Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

makaca

Użytkownicy
  • Postów

    5
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez makaca

  1. Nie jest o wszystkim i o niczym, tylko trzeba się trochę wysilić. A może to kwestia wrażliwości? Gustu na pewno. Nie każdy lubi rzucać kurwami na prawo i lewo - a to takie jazzy teraz jest, nie?
  2. Pokój. Zwykły prostokąt. Dwa na pięć metrów. Na materacu poduszka z kołdrą toczyły bój swoje terytorium. Niby beznogie postacie wisiały przybite do ściany karmazynowo-czarne koszule. Pod malutkim białym stolikiem piętrzyły się stare zeszyty spoglądając pusto na stado metalowych krążków, pochwyconych muzyków. Przez zamknięte żaluzje przebijał się promyk słońca rozświetlając drobinki kurzu, niczym cekiny, osiadłe na bezdomnej gitarze. Na parapecie opróżniona butelka tequili wspominała bezgłośnie lepsze czasy i tylko na półce zamknięci w za ciasnych tomach poeci dumnie stali na baczność jakby przywykli do nonsensu zamkniętego w cztery ściany. Na wprost drzwi tuż pod oknem w oczekiwaniu spoglądali sobie w oczy dwudziestoletnie krzesło i niewiele młodsze biurko z nadzieją, że pojawi się w końcu ten, kto nada sens ich istnieniu i na nowo ogrzeje aromatem drobno mielonej czarnej kawy. Nikt się nie pojawił. Pokój spowiły szaleńcze nici małych grabarzy. Powietrze nasiąkło szkarłatnym oddechem zeszłorocznej wiosny nabitym w gliniany wazonik. Półmrok osiadły na dywanie niczym Hades rozłożył nogi i zaciągając się skrętem z liści laurowych z zadowoleniem przyglądał się swojemu dziełu. Nagle gruby mur ciszy przebił dźwięk delikatnych włoskich tonów, wesoło nastrojonych głosów oraz ocierających się o siebie na wpół pełnych, a może na wpół pustych, kryształowych kufli. Równocześnie do pokoju wdarła się gruba smuga światła koloru brudnej wiśni, a zapach bzu ustąpił kruchym obłokom taniego tytoniu. Miejsce na ścianie tuż naprzeciw poetom, miejsce, w którym niegdyś wisiał średnich rozmiarów obraz, tętniło życiem. Peruwiański wystrój, melancholia spacerująca po drewnianym blacie, żłobiąca miniaturowe pęknięcia, a w tle poducha napęczniała od myśli, a może z powodu butnie błąkającej się na niej muchy, kto wie. Sam wielki Mefisto na chwilę przysiadł. Z bladoróżowej papierośnicy wyciągnął niezwykle smukłą cygaretkę oraz zapalniczkę z tylniej kieszeni mocno opiętych skórzanych spodni. Ilekroć jednak starał się ją odpalić ta wydawszy z siebie pierwej pełen żałosnego jęku zgrzyt, puszczała parę iskierek niczym miniaturowe sztuczne ognie by na koniec wyzionąć ducha. Kiedy kilkakrotna próba sztucznej reanimacji nie powiodła się, fizys Mefista przybrała lekko hebanowy odcień, w oczach wzburzone Morze Czerwone, a duże pełne usta wydęły się znacznie, jakby w oczekiwaniu na pocałunek, który nigdy nie nadejdzie. Szatański stan nie trwał długo. Nagle blat stołu pokrył się szklanymi kuleczkami z kolorowymi płomykami w środku. Spadając odbijały się głucho parę razy jakby trochę niezdecydowane, a potem w zwartym szeregu, wędrowały co tchu, by na koniec ustawić się na kształt liter tworzących napis: "Non omnis moriar". Blada szeroka dłoń kowala padła tępo na stół rozsypując dokoła szkliste kule. Wyszedł. Trzy z nich wpadły do pokoju kończąc swoją podróż niedaleko sosnowego biurka. Wykorzystując okazję miejsce Mefista zajęły dwa, niczym z Rafaelowskiego płótna wyjęte, stworzenia. Wymuskane porcelanowe twarze pokrywał miedziany strumień nieokiełznanych loków. U stóp wysokich czół otchłań niekłamanych oczu, pełne opięte poliki, rubaszne usteczka, których jedną parę zasłaniało małe zamyślenie podparte na mięsistym łokciu. Ciała opinały jędrne silikonowe kombinezony wypchane pędzlem włoskiego malarza. Był to strój dość oryginalny zasługujący nawet na miano ekshibicjonizmu, choć w dużej mierze nosił znamiona elegancji, dzięki dobrze skrojonym, trochę już może staromodnym, skrzydlatym dodatkom. Gdyby nie to, że jedno z nich odruchowo odtrąciło znaną już muchę można by rzec - chłopcy jak malowani. Pokój obserwował. Niemal materialne napięcie, jakim napęczniał za sprawą dwóch bękartów przygniatało większość zamieszkałych w nim sprzętów. Zatrzeszczały sufity. Ściany nabrały powietrza. Zwiotczałe firanki zbladły momentalnie zatapiając wzrok w tym dziwnym spektaklu. Nawet kwiecista szkatułka ugięła się lekko pod jego ciężarem. Nagle zabrzmiał ciepły, męski głos. Lecz nikogo nie było. Dźwięk niewyraźnie dochodził od jednego z chłopców. Ale oni dalej obserwowali zawzięcie coś ponad sobą bez żadnego ruchu, tylko melodia przeciskająca się na zewnątrz przez ściany jedwabnego noska posuwała do przodu wskazówki zegara. Okrągła tarcza ubrana w dwanaście metalowych strzałek stała się ofiarą nieznośnych drgań powietrza, które powoli nasiąkało aromatem drobno mielonej czarnej kawy.
