nikt nigdy na oczy nie widział. „Nie ojciec” szydzi z niego, ale nie przeczy w istnienie owego stworzenia, natomiast Adam i Miran nie zwracają w ogóle uwagi na czarnoksiężnika i wciąż popijają spokojnie piwo. Wtem do karczmy wpadł Frank z krzykiem na ustach: -Panie! Nie wiemy co… - urwał gdy tylko ujrzał Magnusa. -To ty! Ty cholerny złodzieju! – z końca laski wytrysnęło czerwone światło i ugodziło młodzieńca. Ten padł jak martwy na ziemię z grymasem na twarzy. * -Jak to nie zapłacisz? – wykrzyknęła wściekła elfka. -Nie dam złamanego rubla za te skórki! – odkrzyknął kupiec potrząsając jedną z dziczych skór. -Wczoraj dawałeś za głowę dzika 10 rubli, za skórę 15, a teraz nie dasz niczego? – kupiec potrząsnął głową – A więc jeszcze się policzymy. Hej, ty – krzyknęła elfka do młodzieńca, który właśnie przechodził nieopodal. -Tak, pani? -Gdzie mogę znaleźć Krantora? -Właśnie idę do wielmożnego czarodzieja, mogę panią zaprowadzić. -Dobrze więc. Jeszcze się policzymy oszukańczy kupcze! Nigdy za darmo nie nadstawiam karku! – elfka pogroziła mężczyźnie i oddaliła się za młodzieńcem. -Jak się nazywasz? – zagadnęła. -Zwą mnie Frank, pani. -Mów do mnie po imieniu. -Ale nie znam twojego imienia, pani – odparł zakłopotany Frank. -No tak – uśmiechnęła się – zwą mnie Yopi. -Yopi… ładnie – młodzieniec uśmiechnął się szelmowsko. – Yopi? -Tak? -Dlaczego idziesz do czarodzieja? Przecież wy, elfy, nienawidzicie ich. Nie odpowiedziała mu. Szli nadal w ciszy, aż zaszli przed gospodę, w której znajdował się czarodziej. -Idź, ja wejdę za chwilę. Frank spojrzał na elfkę z powątpiewaniem, lecz nic nie mówiąc wszedł do karczmy. Po chwili Yopi usłyszała krzyki i huk upadającego ciała. Szybko wyciągnęła strzałę z kołczanu, chwyciła swój łuk i napięła w oczekiwaniu na przeciwnika. Po kilku sekundach drzwi otworzyły się na całą szerokość, a naprzeciw elfki stanął Magnus. -Witaj Yapi, przepuścisz mnie, prawda? -Yopi! Nie. -Ale Yopi, oni chcą mi zrobić krzywdę, a ja niczego nie zrobiłem. -Krantor! Jesteś tam? – krzyknęła elfka w głąb pomieszczenia. -Jestem! Dziękujemy za pomoc, bardzo dziękujemy. Magnus staje się coraz bardziej nieobliczalny… -Miran, ty draniu! Znowu zmieniłeś imię? -Oj, mój drogi Magnusie. Czy ty nigdy nie nauczysz się innych języków? Karantor w języku Rakfiołów oznacza przyjaciela. – Po tych słowach Magnus wybuchnął śmiechem. -Ty? Przyjacielem? Dobry dowcip – rozejrzał się wokół i nagle krzyknął – Rowenta! Z nieba sfrunął czarny smok. Zionął ogniem w kierunku elfki i karczmy. Yopi skoczyła naprzód i wepchnęła do pomieszczenia Mirana. Magnus korzystając z zamieszania, wskoczył na gada i wzbili się w powietrze. -Pożar! Pożar! – ludzie na ulicach zaczęli gasić ogień, który zaczął tlić się na dachu gospody. -Skoro jesteśmy już wszyscy, to możemy zacząć wyjaśniać całą sytuację… -Mistrzu? -Tak, Yopi? -A reszta kompani? -Masz na myśli… Elfka kiwnęła głową. -On udał się z wiadomością do Kustora, a nasz drugi wysłannik… cóż… jeśli przeżyje to powinien zjawić się wśród nas za kilka dni. A teraz siadajcie, moi drodzy. Czas rozpocząć naradę. -Marita, przynieś jeszcze dwa piwa! – krzyknął Adam. Barmanka od razu przyniosła dwa trunki. -Mistrzu? -Tak? -Co tu się stało? -Frank wbiegł, dostał zaklęciem od naszego uroczego przyjaciela, a ta stojąca obok ciebie Marita pochwyciła laskę Magnusa. Stać bezbronnie nie chciał, więc postanowił uciec. A za drzwiami… psikus. Niestety, jak widać był przygotowany na ewentualne przeszkody… Od strony baru doszedł zebranych cichy jęk. Frank powoli wstał z podłogi. -Moja głowa… - jęknął i uśmiechnął się z grymasem bólu. -
Świat inny niż nasz cz. 3
Dziki Dziku odpowiedział(a) na Dziki Dziku utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Ale stało się inaczej. Jeden z ogromnych kruków zleciał z drzewa i począł kołować nad głowami Ines i Yokko. Zniżał się coraz bardziej. Wnet Ines przerażona spojrzała w górę i w ostatniej chwili uchyliła się przed dziobem. Miał to być cios, który pozbawiłby ją oka. Nadleciał kolejny „strażnik”. Obydwa ptaki kołowały nad dziewczyną i koniem. -Yokko… proszę, jedź galopem! One nas atakują – wyszeptała wystraszona dziewczyna. -O czym ty mów… - spojrzała ponad głowę i zerwała się do szalonego galopu. Ptaszyska, jedno po drugim, zrywały się z drzew i kołowały nad nimi. Te, które były najniżej kłapały dziobami i spadały niczym grad na Ines lecz w ostatnim momencie podrywały się ku górze by za chwilę powtórzyć atak. Na głowę dziewczyny zaczęły spadać szyszki, które ptaszyska strącały z drzew lub zrywały i po namierzeniu celu zrzucały. -Chcą nas nastraszyć, za chwilę dadzą nam spokój – Yokko sama nie wierzyła we własne słowa. Ines pochylona nad szyją konia szepnęła: -Wątpię… Drzewa zaczęły się przerzedzać. Yokko mogła nabrać szybkości. Cwałowała. Kruki nie dawały za wygraną. Zaczęły krakać, a pomiędzy ich krzykiem można było usłyszeć: -Won… Biblok… Won… Maron… Won… Ines rozbolała głowa od tych krzyków i krakania. Gdy hałas był już nie do zniesienia, nagle urwał się jakby go nigdy nie było. Dziewczyna słyszała tylko szelest piór i skrzydeł. Ines spojrzała w górę. Spodziewała się ujrzeć tysiące ptaszysk kołujących nad nimi. Natomiast było uch kilkadziesiąt. Spojrzała przed siebie. Przed nią rozpościerała się łąka pełna kwiatów. Kruków już nie było. Klacz zwolniła do stępu. -Nareszcie koniec niebezpieczeństw… -Nie mów hop, zanim nie przeskoczysz – szepnęła Yokko. -Co masz na myśli? – zapytała zaniepokojona Ines. -Jeszcze nic, ale w tych stronach wiele jest możliwe. -Na przykład? O znaczyły te okrzyki? -Widziałaś wilki, to jedno z wielu niebezpieczeństw jakie nam groziły. Chodzi ci o słowo „biblok”? -Tak, i jeszcze o słowo „Ma… -Milcz! Nie wymawiaj tego imienia na głos. -Dlaczego? -Biblok w języku kruków oznacza intruza. -A Ma… -Sza! -Ale czyje to imię? Klacz zamilkła. Nie odpowiedziała na pytanie dziewczyny. -Yokko… proszę, powiedz. Koń nadal milczał. Tak jakby nigdy nie mówił. Klacz zarżała. Ines wytężyła wzrok i ujrzała jakiś kształt zbliżający się ku nim. Yokko zastrzygła uszami.. -Co jest grane?? Koń znów nie odpowiedział. Dziewczyna znów wytężyła wzrok. Dostrzegła, że z naprzeciwko nadjeżdża jeździec. -Kto to? – na to pytanie ponownie odpowiedziała jej tylko cisza i stukot końskich kopyt na drobnych kamieniach, które gdzie niegdzie leżały. Nieznajomy był coraz bliżej. Ines rozpoznała iż jest to mężczyzna. -Kim on może być? Yokko! Odezwij się! Klacz nadal milczała. Jeździec był już całkiem blisko. Na głowie miał brązowy, kowbojski kapelusz, spod którego spadały na ramiona długie, brązowe włosy; na szyi zawiązaną chustę, barwy czerwonej. Koszula w biało-niebieską kratę opinała jego muskularne ciało. Gdy był już bliżej dziewczyna ujrzała na jego twarzy dwudniowy zarost. Stwierdziła, że nie może mieć więcej niż dwadzieścia dwa lata. Świdrował ją swoimi niebieskimi oczyma. Uśmiechnął się i kiwnął głową na przywitanie. Ines odpowiedziała pozdrowieniem ręki. Mężczyzna minął ją i zaczął oddalać się w kierunku lasu. -Mmm… przystojniak – Panna Smith uśmiechnęła się zamyślona. -Lepiej nie rozwódź się nad tym jaki on jest piękny, a ostrzeż go przed ptaszyskami – rzekła zirytowana Yokko. -Co? Aha… - Dziewczyna odwróciła się – Proszę pana!!! – krzyknęła. Niestety jeździec jej nie słyszał, wciąż poruszał się wolnym stępem ku puszczy. -Yokko, jedź za nim! – krzyknęła Ines. Klacz zawróciła i ruszyła galopem w kierunku, z którego przed chwilą uciekały. -Proszę zaczekać! – krzyknęła panna Smith. Jeździec nie odwrócił się. -Czekaj!!! – mężczyzna zatrzymał konia, odwrócił się w siodle i zdziwiony zerknął na Ines. -Co się stało panienko? – spytał z szarmanckim uśmiechem. -Bo… - dziewczyna nie potrafiła wydusić z siebie niczego więcej. Yokko gniewnie zarżała. Ines spojrzała na nieznajomego potem na las, który się za nim rozciągał. Zauważyła ruch między koronami drzew. Zdała sobie sprawę z niebezpieczeństwa jakie groziły im wszystkim. -W lesie nie jest bezpiecznie, proszę pana… -Masz na myśli te przebrzydłe ptaszyska? – Ines skinęła głową – Nic mi nie zrobią, już tyle razy przejeżdżałem tędy i nigdy się nie przebudziły. Śpią od wielu lat… -Dziś zostały zbudzone, aby zabić lub przegonić każdego kto wkroczy do lasu – Ines przerwała jeźdźcowi. Nieznajomy spojrzał na puszczę lecz nie dojrzał w niej niczego niezwykłego. -Jesteś pewna? -Tak, właśnie przejechałyśmy tamtędy i omal nas nie… -Zabiły? – dokończył za nią mężczyzna. Ines skinęła głową. -Javier Michałow, a panienka? – wyciągnął dłoń. Dziewczyna uścisnęła ją z uśmiechem i odparła: -Ines Smith, miło mi pana poznać, panie Michałow. -Proszę mi mówić Javier, panienko – Ines dopiero teraz spostrzegła, że Javier jest mulatem. Natomiast nazwisko wskazywało na pochodzenie rosyjskie. -Dobrze, a pa… ty pochodzisz z Rosji, tak? – wypaliła Ines. Czasem mówiła to co jej ślina na język przyniesie, zamiast najpierw się nad tym zastanowić. -Moja matka mieszkała na Kubie, a ojciec pochodził z Rosji. Pięknego masz konia. -Yokko, powinnaś podziękować Javierowi – klacz zarżała i skłoniła się. -Takich komend uczysz wierzchowca? Ines uśmiechnęła się tajemniczo. Przecież jeździec nie mógł wiedzieć, że klacz wszystko rozumie. -Dokąd zmierzasz? Ta okolica słynie z niebezpieczeństw, a ty sama… -Nie jestem taka osamotniona – dziewczyna spojrzała w kierunku lasu. Na skraju stał ogromny wilk. Jego czy płonęły wściekłością. Był to przewodnik watahy, który jakimś cudem uszedł z pola walki. -Jedziemy, prędko! Yokko! Galop! – klacz także dojrzała niebezpieczeństwo i ruszyła z kopyta. Javier nie zdążył zareagować. Jego kasztan także zwietrzył wilka i ruszył za Yokko. * Fab… Koń zgodnie ze wskazówkami Kantaby dotarł do chatki. -Nie wygląda zbyt porządnie – mruknął pod nosem Fabian. Wtem dom (o ile można to nazwać domem) zawalił się. -O cholera… Tumany kurzu zasłaniały widok. Z całej budowli pozostał tylko kamienny komin. Reszta chaty była drewniana. Zostały jeszcze drzwi wraz z framugą. Zaskrzypiały, a zza nich wyłonił się piegowaty chłopiec. Jego rude włosy wyglądały jakby płonęły, niebieskimi oczami patrzał na zaskoczonego Mortiego. Miał na sobie brudną flanelową koszulę barwy beżowej – chociaż w czasach swojej świetności mogła być biała – oraz mocno sfatygowane jeansy. Wyglądał na jedenaście, no może dwanaście lat. Fabian i chłopiec patrzyli sobie w oczy. Ani jeden, ani drugi nie wierzył w istnienie tego, na którego patrzył. Po chwili zaskoczony Morty rzekł sam do siebie: -I po to przejechałam taki szmat drogi? Żeby zobaczyć jak wali się ta rudera i wychodzi z niej mały rudzielec? -Trochę szacunku dla starszych! – krzyknął rudy. -Że niby do ciebie? – zakpił Morty. -Tak – odparł spokojnie chłopiec. Blondyn zaczął się śmiać. Nie mógł wytrzymać. Nie wziął pod uwagę, że rudzielec mógł być starszy, choć na takiego nie