
Peter jimski
Użytkownicy-
Postów
6 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez Peter jimski
-
Szczęśliwi czasu nie liczą. Jest 22:52:17. Minęło 28 godzin odkąd wyszedłem z domu. Odebrałem właśnie najfajniejszy telefon od lat. Cóż, że nie ze Szwecji. Przez dziurkę od klucza westchnął Jimmy. Znaczy to, iż gwiazda, która świeci na niebie kogoś innego nigdy nie będzie należeć do mnie. Tak długo wpatrywałem się we wszystkie jej obrazy, że prawie uwierzyłem, iż są prawdziwe. Zeszyt lekko uchyla swe strony. Jakby błagał bym coś w nim zapisał. Może zapiszę. Może bez sensu. Wszystko znów się zgadza. Nade mną głęboka woda. Pod stopami kosmos. Czyli spadam, po nieudanej próbie uchwycenia boskich stóp. Stoły płaczą za nią. Za moją dziewiętnastoletnią bohaterką nowej, głupiej powieści. To ja Travis. Choć od dziś nie nazywam się już Perry Stojkowitz. Od teraz jestem Miglanc. Bo i po jaki grzyb myśleć wciąż o jednej kobiecie?! Można czasami ufać wiatrom północy. Odszukać chciałem igły w stogu igieł. Ale to nie jest znowu takie proste. I znalazłem bohaterkę, o pięknym imieniu. Nie żyje. Po co bowiem miałaby żyć. Może bym jej nie poznał. Muszę się cieszyć, że Bóg urwał ją jako czerwony, soczysty tulipan, posypany brokatem szczęścia i młodości. Jędrność, energia, uśmiech, przyszłość. Miliard myśli i planów, kołysanki, pieśni, listy. Zawody, rozczarowania, łzy, irytacja. Życie. Dźwięk kroków. Dźwięk słów, gdy wracała do domu. Rzucanie w kąt butów, odwieszanie kurtki. Nagle światło zapala się w jej pokoju. Potem zapach perfum z łazienki. Szminka, lakier, tusz. Drzwi zamykają się. Rodzice wiedzą, że przyjdzie, gdy oni będą już spać. A ona tańczy, tańczy i tańczy. Śmieje się, całuje. Biega, śmieje się, tańczy. Wydaje pieniądze. Tańczy. I wciąż szuka i czeka i szuka i nie wie. Następnego ranka wygasa i już jej nie ma. I nie będzie. Zastyga w miejscu jak fotografia. Dokładnie tak samo. Zostaje napis. I tu zjawiam się ja i piszę dla niej powieść. Szkoda, że ona nigdy się o tym nie dowie. Jak można być takim okrutnikiem, żeby te wszystkie złe i dobre uczucia, które gotują się tam w tym małym ciałku, złamać jak zapałkę, wykorzystując ich delikatną naturę i kruchość. Jakim trzeba być draniem? I jakim cwaniakiem, żeby po tych wszystkich podłych zbrodniach, ciągle mieć reputację największego łaskawcy świata, którego i tak nigdy nikt nie widział. Jak można być Panem Bogiem?! Będę szedł z oczami zamkniętymi. Będę szedł z dłońmi startymi na proch. Będę szedł z nogami ugiętymi. Te pięćset mil. Jeśli ocalić to może kogoś. Mgła. Boję się jej. Dzieci świec mroku również. Brzmię aryjsko? Pewnie tak. Wczoraj był kontrabas. Zjedliśmy ile się dało, a może nawet więcej. I spałem. Tak po prostu spałem. Jak flaga, która zamiast powiewać to się opiernicza na wicherku letnim. Mówię teraz do was wszystkich, umarli. Powiedzcie jak tam jest. Czy możecie nas usłyszeć? Czy możecie poczuć wzruszenie, jakie gości w ludziach, gdy są niespodziewanie obdarowani dedykacją powieści? Jak można tak po prostu umrzeć i nic po sobie nie zostawić?! Czy uczynię ją sławną, gdy jej nazwisko umieszczę na drugiej stronie? Czy tak? Uwolnijcie mnie! Uwolnijcie! Usłyszcie! Ujrzyjcie! Jestem taki jak wy! Chcę żebyście wrócili. Nic mnie nie obchodzi, że to niemożliwe. Dziś idziemy na sejm. Zażądamy