Znowu tu jestem,
choć strumień płynie wartko.
Stoję nieruchomo,
pozwalam mu odrywać kawałki siebie:
niepotrzebne tkanki,
okruchy pomyłek,
słowa, które straciły ciężar,
zrogowaciałe płaty tęsknoty.
Tęsknota już nie boli.
Rozlała się i zastygła
w marmurową mozaikę,
odbija głuche echo kroków.
Pamiętam martwą choinkę z dzieciństwa —
jej igły ułożyły się na podłodze
w prostą wróżbę przemijania.
Tańcząca wróżka Miriam
nie potrafiła jej złamać.
Mówiła o wielkim bałwanie,
któremu w żalu oddałem
moje małe serce.
Chyba wtedy zamarzłem
na zawsze —
w niezgodzie
na fałszywe słońca.
W szafie powiesiłem kożuch.
Wiem, że tam, gdzie pójdę, będzie zimno.
Odwrócę się plecami
do zielonej łąki.
Zostanę
w lodowym spokoju
i ciszy.
Jest jeszcze Ona.
Mówi do mnie.
Oddycha miarowo w mój niepokój.
Jej dłonie rozchylają moje pięści
na bukiety wysuszonych kwiatów.
Dziś mam czterdzieści siedem lat.
Słońce znowu jest w Pannie