wyglądał. -Jakie przynosisz dla mnie wieści? Fabian starał się uspokoić i odpowiedzieć, że to chyba pomyłka, ale nie był w stanie wydusić z siebie słowa. -Dziękuję ci. Zjawię się tam za pięć dni tak jak prosił Kantaba. -Co? – zapytał ogłupiały Morty. -Wejdź młodzieńcze. Pragnę dać ci coś w prezencie. Fabian wciąż siedział na koniu. „Niby gdzie mam wejść rudzielcu??? Przecież tu nic nie ma!” – pomyślał blondyn. -Nie ma? – po tych słowach chłopiec zatoczył rękoma koło i tam gdzie przed chwilą znajdowały się tylko szczątki budynku, stała solidna, kamienna chata. Fabianowi opadła szczęka. Nic nie mówiąc zsiadł z klaczy i wszedł przez drzwi. W środku panował półmrok. Nie było okien. -Usiądź. Przed kominkiem leżała skóra dzika. Ogromnego dzika. Na niej stały dwa staromodne, zielone fotele. Fabian zbliżył się. Drzwi zamknęły się z hukiem. Morty podskoczył. -Spokojnie… - rzekł gospodarz i gestem zaprosił blondyna, aby zasiadł na fotelu. Fabian zbliżył się niepewnie i usiadł. Gdy oczy przywykły do panującej ciemności dostrzegł, że wszystkie przy wszystkich ścianach stały regały, a na nich setki książek. W pomieszczeniu nie było ani stołu, ani łóżka. W kominku buchnął płomień. Przerażony Morty spojrzał na gospodarza. W fotelu nie było już chłopca. Siedział tam starszy mężczyzna z licznymi pasmami siwizny w rudych włosach. „Co tu się dzieje?” – blondyn zaczął się niepokoić. -Nie ma się czego obawiać. Chyba wolisz rozmawiać z kimś starszym? Prawda? Morty skinął głową. Cała jego odwaga zniknęła jak ręką odjął. -Nazywają mnie Rakafatrenui, ale dla ciebie mogę być po prostu Miran (w języku chorwackim znaczy spokojny). „Raka-co?” – pomyślał zdziwiony Fabian. -Rakafatrenui. – Dopiero teraz Morty zdał sobie sprawę, że ów człek, który siedzi naprzeciw niego, musi czytać w jego myślach. Nie podobało mu się to. Ani trochę. Wstał z zamiarem wyjścia z tego dziwnego miejsca, ale jakaś tajemnicza siła rzuciła nim na fotel i przycisnęła do niego. Miran patrzył spokojnie na swojego gościa i wytłumaczył mu: -Dopóki ja nie zechcę, abyś wyszedł, dopóty ty będziesz tu przebywał. A teraz słuchaj co mam do powiedzenia… -… ale… - nic więcej nie udało mu się wykrztusić. Poczuł jak znów jakaś niewidzialna siła zaciska się na jego gardle. Chciał się oprzeć, krzyczeć, ale wszystkie wysiłki zdały się na nic. -Teraz, skoro nie możesz mi już przeszkodzić, chyba nie masz nic przeciwko, abym powiedział ci dlaczego tu jesteś? Fabian skinął głową. -A więc… Kantaba mówił ci, że przeznaczył dla ciebie pewną misję? – gospodarz spojrzał na swojego gościa i stwierdził, że pewnie nie – Czyli muszę cię wtajemniczyć. * Bezkresny step. Zieleń. Na horyzoncie czerwieni się zachodzące słońce. Samotny jeździec przemierza morze traw na swym gniadym rumaku. Kapelusz rzuca na twarz cień. Jedzie stępem, tak jak jeździ się w niedzielne popołudnia tylko dla przyjemności. Porusza się tak od wielu godzin. Wnet podnosi wzrok i dostrzega przed sobą dwóch jeźdźców, którzy jada wprost na niego. Pędzą galopem. Dzielą ich jeszcze dwa kilometry. Samotny wędrowiec zjeżdża z obranej drogi i skręca w lewo. Po kilkunastu metrach zatrzymuje swojego konia i gestem ręki wydaje mu polecenie, aby położył się na glebie i leżał nieruchomo. Oddany koń słucha swego pana. Jeździec również położył się w trawie i czeka na przebieg wydarzeń. * Po kilku kilometrach szalonego galopu zgubili wilka za sobą. -Chyba już go nie ma! –krzyknęła Ines. Javier odwrócił się i rzeczywiście. Zwierza ani śladu. Yokko zwolniła, co również od razu uczynił wierzchowiec Javiera. -Wydawało mi się, że tam – Ines wskazała przed siebie – widziałam jak coś się porusza. Coś jakby jeździec. Javier spojrzał, lecz niczego nie dostrzegł. -Może to od tego słońca… - szepnął Michałow. Ines spojrzała na niego krytycznie, a Yokko zarżała gniewnie. -Już raz ktoś próbował mi wmówić, że coś mi się zdaje. Nie wyszedł na tym za dobrze. Ta wypowiedź kompletnie zbiła mężczyznę z tropu. -Co ty sobie wyobrażasz… * -… żeby mi coś takiego wmawiać? Nie życzę sobie!!! – dziewczyna krzyczała na mężczyznę, który chcąc nie chcąc, musiał jej słuchać. Tajemniczy obserwator uśmiechał się, patrząc, jak Ines znęca się nad towarzyszem. Patrzył jak przejeżdżają zaledwie klika metrów od niego. W duszy modlił się, aby żaden z wierzchowców go nie zwietrzył. Widział, że fryz, na którym jechała dziewczyna czujnie strzyże uszami, bał się, że jego plan weźmie w łeb. * -Ines mamy towarzystwo… - szepnęła Yokko, na tyle cicho, aby nie usłyszał jej Javier. Dziewczyna nachyliła się nad szyją fryza. Poprawiała mu grzywę i szepnęła: -To znaczy? -Człowiek… - odparła klacz. -Co robimy? -Chyba nie grozi nam niebezpieczeństwo. Ines rozejrzała się lecz niczego nie ujrzała. Starała się nasłuchiwać, dostrzec coś, ale widziała tylko wysokie trawy… * Gdy dwójka jeźdźców oddaliła się na trzy kilometry, obserwator podniósł się i zaczął podążać w kierunku, z którego przyjechał, czyli za Ines i Javierem. Yokko i drugi koń poruszali się kłusem, natomiast gniadosz jechał stępem. Oddalali się od siebie coraz bardziej, a gdy dwójka jeźdźców zniknęła z pola widzenia, obserwator nadal nie przyspieszał. Nie przejmował się, że może zgubić Ines i Javiera. Zamyślony jeździec nie zwracał na nic uwagi. Wtem z melancholijnego zadumania wyrwał go warkot. -Prestiż! Dalej, galop! – poganiał wierzchowca. Z traw wyskoczył ogromny wilk. Rzucił się na tylnie nogi gniadosza. Ten