żeby niemożliwe stało się faktem. Rozumiecie? Jeśli potraficie mnie usłyszeć to wykonajcie mą prośbę. Nawet jeśli już miliony was o to prosiły, to zróbcie to właśnie dla mnie. Bo ja jestem przewodnikiem. Bo jam jest tobą, nim, nią. Nimi. Bo jam jest światem. I ja jestem wszystkim i niczym. I końcem i końcem. I ciemnością, którą przed wami rozświetlę, gdy zabraknie wam wiary by utrzymać pochodnię. Jam jest tą latarnią i jam jest ogniem. Powstańcie zatem i chodźcie. Bo ja was o to proszę. I uwolnijcie tą niewinną dziewiętnastolatkę by ona mogła uczynić się sławną sama, a nie za moją zasługą. Budzę się czasem w nocy i słyszę jak mówisz. Czasem nawet widzę ciebie obok. Chrapiesz. A twoje ciepło ogarnia mnie tak cudnie, jak we snach. I dlatego się budzę, bo to sen. Niebieska, zimna pościel mówi prawdę. Nie możesz już spać obok. Nigdy nie mogłaś i nigdy nie spałaś. I właśnie dlatego życie jest zabawne. Ambicje posyłają nam marzenia, żebyśmy mogli się łamać. Ty tam, pięćset mil, ja tu. Pięćset mil. Kto by widział takie wielkie łóżko? Ja nie... Muszę usiąść. I westchnąć przez tą przeklętą dziurkę od klucza. I pomyśleć, czy aby myślenie nie jest tym właściwym życiem. Lepszym od tego niewłaściwego. Ona tu siedzi koło mnie. O tu. Nie widzicie? Dziwne. Ja widzę. I Noel widzi też swoją jedyną. Otworzyła zabite dechami drzwi, wstawiła domofon i przyszła. I siedzi. Tak naturalnie i zwyczajnie jak nigdy dotąd. A ja? Patrzę i się raduję jak mojej ukochanej maleją te mile przed oczami. Tak szybko wraca. Zrozumiała, że kocha. Że nie umie walczyć z czymś tak potężnym. Że karmi się wspomnieniami o mnie. Że całuje mnie w każdym swoim śnie, gdy nie potrafi zmienić ich na szare. Że jej serce uderza 147 razy na minutę gdy ogląda moje zdjęcie. Że tak naprawdę nie chce zapomnieć. I dlatego wraca. I nie wmawia sobie, że przegrała. Świadoma jest zwycięstwa. Nie potrafi znaleźć kogoś rozsądnego. I już nie chce rozsądnego. Chce takiego, w którym nie ma sensu żadnego. Bo temu uczuciu można zaufać. Policzyłem zapałki, zdmuchnąłem w końcu dziurkę od klucza, odnalazłem igłę w ich stogu. Doczekałem się. Śpi koło mnie. Oddycha i grzeje me ciało. Taka była moja śmierć. Te pięćset mil. Ta radość sumienia. Te zapomniane grzechy. Stulecia. Słońca i księżyce. Pamięć. To uwolnienie z celi. Ta wieczność. Morze przed nami. Jej zachwyt. Zatoka i lasy. Obiady i kolacje. Wspólne choinki i prezenty. Samochód, duży pies i śnieg. I plaża. Pieśni, dedykacje. Powroty z pracy. Płacz dzieci, szczekanie psa. Przebudzenia w nocy, gdy ona śpi i o niczym nie wie, że na nią patrzę. I jakie to ma znaczenie? Życie. A potem śmierć. Wszystko w jednym błyśnięciu powieki którejś z galaktyk. To mogłaby być miłość. Te pięćset mil, zmiecionych z powierzchni ziemi. Na śmiech, na pył, na zawsze. To mogłaby być miłość. Jak w „Przeminęło z wiatrem” 14.11.2004 Travis
-
to właściwie część większej całości, która wciąż jest w budowie. zależy mi na opiniach zwłaszcza dotyczących strony technicznej. Dziękuję z góry. czekam na komentarze i pozdrawiam
-