  3. W takim razie Ty mnie też. p. jm
  4. I pomyśleć, że wstyd było mi je umieszczać. To dopiero moje trzecie opowiadanie, więc doświadczenie raczej nikłe. Nie jestem pewna czy to mój przedział, ale to się jeszcze okaże. Nie pamiętam, kiedy słyszałam (czytałam) coś równie miłego. Oby zasłużenie;) Dziękuję. Pozdrawiam jm
  5. Nazywała się Ręka. Prawa. Tymczasowo mieszkała w Dolnej Górze. Tak jak każdy inny młody, choć trochę ambitny członek planety Ludź, Ręka studiowała. O tak, filologie polską. Od poniedziałku do piątku. Codziennie o siódmej dziesięć – dzynk, dzynk, i już przestawiała budzik na siódmą czterdzieści. Co to dawało? Niewiele. Pół godziny dłużej, zawsze coś. Przed śniadaniem zawsze rozprostowywała kości na poduszce formatu A-cztery. Ciepła herbata, papieros i obowiązkowe wc poranne. A potem spacer wzdłuż pokoju, z osiem długości. Brała torbę, taką na ramię i schodziła po schodach. Niby nic, a jednak siedemnastostopniowa otchłań zakończona podejrzanie wyglądającymi drzwiami. Później jak najbardziej starówka, autobus, i bilet za złotówkę. Potem wykład. Ha, bo i jeden? A i ćwiczeń nie zabraknie. Homework i dalej gładko, ale żeby nie za, to trzy potopy i krzyżyk na drogę. Ciężkie jest życie skowronka. Ręka była oryginalna. Miała nawet specjalne er wpisane w kółeczko za uchem. Była, była. W nikt temu nie przeczył, nawet w Bułgarii. Piła i bekała jak prawdziwy mężczyzna. Czasami to nawet wierszyk jakiś napisała. Tylko z pierdzeniem jakoś nie za bardzo. To prawdziwy samotnik był. Myśliciel wielki. Tylko myśli i myśli jej w głowie. Fu. Nieprzyzwoite. W nocy to tylko klik klik w el ordenador. Że niby uduchowiona, bo tam światło widziała. Ja tam tylko w filmach o tym świetle słyszałam. W necie też nic nie pisali. W dzienniku mówili, że w kuchni dużo siedziała. Sprawdzałam. Eee.. Jakieś bazgroły zostawiła, coś „tylko łoskot ciężarówki mknącej po wzburzonym asfalcie za zasłoną” albo „nie dam, nie dam r..”. Z tym R to się dopiero afera zrobiła. Mówili, że nawet Da Vinci mniej tajemniczy był. No. Wybitni specjaliści do tej pory kłócą się czy chodziło o raka, rewolwer czy co jest najbardziej prawdopodobne, o rakietę do tenisa. Ręka cierpiała na bezsenność. Od północy aż po świt. I wagary w łóżku. Kiedy tak cierpiała wpatrzona zwykle w sufit, bo czasami też w zazębione żaluzje, przepływała morza wspomnień. Zwykle panował na nich sztorm. Czasami jednak udawało się jej na chwilę dobić do spokojnej przystani i stworzyć własny słodkowodny świat. Świat, w którym gwiazdy pełzają po suficie, a księżycowe wargi wykrzywiają się w szczerym uśmiechu. Świat, w którym mogła niewidzialna wspinać się na dachy zardzewiałych kamienic i piać w tonacji D-dur albo z całej siły łaskotać grzbiety traw, by na koniec paść bez tchu między ściany krecich ołtarzy. Czasami, kiedy nad ranem niespodziewanie pod powieki zadarł się sen zdziwiona poddawała się pędowi codzienności. Rozmawiała, śmiała się, płakała. Żyła. A potem bach. Delete. Dzienny stan zawieszenia był najgorszy. Parogodzinna poczekalnia do świata iluzji tworzonej przez bezsenność i realny sen życia. Poczekalnia, która z dnia na dzień stawała się coraz większa męką. Ręka to cholernie impulsywna była. Wszystkim się wkurzała. Ponoć kochała. Jakiś przystojniak. Mózg czy jakoś tak. To chyba miłość była, bo zawsze się kłócili a ciągle byli razem. A i Ręka bez niego mizerniała. Taka wrażliwa była. Nie raz widziałam jak głaskał ją po kościstych palcach, kiedy paliła. Nazywał ją kopciuszek. Nie żeby ładna była. Standard europejski. Na szczęści od jakiegoś czasu i Polki się standaryzuje. Kiedy zegar w zawieszeniu upatrywał północy, ubrana tylko w nabrzmiałe powieki przemierzała labirynty zdartych kamienic. Pudełkowe domy, kartonowe chodniki, na których od czasu do czasu jakiś kasztan zapałkami przekopywał sterty bladoburych liści. Półmrok oświetlany co siedem metrów elektrycznym blaskiem wgryzał się namiętnie w szczeliny wypłowiałych dachówek. Pomimo bezchmurnego nieba przez rozchylone okiennice co jakiś czas wypływały śnieżnym haftem utkane mary. Oddech nocy gęstniał w znużonych nozdrzach odprawiając zmysły nieco dalej, niż było sądzone. Nieco dalej. W głąb siebie. Ręka, jak to się mówi, złapała los w swoje ręce. I już nie puściła. Nazywała się Ręka. Prawa. Z planety Ludź.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...