kopnął go, lecz drapieżnik nie odpuścił. Prestiż biegł galopem, a poraniony wilk zdawał się zostawać w tyle. -Dobrze, że był ranny – szepnął jeździec z uśmiechem. Ale to nie był koniec… Z lewej wyłonił się kolejny wilk, z prawej następne dwa. Biegły tak samo prędko jak Prestiż. Nieznajomy dostrzegł, że pojawia się coraz więcej wilków. -Cholera, cała wataha! – krzyknął przerażony. Drapieżniki podbiegały do wierzchowca, kąsały go po nogach i zaraz odskakiwały, aby nie trafić na podkute kopyto. Gniadosz zaczął kuleć. Zwalniał. Ubywało mu krwi. -Prestiż dasz radę, dojedź chociaż do tego drzewa! Błagam! – krzyczał mężczyzna. Koń nie chcąc zawieść swego pana i przyjaciela, wysilił się po raz ostatni w życiu. Zmobilizował się do ostatniego cwału. Drzewo, które mogło choć na chwilę ocalić jeźdźca, było coraz bliżej. Wierzchowiec wykonał skok ponad zwaloną kłodą, którą dostrzegł w ostatniej chwili, i wylądował pod drzewem. Przez kilka sekund utrzymywał się jeszcze na nogach. Obserwator wdrapał się na najbliższą gałąź i podciągnął w górę. Wszedł na czubek drzewa, aby wilki nie mogły go dopaść. Spojrzał w dół. Ujrzał jak jego ukochany Prestiż pada z wycieńczenia na ziemię. Drapieżniki od razu rzuciły się na martwe zwierzę. Rozszarpywały jego piękną brązową skórę swoimi ostrymi zębiskami. Wydrapały mu oczy, poodgryzały kończyny. Gdy dobiegła reszta wilków, które trzymały się z tyłu, z powodu swoich ran, jeździec nie widział już niczego oprócz wilków i odgryzionej głowy Prestiża. Zrobiło mu się niedobrze. Zwrócił wszystko co zjadł na śniadanie. Stracił przytomność, gdy słońce zaszło za horyzontem. -
Świat inny niż nasz cz.2
Dziki Dziku odpowiedział(a) na Dziki Dziku utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
-O co ci chodzi? Tam nic nie ma, tylko ciemność… Dziewczyna spojrzała, ale wciąż widziała ognisko. -Nie żartuj sobie ze mnie, przecież tam jest ogień. -Nic nie widzę, nie rób ze mnie wariata. Nic nie mówiąc panna Smith dalej obserwowała las. Im coraz bardziej oddalali się od ogniska, tym ogień wydawał się bardziej bliski. Jechali w mroku, który rozświetlały płomienie, których nie widział Fabian, i blask bijący od stworzeń. Nagle, jakby nigdy go nie było, ogień zniknął. Ines zdziwiła się. -Zniknął – szepnęła. -Kto zniknął? – zapytał zdziwiony Morty. -Ogień… - i wtedy go ujrzała. Ognisko płonęło na środku ich ścieżki, a wokół niego tańczyły dziwne stworzenia. Były to fauny. Pół ludzie, pół kozły. Wśród Faunów tańczyły także elfy. -Teraz widzisz? -Taaa… - Morty odpowiedział tak, jakby był zahipnotyzowany. Oczy miał szkliste, usta szeroko otwarte ze zdziwienia. To, co działo się przez ostatnie dwadzieścia minut, wydawało mu się zupełnie nierealne, a jednak się działo. Ines nie była zdziwiona, widząc te wszystkie stwory. Będąc małym dzieckiem prababcia opowiadała jej o przedziwnych stworzeniach, dobrych i złych, o jaskini, której nikt nie potrafi odnaleźć, a w której znajdują się uzdrawiające amulety. Jaskinia ta jest także domem wszystkich stworzeń, które, jak się ludziom wydaje, istnieją tylko w bajkach, baśniach i legendach. -Witajcie – rzekł jeden elfów. -Witaj – odpowiedziała z uśmiechem na twarzy, Ines. Prababka mówiła, że elfy, choć podobne do ludzi, mają wiele cudownych darów, których nikt oprócz nich samych nie zna. -Zmierzacie do Panebol? – zapytał elf. -Moja prababka nazywała to miejsce Kinakeo… - zaczęła Ines. -Milcz! Nie tobie zostało zadane pytanie… - przerwał jej elf po czym zwrócił się do klaczy: -Zmierzacie do Panebol? Koń pokiwał twierdząco głową. -Dowódco armii! Zbierajcie obóz i ruszajcie za nami. Wiecie, że niektórzy nie chcą, abyśmy dotarli do Panebol – rozkaz został wydany przez dziwnego stwora, który wyszedł właśnie z lasu. Ines spojrzała na niego. Ujrzała ogromną jaszczurkę, a z jej nozdrzy wydobywał się dym. Złote łuski pobłyskiwały w balasku ognia. -To smok… - szepnęła zafascynowana dziewczyna. -Tak Ines. To jest smok, towarzyszący ci od twych narodzin, a teraz spieszmy się, jeśli nie chcemy się spóźnić – rzekł dowódca elfów. Po tych słowach, ognisko zgasło, fauny rozbiegły się do swoich norek, a z lasu wyłoniła się cała armia elfów. Złote zbroje błyszczały w świetle księżyca, który wyłonił się zza chmur. -Kantaba! Wznieś się w powietrze! – krzyknął dowódca. -Tak jest! Przyjacielu Pihutra. Ruszyli. Na czele pochodu maszerowała klacz wraz z koniopodobny stworem. Za nimi jechali Fabian i Ines. Wokół bezszelestnie poruszały się elfy. Z góry obserwowały pochód bardzo czujne oczy smoka. Lecz nie wystarczyły, aby uchronić wszystkich członków marszu przed śmiercią. Nie tylko wieli jaszczur obserwował bohaterów. -Och… -Co się stało? – zapytał Fabian. -Wydawało mi się, że widziałam czyjeś oczy. Tam… w ciemności – pokazała za siebie, lecz zaczynała wątpić, czy widziała cokolwiek… Maszerowali całą noc. O świcie Ines przebudziła się z drzemki. Natomiast Morty spał jak dziecko, a ślina ciekła mu, z otwartych ust, po policzkach. Dziewczyna rozejrzała się wokół siebie. Poruszali się wzdłuż rzeki. Jej źródło znajdowało się prawdopodobnie w górach, które widać było na horyzoncie. Z tyłu bardzo daleko ujrzała pogrubioną kreskę horyzontu. Była to puszcza, z której wyszli. Szli po bezkresnym stepie, no… może nie takim bezkresnym, gdyż Ines widziała przed sobą góry, a z tyłu puszczę… Dziewczyna spojrzała na szeregi elfickiej armii. -Czy nie jest ich jakoś mniej? - nie