Poginęły te wszystkie kuropatwy. I głuszce…Pouciekały na wschód, za Bug. Dziś spotkać te gatunki to nie lada zaskoczenie. Od lat, co roku zdarza mi się jeździć pociągiem na tej trasie. Mijam po drodze tysiące hektarów pól, lasów, łąk, wąwozów, nieużytków i nie mogę wypatrzyć głuszca. Czasem zdarzy się jakieś wytrzebione, zdziesiątkowane stadko kuropatw, zrywające się panicznie do lotu nad pagórkiem, gdzieś nad brzegami rzek, lub bagien, gdy poranne, blade słoneczne promienie błyszczą niby płynne złoto w czystej wodzie. Czasem zaszeleści w trzcinie jakiś cietrzew. Zostało ich jeszcze trochę nad Biebrzą czy Narwią, w tych stronach zaginęły bez śladu. Podobnie jak wytępione rozwojem rolnictwa piżmaki. Ba, piżmaki! Chciałbym trafić chociaż jednego bażanta. Nie upolowałem bażanta od jakichś ośmiu lat. Powściągliwe czasy nastały w myślistwie. Nie tylko dla mnie i nie tylko dlatego, bo wystąpiłem z koła łowieckiego, ale i dla wszystkich polujących, których ambicje nie kończą się na brunatnym dziku czy tak zwanym chytrym, a w rzeczywistości zupełnie naiwnym lisie. Ustrzelić lisa to dziś żadna sztuka, rozlazło się tego cholerstwa tyle po lesie, namnożyło…Tylko patrzeć jak kury giną, kaczki a trzeba mieć na uwadze, że do wyginięcia wspomnianego nieosiągalnego, wymarzonego jednorożca – bażanta lis także dołożył swoje trzy grosze. Kiedyś, jeszcze niecałe dwadzieścia lat temu, gdy polowałem na kuropatwy w tych malowniczych, gęstych lasach centralnej Polski, nad Nerem, Grabią czy Bzurą, nie do pomyślenia było, że w przyszłości ptak ten będzie takim samym białym krukiem jak choćby Ochar, przelotna kaczko - gęś, której co prawda zdarzy się odwiedzić nasze strony, ale czyni to niezwykle rzadko i szanse ujrzenia jej nad którymś z polskich jezior pozostają jedynie matematyczne, właściwie przypadkowe. Ciężki los wytrawnego myśliwego. Rzecz jasna, nasi ojcowie mieli większy wybór, nie wiedzieli czego się mogą spodziewać idąc z fuzją do lasu o świcie, czy o zmroku, siadając w ambonie, brocząc po kolana w bagnie czy zakradając się w jakichś trzcinach, tatarakach, czy innych krzakach, gdzie zwykły śmiertelnik wejść by się nie odważył. Wytrawnym myśliwym niestraszny mróz, czy czarna jak smoła noc, choć oczywista sprawa, że księżyc jest ogromnym sprzymierzeńcem. Gdy jest pełnia zwierzęta nie mogą spać. Ale cóż…Nam zostały lisy, zające i dziki. Czasami jeszcze trafi się szczęśliwcowi jakiś dorodny koziołek, czy sarna, zależy, jaki sezon. Kaczki także się ujednoliciły – ostały się tylko krzyżówki. Widuje się je niemal wszędzie, w pobliżu akwenów wodnych – rzek, rzeczułek, jezior, stawów, czy choćby zbiorników retencyjnych – łażą wszędzie. Na ich brak akurat narzekać nie można. Podobnie zające, które jakby nie zauważyły, że na miejscu ich łąk wyrosły ludzkie bloki, parkingi, sklepy czy stacje benzynowe. Czasem, gdy wyjdzie się z domu bardzo wcześnie i nie hałasuje się zbytnio, można przejść obok takiego delikwenta buszującego w krzakach, przy ulicy czy chodniku. Cóż z tego, kiedy znad rzek zniknął bażant i piżmak, cietrzewie zostały tylko na Mazurach, głuszec uciekł na wschód, w Kibiniemakier – na Syberię, czy w inne zapomniane przez Boga krańce świata, gdzie zakaźna, toksyczna dłoń cywilizacji nie położyła swych śmiercionośnych szponów. Kuropatwy, które dziesiątkami przynosiło się kiedyś z nadnerskich lasów, czy Żuławskich bezkresnych pól odleciały też, grom wie gdzie. Tylko nieliczne, drobne ich stadka zagapiły się i zostały, lecz ich żywot w tych stronach świata to tylko kwestia czasu. Od kilku już godzin wpatruję