uzyskała żadnej odpowiedzi. -Gdzie dowódca? – zadała kolejne pytanie. Także tym razem nikt jej nie odpowiedział. -Whoa… - dał się słyszeć okrzyk z góry. Ines spojrzała na niebo i ujrzała jak Kantaba majestatycznie kołuje i szykuje się do lądowania. -Whoa! – powtórzył smok. Po tym okrzyku elfy, klacz i koniopodobny stwór, zatrzymali się. Kantaba wylądował przed wierzchowcem Ines. O dziwo, koń nie przestraszył się wielkiego jaszczura, a nawet zaczął podchodzić do niego z ufnością. -Morty! Pobudka! Nie wiesz, że spanie w siodle skrzywi ci kręgosłup?! No już! – zaspany Fabian nie wiedział, dlaczego przerośnięta jaszczurka tak się na niego wydziera. -Jesteś nam potrzebny. Chodzi tu o nasze życie. Twoje też! – dopiero gdy usłyszał, że jego życie także jest zagrożone, spojrzał w miarę przytomnie na smoka. -No nareszcie, widzę, że tylko groźby na ciebie działają. -Nie chodzi o groźby, tylko jaki świat byłby pusty bez takiego bóstwa jak ja? – rzekł i otarł ślinę z policzków. -Przymknij się i słuchaj. Pojedziesz z nurtem rzeki. Dojedziesz do rozwidlenia. Trzymaj się prawej odnogi! Po kilku kilometrach znajdziesz się obok wielkiego wodospadu. Gdy już do niego dotrzesz, dostrzeżesz ścieżkę prowadzącą w głąb stepu. Pojedziesz nią i ujrzysz chatkę. Spotkasz tam człowieka i powiesz mu, że Kantaba go wzywa, na pamięć Pihutra ma zjawić się w tawernie „Pod połamanym wiatrakiem” za pięć dni. Jedź! -Ale… ale… ale… -Nie jąkaj się! Jedź! – nie czekając na odpowiedź Fabiana, smok zionął ogniem i w ten sposób pogonił jego konia. -A jeśli nie trafi? – zapytała Ines. -Kto nie trafi? -Morty… -On nie musi nigdzie trafiać. Instrukcje wydałem wierzchowcowi, a Fabian ma tylko spotkać się z naszym sojusznikiem. Ines zdziwiła się tym co powiedział smok. Koń zna drogę? Przecież Kantaba mówił ludzkim głosem… Ale teraz już prawie we wszystko mogła uwierzyć… Przecież nie ma niczego dziwniejszego niż spotkanie: smoka, elfów, faunów i mitologicznych stworzeń. -Gdzie jest ta tawerna? -W mieście, w którym nigdy nie byłaś, a nazwy jego nigdy nie słyszałaś. Jeśli przeznaczenie pozwoli to dotrzemy tam w ciągu dwóch dni. -A gdzie podziały się elfy? -Wrogowie… A teraz ruszajmy! Nie mamy czasu – Kantaba wzniósł się w powietrze. Pochód ruszył. Ines spojrzała za siebie. Fabian był już tak daleko, że nie była w stanie stwierdzić gdzie kończył się Morty, a gdzie zaczynał koń. * Siedmioletnia dziewczynka stała nad brzegiem rzeki, która płynęła przez łąkę. Rzucała kamienie do wody i usiłowała puścić kaczkę. -Nic mi nie wychodzi – szeptała sama do siebie. Rozejrzała się wokół. Ujrzała tylko łąkę i konie, które się na niej pasły. W oddali stał dom, w którym mieszkała. Nagle dostrzegła postać, która zmierzała ku niej. Była to starsza kobieta, miała siwe włosy, a twarz miała pooraną zmarszczkami. Jednak nie wyglądała na osobę wiekową. Młodzieńczy uśmiech i wesoło iskrzące oczy powodowały, że wyglądała młodziej. Staruszka była coraz bliżej. Dziewczynka zaczęła biec w kierunku kobiety. Gdy dzieliło je zaledwie kilka metrów z drzewa, które stało samotnie na łące, zeskoczył dziesięcioletni chłopak. Dziewczynka przestraszyła się, gdyż nie spodziewała się, że ktoś może tam siedzieć. Upadła i skręciła nogę. Chłopak usiadł obok niej, odgarnął blond włosy, które opadły mu na zielone oczy i zaczął się z niej wyśmiewać: -Ale z ciebie oferma! Żeby przewrócić się na łące, przecież tu nawet dziur nie ma. Ciamajda! Fajtłapa! – pokazał jej język, a dziewczynka rozpłakała się. -Co się stało? Moje biedne dzieciątko – zapytała starsza kobieta i spojrzała karcąco na chłopca. -Bo… bo… bo… kuzyn zeskoczył z drzewa i… - spojrzała na kuzyna ukradkiem – ja jestem ofermą i się przestraszyłam no i… ja… taka ciamajda ze mnie… yy… i się przewróciłam i chyba skręciłam nogę… - po tych słowach rozpłakała się. Chłopak uśmiechnął się jak zwycięzca na polu bitwy i zaczął iść w kierunku domu. -Ines… skarbie. Nie jesteś ofermą, to mogło przydarzyć się każdemu – próbowała pocieszyć ją kobieta – no już… nie płacz, pójdziemy do domu i odpoczniesz… tylko proszę otrzyj łzy i nie płacz więcej – ale żadne prośby i błagania nie zatamowały łez dziewczynki. Ból był nie do zniesienia, ale nie był to tylko ból cielesny, ale i psychiczny. Kuzyn bardzo często znęcał się nad malutką Ines, a najgorsze było to, że nikt o tym nie wiedział. Kobieta wzięła dziewczynkę na ręce i zaniosła do domu. Gdy tylko przekroczyła próg, krzyknęła: -Fabian! Mały szatanie! Chodź tu w tej chwili! Potrzebuję twojej pomocy! Chłopiec zbiegł, jak najgłośniej mógł, po schodach i wskoczył pędem do kuchni. Cwany uśmiech zniknął z jego twarz, a pojawił się na niej wyraz największej skruchy. -No już! Nastaw wodę. Chłopak zrobił co mu kazano. Kobieta położyła Ines na łóżku, w malutkim pokoiku, który przylegał do kuchni. -Teraz odpoczywaj maleńka, a zaraz opowiem ci bajkę – na te słowa Ines, uśmiechnęła się. – Zaraz wrócę… Po chwili wróciła niosąc kubek z czymś gorącym. -Masz wypij, to pomoże zapomnieć o bólu. -Dziękuję babciu… - odparła cichutko Ines. -Chcesz teraz usłyszeć o Pihutrze, faunach i Kinakeo? – mała dziewczynka pokiwała twierdząco główką. -A więc… nie tak daleko od naszego domu, żył władca o imieniu Pihutr… Obudziła się. Ze snu wyrwał ją piękny dźwięk harfy… -Co tak pięknie gra? – zapytała sennie. -Ta muzyka nie przepowiada niczego dobrego, choć naprawdę jest bardzo piękna. A teraz pospiesz się, dziewczyno. Popędź konia galopem! Nie mamy czasu do stracenia! Wrogowie chcą nas wszystkich zabić! Spójrz za siebie, a ujrzysz co nam grozi –krzyknął smok. Ines odwróciła się i ujrzała watahę rozwścieczonych wilków. Na czele biegł przewodnik, który rozmiarami przypominał niedźwiedzia. Przekrwione oczy groźnie łypały na Ines. Widziała w nich rządzę mordu. Z pyska toczyła mu się ślina i piana, zabarwiona na czerwono. Reszta stada, choć już w normalnych rozmiarach, także wyglądała przerażająco. Wilki groźnie kłapały zębami. Wataha była coraz bliżej. -No już, galopem! – krzyknął smok do Ines. – Ustawić się w szyku obronnym! – wydał rozkaz elfom, które już były gotowe do ostrzału wilków. Armia odwrócona przodem do watahy czekała tylko na rozkaz Kantaby. -Ines, ruszaj. Jeśli ci życie miłe jedź i nie zatrzymuj się! Wierzchowiec zna drogę. -Ale, ale… -Żadnych ale. Już! Ines nie musiała poganiać swego wierzchowca, sam ruszył galopem po słowach smoka. Oddalając się słyszała jeszcze głos Kantaby: -Do ataku!!! Strzelajcie – po kilu sekundach ujrzała chmarę strzał i padające wilki. Większość z nich powstawała i dalej walczyła. Była coraz dalej i nie widziała nic poza kłębami kurzu i wielkim gadem, który krążył nad wojskami jak sęp, ziejąc co chwilę ogniem w przeciwników. Wkrótce nie widziała już niczego. Słyszała porykiwania smoka i warczenie wilków. -Odwróć się, zaraz wjedziemy w las, uważaj na niskie gałęzie! -Co? – zapytała zdziwiona dziewczyna – Kto? -Uważaj na gałęzie, zaraz wjeżdżamy w las. Ines odwróciła się przodem do jazdy, ale nikogo obcego nie ujrzała. Tylko ona, wierzchowiec i step. -Dalej koniku, no już szybciej, mamy kłopoty – rozejrzała się wokół, ale nie widziała do kogo należał głos. -Mam na imię Yokko… Ines zdziwiona spojrzała na zwierzę, które dosiadała. -Ty mówisz? -A co w tym dziwnego? -No… tak… smok, elfy, nie powinnam się dziwić, jednakże… znam cię tyle lat i nie zdawałam sobie sprawy, że… -Nie mogłaś wiedzieć!!! A teraz schyl się. Dziewczyna posłuchała rady wierzchowca. Wjechały w las. Na początku drzewa były w dużej odległości od siebie, więc nie było problemów z jazdą. Jednakże nie zamierzały trzymać się obrzeży puszczy. W lesie było coraz ciemniej. Ines spojrzała ponad siebie. To co zobaczyła zaparło jej dech w piersiach. Drzewa miały wysokość do trzydziestu metrów, poprzez ich korony nie była w stanie dostrzec nieba, lecz u szczytów drzew było coś co sprawiło, że wstrzymała na kilka sekund oddech. Klacz zwolniła do stępu. -Ciii… musimy uważać, aby ich nie zbudzić, w przeciwnym razie… Lecz nie było jej dane dokończyć zdania. Jedno ze stworzeń otworzyło oczy. -Nie ruszaj się… - ostrzegła Yokko. Ines nie śmiała nawet mrugnąć okiem. Na szczęście zwierz zaraz zamknął oczy i zdawać się mogło, że powtórnie zasnął. Klacz ruszyła powoli. -Są strażnikami, a raczej się za nich uważają, tej puszczy. Nie lubią obcych, a już najbardziej ludzi. -Yokko… lepiej rusz się, może tak galop? I nie patrz w górę… - Ines uśmiechnęła się niepewnie. Tysiące oczu obserwowało obcych w lesie. Śledziły każdy ich ruch, a gdyby coś im się nie spodobało to marny byłby los Ines i Yokko. Klacz nie usłuchała rady dziewczyny i nadal poruszała się stępem. -Gdybym przeszła w galop zaatakowałyby nas od razu, poza tym dorwałyby nas w ciągu kilku minut. Widziałaś jakie mają ogromne skrzydła? A dzioby? Wierz mi, że nie mam ochoty zobaczyć ich z bliska. -
Świat inny niż nasz...
Dziki Dziku odpowiedział(a) na Dziki Dziku utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Ines leżała na piaszczystym brzegu strumienia, rozleniwiona i rozmarzona nie usłyszała, że ktoś skrada się za drzewem, pod którym leżała. -Cześć! – wykrzyknął tajemniczy osobnik za plecami Ines. Dziewczyna podskoczyła przestraszona. -Zwariowałeś?! Chcesz, żebym umarła na atak serca? Czy wiesz ile w dzisiejszych czasach kosztuje pogrzeb?! -Przepraszam, już nie będę... – po tych słowach zza drzewa wyłonił się chłopak, chociaż lepszym określeniem byłoby mężczyzna. Niezdarnym ruchem ręki odgarnął długie, kruczoczarne włosy, które opadały mu na zielone oczy. -Pojeździmy? – zapytała dziewczyna i spojrzała w kierunku fryzów, które pasły się po drugiej stronie strumienia. -Z chęcią! – wykrzyknął mężczyzna. -To chodźmy – rzekła z uśmiechem i zaczęła ściągać buty. -Co robisz? Przechodzisz na drugą stronę? Przecież nie masz siodeł. -Założymy się? – zapytała Ines i mrugnęła łobuzersko okiem. Wskoczyła do strumienia, przebrnęła przezeń z łatwością, ponieważ było mało wody. Stojąc na drugim brzegu wykrzyknęła: -Adam!!! Idziesz? – i zaczęła się śmiać. Młody mężczyzna, gdyż liczył sobie dziewiętnaście lat, zaczął ściągać swoje buty i wskoczył do wody. -Z-z-z-z-i-i-m-m-n-n-o-o-o!!! – wykrzyknął, szczękając zębami. Dziewczyna wybuchnęła śmiechem. -Z czego tak rechoczesz?! -Z ciebie – powiedziawszy to pokazała mu język. Adam nie mógł puścić jej tego płazem, więc wyskoczywszy ze strumienia, zaczął ją gonić. Jednak złapanie jej nie było takie proste. Dziewczyna była zwinna jak łania i omijała wszelkie doły. Gdy dobiegła do najbliższego konia dała mu marchew, którą miała w kieszeni, i wskoczyła na jego grzbiet. -Teraz spróbuj mnie złapać! Wio!!! -Ej! Czekaj, nigdy nie jeździłem na oklep! -Kiedyś musi być pierwszy raz! -Ale buty zostawiliśmy nad strumieniem! Na boso? -A co to za różnica? – po tych słowach ścisnęła konia łydkami, a ten ruszył galopem przed