się w okno. Słońce wisi już wysoko nad koronami drzew, obrośniętymi młodym liściem; jego promienie przenikają przez gałęzie niczym przez dziury w rybackiej sieci. Minąłem po drodze wszystkie chyba rodzaje polskich lasów – iglaste, liściaste, mieszane. Oprócz tego pola, doliny, bagna, podmokłe łąki, wzniesienia, równiny, niziny, pola kukurydzy, pszenicy, kapusty…Widziałem zaledwie cztery młode sarny, jednego sporego jelenia, trzy szaraki, dziczka wędrującego spokojnie wzdłuż brzegu małego, płytkiego stawu i lisy. Tych ostatnich naliczyłem co najmniej dwanaście. Większość miała liche futro, krótkie, rzadkie kity i bezbarwne grzbiety. Chorowite wszystko – zaraza jakaś. Zdecydowanie za dużo się tego namnożyło. Kiedyś ustrzelenie lisa było opłacalne – ich futro znakomicie sprzedawało się na czapki, kurtki, rękawice. Było ich zresztą znacznie mniej. A teraz…Gdzie tam! Nikt nie kupuje niczego, ludzie nie mają pieniędzy, to też inna rzecz. Ale i lis wyszedł z mody, stracił na wartości. Jego futro jest już za grube na te coraz cieplejsze, deszczowe zimy. Nie te czasy. Na pewno…Nie te czasy. -Dzień dobry, bilety do kontroli poproszę – usłyszałem wraz z hukiem odsuwanych drzwi przedziału. Podniosłem wzrok na kontrolera. Wyglądał na starego wyjadacza. Niski, uśmiechnięty cwaniak ze staromodną, przedpotopową saszetką przewiązaną pod pachą i skórzaną torbą przewieszoną przez ramię. Wydał mi się moim rówieśnikiem. Miałem wrażenie, że przesiadł się właśnie z rdzewiejącego pociągu relacji Komuna – kapitalizm, miałem odczucie, że go znam. Być może pracowaliśmy razem przy budowie silników wiele lat temu. Cóż…On żądał biletu, a ja miałem ochotę uścisnąć mu dłoń. Wiedziałem, że się dogadamy. Od razu mi ulżyło, bo przez pierwsze trzy godziny podróży brak biletu ciążył mi na żołądku niby połknięta cegła. -Niech pan siada – zaproponowałem, kierując spojrzenie z powrotem na okno. -Proszę bilet – powtórzył westchnieniem konduktor. -Zaraz wszystko…Pogadamy, niech pan na chwilę usiądzie – nalegałem. -Ma pan bilet? -Nie może pan na chwilę usiąść? – Odwlekałem, szperając po kieszeniach kurtki. Konduktor znudzony wypuścił głośno powietrze z płuc i przysiadł na siedzeniu naprzeciwko. Przyjąłem minę spokojnego, lecz życzliwego spryciarza, strach i plątanie się w zeznaniach zgubiłyby mnie. -Miałem, jadąc do Inowrocławia miałem. Teraz nie mam – przyznałem się. -Więc nie ma pan… -Panie…Skąd brać na te bilety?! – Przybrałem pozę poirytowanego buntownika. - Do kuzyna pojechałem pierwszy raz od kilku dobrych lat, popolować z nim. -Jest pan myśliwym? – Spytał. Wciąż jednak nie wydawał się zainteresowany. Wyciągnął swój kajet, gotowy do wypisania mandatu. -Wszystkie pieniądze wydałem ostatnio na pochowanie matki, miała Alzheimera, ja pierwszy raz od lat gdzieś wyjechałem. Do rodziny. Strasznie się pozmieniało w tych stronach. -Yhm… -W Łodzi byłem w zeszłym roku, tam się urodziłem! Panie! Szyby potłuczone! Pozamykane zakłady, fabryki! Gdzie to wszystko?! -Kapitalizm, proszę pana – skomentował konduktor. -Tak…Nie te czasy. Kiedyś to do Dąbia był bezpośredni pociąg, co kilka godzin jeździły, a teraz,…Co się z nimi stało? -No wie pan, redukcja połączeń, PKP przynosi tylko straty, na wszelkie sposoby chcą klientów przyciągnąć – tanie bilety weekendowe, darmowy przewóz rowerów, zniżki, promocje. -Oni się powinni sprywatyzować, kiedyś do pomyślenia nie było żebym się w Inowrocławiu przesiadał na osobowy. Ale nie tylko to, panie! Konduktor podniósł na mnie wzrok. Nareszcie odłożył ten swój czarny notatnik. -Co jeszcze? -Ludzie są inni. Ja pierwszy raz od lat jadę pociągiem. Jest prawie pusty! Kiedyś to cały napchany. Teraz ludzie nie mają pieniędzy i tyle. Jak dwadzieścia lat temu odwiedzałem ciotkę w Dąbiu to stół zastawiony był zawsze po brzegi. Mięso, sałatki, owoce, Wódka, wino – wszystko. Taka była gościna. Ciasta, nie ciasta, serniki i inne. A teraz…Tyle, co z przyzwoitości. A w Łodzi też…Autobusu szukałem żeby do urzędu po papiery matki pojechać. Akt urodzenia był im potrzebny żeby do ubezwłasnowolnienia, matka chora na Alzheimera, chodziło o przyznanie ojcowskiej emerytury na opiekę. Panie! Taryfę w końcu złapałem i mnie człowiek za marne dziesięć złotych przez całe miasto przewiózł! Kiedyś to kolejki do taksówek się ustawiały! -Panie, teraz każdy orze jak może! – Zakonkludował konduktor. -No pewnie, nie te czasy. A i konduktorowi się flaszkę zawsze dało – zasugerowałem przez życzliwy, szelmowski uśmieszek. Ten zarumienił się tylko, zrozumiał, o co chodzi. -Ważne było żeby było wesoło. Zawsze się można było dogadać. Z każdym! Teraz ludzie głupie, każdy tylko w siebie zapatrzony. A pociągi puste, rodzinny dom już nie tak gościnny jak kiedyś! Ludzie czasu nie mają, panie! Nawet zwierzęta z lasu poginęły, takie czasy popierdzielone! -Cóż panu poradzę? – Westchnął znużony kontroler. -No tak, po naszemu, po staremu by się jakoś dogadali chyba… - Szepnąłem, pochylając się nad nim. -No wie pan…Zawsze się można dogadać. – Zgodził się. -Tak jest. To się zgadza. Jak człowiek jest normalny, to zawsze. Nie ma znaczenia, jakie czasy, tylko trzeba być mądrym, bo jak człowiek głupi to się nigdy nie dogada z nikim. Obojętnie czy za Gierka, czy Hitlera, czy Wałęsy…Obojętnie. Ja lubię rozmawiać z ludźmi mądrymi. Nieważne czy pijak, policjant, złodziej czy kurwa…Lekarz! Przepraszam za wyrażenie. Nie lubię głupków. -No i ma pan rację – przyznał konduktor. -No, to ile tam? Niech tam pan policzy po swojemu tak żebyśmy obaj byli zadowoleni. -Dokąd pan jedzie? Rozumiem, że przesiadał się pan w Inowrocławiu. -Tak jest, do Gdańska, do domu jadę. -To tak…Bilet kosztuje 45 złotych…Powiedzmy,…Że trzydzieści,…Jeśli pan ma… - Nieśmiało zaproponował kanar. -Nie ma rozmowy – zgasiłem, mrużąc powieki i od razu sięgnąłem po portfel. Odliczyłem trzydzieści złotych. -Nie, nie. Potem pan da. Jak pan będzie wysiadał. I niech się pan modli żeby te kurwy z Renomy nie wpadły w Tczewie, czy gdzieś. Niech pan w razie czego przejdzie do nas, do pierwszego przedziału. A tymczasem niech pan siedzi tutaj, pociąg jest prawie pusty, będę prosił wsiadających żeby się do pana nie dosiadali. Rozumie pan? -Tak, jak pan będzie chciał im sprawdzić bilety… -Tak jest. Jeśli Renoma nie wpadnie, podejdzie pan do mnie przed Gdańskiem i wtedy…Rozumie pan. – Konduktor wstał. -Wszystko jasne. Ok, dziękuję panu bardzo. Cześć. – Odetchnąłem. Są, jak widać ludzie, z którymi idzie się dogadać. Bo jak człowiek durny to żaden argument nie dociera. A tak facet trzy dychy jest do przodu. Dokładnie tak, jak powiedział. Każdy orze jak może! Takie czasy. Ludzie nie mają pieniędzy.