siebie. Adam nie chcąc wyjść na tchórza, dobiegł do karego diabła, wskoczył nań i także ugodził konia piętami. Lecz ten, ani myślał ruszyć się z miejsca. -Co jest? No głupia szkapo, ruszaj się!!! – krzyczał młody mężczyzna – Wiooo!!! Klacz jakby tylko czekała na to słowo. Ruszyła przed siebie galopem, zostawiając swego jeźdźca za sobą. W tym samym momencie, Ines odwróciła się i widziała upadek towarzysza. Zawróciła konia i podjechawszy do Adama, który zdążył się już podnieść, zsiadła z wierzchowca i rzekła: -Nie spodziewałeś się tego, co? – wybuchnęła śmiechem. Adam spojrzał na nią spod byka. -Nie... Ale... i tak cię dorwę, za ten twój język! – po tych słowach rzucił się na nią i zaczęli łaskotać się nawzajem. -Dość już tych igraszek na trawie!!! – dał się słyszeć głos za ich plecami – Miałaś posprzątać w stajni, a podrywasz chłopaka z miasta? -Ale tato... -Żadnych, ale!!! Marsz do stajni, zająć się końmi, jeszcze ogiery są do wyczyszczenia. A ty młodzieńcze... Jeśli jeszcze raz zobaczę cię z moją córką... – przerwał swoją groźbę i ruszył za dziewczyną, która już przechodziła przez strumień. -Stary zgred – mruknął Adam pod nosem. -Co powiedziałeś? – zapytał pan Smith. -Powiedziałem, że już nigdy mnie pan nie zobaczy. -Też mam taką nadzieję. Adam odwrócił się na pięcie i poszedł po swoje obuwie. Idąc nad strumień, widział w dali dwie oddalające się sylwetki. -Mnie nie zobaczy, jej też nie... – po tych słowach uśmiechnął się. * Wychodząc ze stajni usłyszała dziwny dźwięk, jakby koń kopał w ścianę boksu. Chcąc wiedzieć, co zaniepokoiło ogiera, weszła z powrotem do stajni. Wszystkie konie stały spokojnie. Stukot powtórzył się. Dziewczyna zaczęła zmierzać ku końcowi stajni, gdyż stamtąd zdawał się dochodzić dziwny odgłos. Doszła już do końca, lecz żaden koń nie był zaniepokojony. „Cóż to może być?” – pomyślała. Jakby w odpowiedzi stukot znów się powtórzył. Tym razem z jej lewej strony. Podeszła do ściany. Zastukała takim samym rytmem, jaki usłyszała. Odpowiedziało jej pukanie. Zrobiła to samo. Nagle… łuuup!!! Leży na ziemi, a nad nią pochyla się nieznajomy. Ines widzi tylko jego twarz. Niebieskie oczy, długie blond włosy, mały nos… „Ja go chyba skądś znam… Tylko skąd?” – zastanawiała się. Na głos jednak rzekła: -Kim jesteś? Skąd się tu wziąłeś i dlaczego oberwałam w głowę? -Spokojnie, nie denerwuj się – nieznajomy uśmiechnął się łobuzersko – O tym, kim jestem powiem przy okazji. Skąd się tu wziąłem? Przyszedłem. Dlaczego oberwałaś? Bo… to nie ty miałaś dać mi znak na wejście. -A niby, kto inny mógł dać ci ten znak? -Nasz wspólny znajomy, a teraz skoro pokrzyżowałaś mi plany, musisz iść ze mną – jego głos już nie był tak uprzejmy. -Ile masz lat, żeby mi rozkazywać? Kto pozwolił ci to robić? -Wystarczająco dużo! A teraz chodź! – po tych słowach złapał ją za włosy i zaczął szarpać w kierunku bocznego wyjścia ze stajni. -Człowieku, co ty wyprawiasz? Puszczaj!!! Aaaaaa… -Widzisz to? – powiedziawszy to, wyciągnął z kieszeni nóż. Ines od razu się uspokoiła, wolała mieć głowę na karku. -A teraz bez problemów musimy wydostać się z posiadłości twego ojca. Idziemy! Puścił jej włosy. Trzymając dziewczynę za ręce, wyszedł ze stajni. Rozejrzał się dookoła, czy aby nie ma gdzieś pana Smith`a, i szybkim krokiem ruszył w kierunku strumienia. Bez przygód dotarli nad strumień. Stały przy nim trzy wierzchowce. Lecz nie było widać żadnego jeźdźca. -Wsiadaj! – rozkazał nieznajomy, wskazując na jednego z fryzów. -Czy to są klacze ojca? -Nie zadawaj tylu pytań! -Kto jeszcze będzie jechał? -Powiedziałem, żebyś nie zadawała tylu pytań! Nikt, bo pokrzyżowałaś nasze plany! -A czy… - prask… nieznajomy blondyn uderzył ją ręką w policzek. -Jak śmiesz! – po tych słowach Ines zamierzyła się na mężczyznę. Nie uderzyła go jednak, gdyż coś innego przykuło jej uwagę. -Już wiem skąd cię znam… Blondyn udawał zdziwionego, lecz wiedział skąd dziewczyna go zna. -Ty jesteś… - nie dokończyła, gdyż oto nadbiegł Adam. -Co wy tu robicie? Miałeś być w stajni! Przychodzę, a tam nikogo nie ma. -Ona mi przeszkodziła – blondyn spojrzał spod byka na dziewczynę i poprawił sobie włosy. Nie mogła tego dłużej znieść. Przywaliła nieznajomemu jak najmocniej mogła. Miała wolne ręce, gdyż blondyn puścił ją widząc Adama. Blondyn zachwiał się i usiadł na ziemi. -Ej! Co ty wyprawiasz? – wściekał się Adam – wskakuj na klacz i siedź tam. Ines zdziwiona zrobiła to, co powiedział. Siedząc na wierzchowcu, nie mogła usłyszeć, o czym tak zawzięcie dyskutowali mężczyźni. Adam podszedł do niej. -Jedź z nim i rób, co ci każe, spotkamy się za kilka dni. Dobrze? -Ale, czemu mam wyjeżdżać? Tata wie? -Nie zadawaj tylu pytań. Jedź. Blondyn podszedł, wsiadł na konia i zapytał: -Gotowa? Dziewczyna odpowiedziała skinieniem głowy. Ruszyli, zostawiając Adama za sobą. -Mogę zadać jeszcze jedno pytanie? – zapytała niepewnie blondyna. -Możesz… -Nazywasz się Fabian? -Tak – odpowiedział. -Fabian Morty? -Tak – rzekł z dumą. Ines nic już nie powiedziała, ale zaczęła bardzo intensywnie myśleć. O czym? Któż to wie… Jechali przed siebie, łąkami, lasami… Nic nie zakłócało ciszy. Nawet ptaki nie świergotały. Nie zatrzymali się przez kilka godzin, do czasu gdy Fabian doszedł do wniosku, że konie nie dadzą rady iść. Postój nastąpił o zachodzie słońca. Panna Smith rozglądając się za drogą ucieczki zauważyła, że przez łąkę, na której się zatrzymali, płynie szeroka rzeka. -Przywiąż konie