-
kolejna część acz znów nie chronolgicznie mojego Dekalogu o (bez)sensie istnienia :) życzę cierpliwości i z góry za nią dziękuję
-
Luno! Bogini Księżyca! Chciałbym byś była moją żoną! Już nie krzyczysz. Blaskiem rozgrzanego palnika acetylenowego potrafiły lśnić twoje źrenice. Lecz teraz, rozstrzelana, pobita, zakrwawiona, wyrzucona z torów ze skarpy w dół, nawet nie krzyczysz. Nie płaczesz z bólu. Nie błagasz bym cię uratował, nie pragniesz pomocy. A mogłabyś być moją żoną. Jakim absurdem jest myślenie o nienarodzonych niewiastach tutaj, na dnie wieżowca. W piwnicy. Sherlock pali papierosa. Mistrz bluesa tli się w nawiasie, gdzieś tam. Jego gitara niesie się po rurach. A ja siedzę zmęczony w milczących kłębach dymu i kopię sobie butem zbutwiałego kartofla. Trójka Drombo rozdzielona na ten jeden dzień. Marcowe okna marzną, grając w zimowo – wiosenne karty. Bojatti wierci pewnikiem dziury na przeciski, albo wynosi gruz we wiadrze. Ja tylko marzę żeby nie wpadł Dokuro Bej. Obiecywano nam herbaty, hamaki, drinki co je nam miały przynosić lale. A dali nam wiertarki i skrętki. I kiedy wydawało się, że gorzej być nie może, przyszła odwilż. I wręczono nam łopaty. Najfajniej wyglądał pan Milczek, tłukąc kilofem w skamieniałą glebę przy akompaniamencie padającego deszczu ze śniegiem oraz serii moich wyzwisk, wytaczanych pod adresem pana Dokuro Beja. A kiedy wydawało się, że już gorzej być nie może, przyszło pozorne wybawienie. Tak jest! Chcemy nosić papiery po schodach i tłumaczyć ludziom jak cenne są usługi naszej firmy. Nie! Nie myślcie, że to te kłamstwa były takie ciężkie. Najgorsze było bieganie. Sweter był trzykrotnie cięższy, obciążony dodatkowo potem. Niektórzy ludzie, jakże mili. Cudowni wręcz. Aż się chciało przebijać opony w ich pojazdach. Tak bywa. Innym razem, w obawie przed panem Dokuro, wiedząc, iż niewiele mam ognia w rękach, rzuciłem się do ciężkiej pracy, z jeszcze cięższym narzędziem. A, że bałem się trochę go uruchomić, skrzętnie zasymulowałem dźwięk jej pracy ustami. Cóż, szef udzielił mi reprymendy innego razu, gdy siedziałem w najlepsze na schodach z Bojattim i przeglądałem lokalną prasę. Zaskoczył nas, bestia cwana. Ale i tak położyliśmy na nim szparagę. Pewnego dnia zjawił się pan Usterka. Pan Pech, Pan Don’t Worry, Be Happy, Pan Kłopoty. Nie wolno było do niego mówić po nazwisku. I twierdził, że niedawno odwiedzał kolegę w więzieniu. Śmieszny koleś. Ale nasz dzielny dotąd przełożony, nieco się przeląkł. Jakby ten miał mu coś zrobić. Pyrgnij się po Natę Orange, Watsonie. Przynieś trochę skrętki z trzydziestki ósemki. A ty, Bojatti, skocz po Cekolnik i drabinę. I zawołaj mi Funia. Trzeba zrobić kurde przecisk, rurki trzydziestki dwójki. Kto się pyrgnie po Bosha? I kiedy wydawało się, że już gorzej być nie może, praca w piekle u pana Dokuro Beja skończyła się. Jeszcze krótka opowieść o odkurzaczu nad bajorem, przy kamieniu i już powrót do rzeczywistości. Jak to wstrętnie brzmi. Tęskniłem długo za tym piekłem. Nadal tęsknię. Nawet teraz, gdy przechodzę następne. Wspomina się dobre rzeczy. Przeszedłem przez to piekło z Bojattim. I jestem mu za to wdzięczny. Muszę być. Cóż bym pamiętał gdybym nie przeszedł piekła? Herbatę? Odpoczynek od ciężkiego dojechania do pracy? Powrót przed dziesiątą rano? Dobrze wspomina się problemy i panikę, z której jakoś trzeba było się wydostać. Zawsze jest ktoś, kto pomoże. A ty? Chciałabyś przejść ze mną przez piekło? Ja z tobą przeszedłbym. Bez słodkawego i mętnego jak grochówka, trzymania za dłoń. Bez tego. Obok. Krok w krok. Po płomieniach. Jak dwie gitary w kościele. Gdy jedna sfałszuje, druga ciągnie rytm i melodię dalej. Jechałem autobusem i myślałem sobie o tobie. Widzę cię ciągle jak jakiś kretyn. We wszystkich tajemniczo uśmiechających się kobietach, albo w tych zmęczonych, zasypiających na popisanych mazakami siedzeniach. A czasem i w oknie. Muszę odetchnąć. Bo zginę jak ciocia w Czechach. Zresztą i tak wyglądam jakby mnie, proszę ciebie, psy po wiosce goniły. Wisielec spod Stalingradu. A spodnie mam takie jakbym, rozumiesz, chleb zbierał po klatkach schodowych. Chyba wysiądę przez blachę z tego autobusu. Byłem na aerobiku, myśląc, że spotkam tam jakieś fajne dziewczyny. Ale same ptaszyska. Normalnie kontrabas. To wszystko już niebawem się skończy. Muzyka gra cicho w moim uchu. A słońce, które przecież zachodzi za zimowym horyzontem, zmarzniętym i obramowanym różowym pierścieniem z topniejących, zawisłych chmur, wygląda jakby wstawało. Jadę do domu. Do swojego domu i wspominam piekło. Tam cię ze mną nie było. I w domu też cię nie zastanę. Nie w moim. Przecież nie było cię nawet w twoim własnym. Za chwilę idę spać. Nie będę w tym wielce oryginalny. Ale cóż. Mam jeszcze ostatnie życzenie. Tylko jedno... Zostań ze mną. Śpij koło mnie. Mów do mnie. Śmiej się ze mnie. Nawyzywaj mnie. Pij ze mną wódkę. Kupuj mi bluzki z rockowymi zespołami. Każ mi wstawać wcześnie rano, płacz jak nieudacznica, żebym mógł cię przytulić i oszukać, że wszystko będzie dobrze. Chodź po moim domu, w moich koszulach. Ugotuj coś. Kup psa. Wycyganiaj ode mnie pieniądze na głupoty. Mów o dzieciach, o których nie chcę słyszeć. Gadaj przez telefon, okręcając kabel wokół palca. Specjalnie kupię aparat z przewodem. Krzycz, że drzwi od szafki się luzują. Przechodź koło mnie, żebym czuł twoje pole magnetyczne, żebym słyszał bicie twego serca. Załatw sobie karnet na basen i pływaj ile chcesz. Spaceruj ze mną po tym cholernym molo. Narzekaj, że ci zimno. Podziwiaj kiczowate fale i mewy, rozwiewane sztormem. Naciągnij mnie na cukrową watę. Spraw by moje kroki brzmiały stereo. Proś żebym zagrał coś na gitarze i nie znając się w ogóle, chwal mnie, że jestem świetny. Wysłuchuj moich przemądrzałych teorii o życiu i śmierci. Oglądaj M jak Miłość. Nastaw na cały regulator, żebym mógł się gotować ze złości na sam dźwięk głosu jednego z bliźniaków. Każ mi przełączać mecze na coś innego. Przycinaj róże w ogrodzie latem, narzekaj, że pies szczeka na sąsiada. Urządzaj na różowo pokój. Rozstrajaj mi co dzień gitarę. Pal w kominku. Złość się, że nie przyniosłem znowu drzewa. Odklejaj moje zdjęcia kobiet ze ściany. Kłóć się ze mną o to, że Minnie Driver nie jest najbardziej urodziwą i kobiecą aktorką. Pokochaj Angel Dust zespołu Faith No More. Śmiej się, że gram w gry komputerowe. Podlewaj kwiaty. Poprawiaj mi humor zapachem świeżych warzyw, wędzonego sera i kabanosów z kuchni. Wyrzucaj moje butelki po piwie do śmieci. Nie pozwalaj mi palić. Nigdy nie oglądaj Seksu W Wielkim Mieście. Wyglądaj z instrumentem strunowym w dłoniach jak Darc’y Wrecky. Każ mi rysować twoje portrety. Krzyw się gdy charczę, bekam i obcinam paznokcie. Kasuj mi przez zupełny przypadek moje pliki tekstowe. Wspieraj mnie dobrym słowem, że kiedyś ktoś wyda moją twórczość. Śmiej się z głupot, Pantera cię tego nauczy. Nabieraj się na mój udawany romantyzm. Załatwiaj za mnie sprawy w urzędach i na pocztach. Bluzgaj na wszystkich polityków bez