do tego drzewa nad rzeką, aby mogły się napić. Ja pójdę pomiędzy krzaki i poszukam drewna na opał. Tylko nie myśl o tym, aby uciec. -Yhmmm… - powiedziała dziewczyna bez przekonania. Fabian popatrzał jeszcze raz na nią i poszedł w kierunku gęstwiny. Młoda kobieta przywiązała klacze i rozsiodłała je. W jukach przy swoim wierzchowcu znalazła zgrzebło, więc wyczyściła oba fryzy. Gdy kończyła Morty wyszedł spomiędzy krzaków i wyciągnąwszy zapałki z kieszeni, począł rozpalać ognisko. Już po kilku minutach dało się słyszeć trzaskanie ognia. -Podaj mi mój plecak, proszę – poprosił Fabian. Dziewczyna zrobiła to. Blondyn wyciągnął niego dwie kiełbasy, nabił je na przyniesione przez siebie patyki. Jeden z nich wręczył towarzyszce. -Nie chcę – rzekła. -Musisz coś jeść, w przeciwnym razie nie dojedziesz do celu naszej podróży. -A co nim jest? -Już mówiłem, nie zadawaj tylu pytań. Nie chcąc się narażać na gniew, nie zadawała więcej pytań. -Jedz. -Nie dopóki się nie dowiem, dlaczego mnie porwałeś… -Ja? Ja cię porwałem? Dobre sobie! – rzekł to i wybuchnął donośnym śmiechem. Oburzona dziewczyna odpowiedziała: -Tak! A co? Może sama kazałam się porwać? Hę? Może jeszcze mi wmówisz, że sama sobie groziłam nożem? – na te słowa Fabian dał tylko jedną odpowiedź. Śmiech. -Co w tym jest śmiesznego? – odparła oburzona. -To… że… hahahaha… no, nie mogę… że… ten nóż… hahaha… wcale… ale to jest śmieszne… taka naiwna… haha… -Co z tym nożem? – zaczęła się dopytywać zniecierpliwiona Ines. -On nie był prawdziwy – rzekł Morty na jednym wydechu i znów parsknął śmiechem. -Nie? – rzekła zaskoczona. -Nie! -To znaczy, że mogłam nie dać się porwać… Oj, ja głupia, ja nieszczęsna… - zaczęła użalać się nad sobą. -Tak jest maleńka. A wiesz co? Mam na coś ochotę. A ty pewnie też. W końcu jesteśmy tu sami. We dwoje. Nikogo na odległość kilku kilometrów… -Nie!!! Odczep się, zboczeńcu! – zaczęła krzyczeć, gdy Morty zaczął się do niej zbliżać. Fabian znów zaczął się śmiać. -Uwierzyłaś, że mógłbym to zrobić? Hahahaha… ale ty jesteś naiwna … Dziewczyna rozpłakała się. Nie mogła dłużej znieść tych pogard i wyśmiewania się z niej. To było ponad jej siły. Nagle w ciszy nocnej, daje się słyszeć tęten końskich kopyt. -Adam??? – zadaje cichutko pytanie, zapłakana Ines. Morty skoczył w kierunku dziewczyny. Przyłożył rękę do jej ust, aby nie krzyczała i zaczął biec w kierunku krzewów. Przykucnęli i czekali na jeźdźca. Wydawało im się, że czekają wieki. Wnet z ciemności wyłonił się wierzchowiec wraz z jeźdźcem. -Tfatfa? – dziewczyna usiłowała coś powiedzieć. -Zamknij się – syknął blondyn – Chyba nie chcesz, żeby nas znalazł? Ciii… Jeździec podjechał do ogniska, lecz na taką odległość, aby koń nie spłoszył się. Fabian wraz z zakładniczką mogli ujrzeć jego twarz. Był to pan Smith. Fryz zastrzygł uszami i zarżał. W odpowiedzi odezwały się klacze przywiązane nad rzeką. -Przeklęte szkapy – wściekł się Morty. -Wiem, że tu jesteście! Córko, zmądrzej, wracaj do domu. W tej chwili! Adam, nędzniku wypuść ją! -Chodź… - szepnął Fabian do ucha porwanej. Nie mając innej możliwości poczęła skradać się za blondynem. Bezszelestnie zbliżyli się do rzeki. Wrzucili siodła na grzbiety fryzów i powoli ruszyli z biegiem rzeki. -Tylko, żeby nie rżały, bo je pozabijam… przejdźmy na drugą stronę. Gdy przeszli przez wodę, usłyszeli przed sobą tęten końskich kopyt. Zatrzymali się i zaczęli szukać schronienia przed zbliżającym się zwierzęciem. Niestety nie znaleźli. -No to po nas. Szybko, zaciągaj popręg i galopem! Siedzieli na klaczach, gdy z ciemności wyłoniło się zwierzę, które tak ich przestraszyło. Biały koń, promieniujący blaskiem, zatrzymał się przed Fabianem i dziewczyną. Stworzenie patrzyło na nich czerwonymi oczami. Dopiero gdy zwierzę załopotało olbrzymimi, pokrytymi piórami skrzydłami, dostrzegli, że nie jest to koń. Stwór stanął dęba na tylnich nogach. Przednimi łapami, które równie dobrze mogły należeć do lwa, uderzył wierzchowca Fabiana. Koń powinien paść na ziemię, a z rany powinna płynąć krew. Lecz tak się nie stało. W miejscu, gdzie miał być otwór w końskiej skórze widniało znamię. Była to litera „T”. Jednak to nie był koniec dziwnych zjawisk. Z ciemności, dostojnym krokiem, wyłoniła się biała jak śnieg, klacz. Także promieniowała dziwnym blaskiem. -Co… co… t-t-t-o??? – zapytał przerażony Morty. -Wydaje mi się, że czekały na nas… - odparła dziewczyna. Stworzenia popatrzały na ludzi. Klacz podeszła do fryza panny Smith. Spojrzała czerwonymi oczami w oczy fryza i odwróciła się. Zaczęła odchodzić. Dziwny zwierz koniopodobny ruszył za białą klaczą. Wierzchowce wraz z jeźdźcami także szli za śnieżnym koniem. -Jak myślisz, dokąd one idą? – odezwał się Fabian. -Sądzę… zresztą nieważne. Jak dojedziemy, to zobaczymy. Przypuszczam, że nie będziemy długo czekać, aby się dowiedzieć. Jechali w całkowitej ciemności. Chmury zakryły księżyc, nie widzieli niczego oprócz końskich łbów i dziwnych stworzeń, które poruszały się przed nimi. Wkrótce dojechali na skraj lasu. Dziwne stworzenia, poczęły podążać ścieżką, której ani dziewczyna, ani Morty nie zauważyli. Dookoła panowała cisza, którą, od czasu do czasu, przerywał jakiś szmer. Wszystkie dzikie zwierzęta pochowały się, przed nocnymi gośćmi. Jadąc tak przez puszczę, Ines zauważyła w głębi lasu blask ognia. Szturchnęła Fabiana łokciem – gdyż jechał blisko niej – i wskazała miejsce, w którym widziała blask. c.d.n.