wyjątku. Ubieraj choinkę, ja potłukę połowę bombek. Zaproś kogo chcesz na wigilię. Wracaj czasem na kilka tygodni do swoich stron i tęsknij. Całuj moje wstrętne, nie uśmiechnięte zdjęcie. Polub część moich znajomych. Naucz się grać w bilard. Wypijaj więcej Jacka Danielsa niż ja. Chociaż może też być Glenn Fiditch. Zajadaj się chipsami i dziw się czemu jesteś za gruba, chociaż wcale nie jesteś. Latem marudź, że nie nadajesz się na plażę. Zimą stawaj przy każdej wystawie z futrami. Obstawiaj na Sts’ach wedle przeczucia. Nabijaj się, że ty wygrałaś a ja nie. Nie kibicuj Juventusowi, Bayernowi, Chelsea i Realowi Madryt. Wyjedź ze mną do Kanady, Szkocji i Irlandii. Odwiedźmy z przyjaciółmi Normandię. Zróbmy mnóstwo głupkowatych zdjęć. Podpiszmy je rocznikami. Schowajmy je w albumach. Nie dopuść bym do końca życia słuchał przed zaśnięciem radia, albo budzika, po którego tykaniu wiem, co ile sekund się opóźnia. Po co mi ta wiedza?! Złap mnie z tyłu za plecy, połóż głowę na moim prawym ramieniu i zabierz mnie od tego pieprzonego komputera. Zaciągnij mnie do łóżka. Zgaś światło i zabierz mi całą kołdrę. Chrap. Obudź mnie przed świtem i poproś o kawałek czekolady z lodówki. Chcę mieć przy sobie ten głos. Pojadę po niego 500 mil. Nawet 5000 mil. Jeśli zechcesz ze mną wrócić. Chcę mieć przy sobie twoje dłonie, razem z resztą ramion. I twoje włosy. Bądź podła, zazdrosna, nieustępliwa, naiwna, delikatna, ambitna, zdystansowana, wrażliwa, przemądrzała, A NIE MÓWIŁAM, błyskotliwa, słodka i zabawna, WYŁĄCZ TEN MECZ, zgrabna, marudna, subtelna, popsułam młotek, niezdecydowana, ile trwają rzuty karne?!, JAKIE ZNOWU PIWO?!, bądź kobietą. Moją. Gdzieś tu, koło mnie. Zawsze i nigdy, jak chcesz. Zadzwoń. Napisz. Chociaż o mnie pomyśl. Odetchnąłem. Już wróciłem do domu. Cześć zegar, co u ciebie? Wiem, wiem. Nie ma się czym przejmować. Jak to Jake, nie było do mnie telefonów, listów? Żadnych faksów? Ani jeden gołąb nie przelatywał w okolicy? Siadam w fotelu. Na imię mu Frank. No cóż. Trzeba tykać dalej. Przecież nasz świat to tylko krokodyl, w śpiewających, zielonych butach, który uciekł przed budką telefoniczną na zachód od Estonii, tylko dlatego, że żaden z reniferów nie poparł usunięcia z rządów mafii grejpfrutowej, kota imieniem Laos. Ach ci Szwajcarzy. Zasypiam. Nie śnij mi się znowu... 17.11.2004 Travis
-
Spacer na chorobowym
Peter jimski odpowiedział(a) na Peter jimski utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Książki nigdy nie hałasują Okładki ich nie niszczą dłoni Słów nie trzeba palić, spawać W pubie nigdy deszcz nie pada Po antykwariatach nie śmigają dźwigi Nad Motławą słońce zawsze jest przede mną Przy skrzeczeniu mew nie muszę kulić uszu W pubie nigdy deszcz nie pada I tu przy cumach statki nawet spokojniejsze Czyste powietrze uwodzi me płuca Baszta dumna na rogu rybackich nabrzeży Nie sypie iskier po oczach, nie naświetla powiek Może gdzieś dalej złośliwy Duch robotniczy z chodnika Łopocze młotem, katując Krwawiące asfaltem ulice Lecz ten wesoły pijaczek Gabloty bursztynu, turkusy Dzwon szumiący z katedry Zapach ryb z Lawendowej Kawiarenki czy herbaciarnie Kuszące uśmiechem kelnerek Zamilkły wiatr na markizach Poszarpane mury Postrzępiony gołąb chleb z bruku wyjada Serdecznie nas witając, rolety pną się w górę, W pubie przecież nigdy, Nigdy deszcz nie pada… 12.04.06 postarajcie się coś rzec na temat tego miłego utworu, który skrobnąłem podczas spaceru po Gdańsku na zwolnieniu chorobowym...:) pozdrawiam