Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

alos

Użytkownicy
  • Postów

    22
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Odpowiedzi opublikowane przez alos

  1. Wiesz, Zygmuncie, węże są właściwie głuche, głuche jak pień, tak jak te zaskrońce (natrix, natrix), którym czytasz swoje opowiastki, które słuchają twojego chropawego głosu. Głuche jak małpi pień buka, a może jak gryf mandoliny, jak lelki, które słyszą tylko głos duchów i beczenie kóz i kręcą się wokół koron drzew wyłącznie po to, aby dostąpić dobrodziejstwa dźwięków, znaleźć się między nimi, umościć w nich gniazdo. Próbując uchwycić linię melodii, wiją się w górę pni, wspinają w górę kozich racic, omamiają i usypiają rogate kozły, budując ornament dla ciszy. Ale czy wiesz, że potrafią pływać i nurkować? I popatrz, te ich żółte plamki za uszami, kioski żółtych łodzi podwodnych jak szkatułki meandrującej między nami opowieści, zausznice zdobne niby żółte piórka, jakbyś zobaczył opierzonego węża Majów, samego Kukulkana, syna bogini dziewicy Coatlicue, tego, co przybywa ze wschodu, aby przejrzeć się w obliczu swojego brata Xolotla, a może aksolotla. Dymiące zwierciadło, rybowąż, w którego zamienił się Wodnik, aby przyjąć od Uka w ofierze święcone monety, przyjąć dumne wizerunki słonecznej tarczy, otworzyć portal, przez który wędrujemy do gwiazd, aby znaleźć tam porozrzucane kości rzeźbione oczami węża, pięcioma oczami, które pozwalają widzieć wszystko. Wąż, który wyrósł na potylicy Ofelii, udając kwitnącego kosaćca, to ich brat, ozdobiony został piórami ptaka  Kwezala, po to, aby zdołał pokonać ziemskiego potwora, a może opierzoną rybę, w którą zamienił się Bruno Schulz, zanim wtopił się w srebrną ławicę, jak święcona, srebrna kula, szlifowana latami, aby stała się tą jedną jedyną, co trafia w ciemno, co trafia na wylot i nie pozostawia śladu. Wąż połykający własny ogon, przezorny Ouroboros – jedno ciało, jeden gest, zero – kostnica liczb, którymi zimni rachmistrze wybijają o grobowe deski taneczny rytm; słowo jedno, może nawet to, co będzie na koniec albo to, co było na początku i to, co było, a nie jest, wpisane do rejestru sadowych ksiąg, w księgę gości odwiedzających dwór zielonołuskiego Wodnika,  zaginionych po wsze czasy w nas, zaginionych od wszech czasów, co w wilgotnej gazie, ślepi jak nas Pan stworzył, siejemy nasiona rzeżuchy na wielką noc.

     

    Pamiętam ciągle, jak mi opowiadałeś: Jestem do snu. Później odchodzę uczyć się kaligrafii. Z wszystkich przykazań wody: tertium non datur. Płyń we mnie. Ziemio, zgódź się. Nie cierpię, gdy kwitną wiśnie, przez ich pory przyznaję się do bieli, z lękiem przewidując przymrozek. Kiedy drzewa rozniosą świat w pył, przyjdzie zamknąć oczy. Kapelusze kwietne, kruche białogłowy, na objeździe Janusów w czasopad kwietniowy – caryce (lub nie kto nie lubi) coraz mocniej uderzają do głów, chociaż to tylko sok. Zaraz po nim listopadowy wieczór – szrama na plecach dokumentuje przechodzenie i stajesz się śladem długiego spadania. Obcy wobec doświadczeń, a jednak we własnej skórze, wymieniam cię między błogosławieństwami. Jednym tchem odwrócisz los, kiedy tylko zajdzie konieczność, kiedy tylko wzejdzie słońce.

     

    Zauważ, jak uważnie słuchają cię zaskrońce. Jak pilnymi potrafią być uczniami, a może uczą się ciebie przedrzeźniać, uczą się kołysać na tej samej fali co ty. Nawet nie sam głos, bo on jest nieistotny, nie linia melodii, ani tląca się kadencja, ale te wibracje powietrza, delikatne jak rysy twarzy zanurzonej w wodzie, delikatne fale eteru rozchodzące się uważnie, w przeczuciu, że nie będą miały do czego wracać, że muszą wtopić się w szklisty piasek, że rzeczy mają uszy, a czasem tylko za dużo wosku nakapie w gwiaździstą, andrzejkową noc, za dużo gabinetów woskowych figur trwa zastygłych  w gotowości, aby, gdy tylko nadarzy się okazja, objąć rząd dusz, za dużo przetrwało delikatnych, woskowych cylindrów, jak te na dnie szafy Uka, przechowujących głosy umarłych, za dużo wypalono świec, zbyt dużo wosku nakapało ze świecy, którą twoja matka stawiała w oknie jak morską latarnię, nawołując burze, hucząc mgielnym tłuczkiem w ciemność, niby tłuczkiem do mięsa, co łamie żebra zatwardziałych, nawołując ptaka Kwezala,  grom i błyskawicę, żeby darły ziemię na strzępy, a ona później delikatnie zdezynfekuje i zaszyje rany i dla niepoznaki zostawi ozdobne szwy z malw i piwonii, dalii i bratków, które zwiążą i zamienią w ciało każde słowo, co padło na żyzny grunt.

     

    Zygmunt często wspominał gabinet woskowych figur – tę świecę i matkę, burze, przez które przeszedł boso i wilgotne stopy pod kołdrą, które powoli obsychały przez całą noc, żeby rano, gdy wzeszło słońce, zamienić się w cierpkie i kwaśne listki szczawiu. Szczawiu, po którego liściach później biegał i deptał go, tłukąc suchym patykiem, który potem zrywał na pastwisku, układał w uroczyste bukiety i przynosił matce na wiosenną zupę okraszoną jajem i śmietaną. A ona wkładała do garnka żeberka, żeberka, które przypominały mu abażur nocnej lampki, ożebrowanie wyrzuconej na brzeg nocnej arki. Dodawała ziemniaki, por, cebulę i marchewkę, a później łyżką cedzakową wydobywała ugotowane składniki i zostawał sam rosół, czysty jak obraz w dymiącym zwierciadle z obsydianu, kamień filozoficzny, eliksir praczasu, do którego wkładała z powrotem pokrojone kawałki mięsa, mięsa odłączonego od kości ojca jego i gotowała na wolnym ogniu, hartując śmietanę, hartując jak wykutą z najlepszej stali białą broń, damasceńskie ostrze, miecz, którym chrzciła wygłodniałych domowników, pokolenie błogosławionych głodomorów, komponujących marsze na ziemniaczaną kiszkę, a szczaw jak liście wawrzynu wieńczył ich zwycięstwo nad głodem, zwycięstwo nad godzinami bezdennej pustki, nad gromem i błyskawicą.

     

    – Jestem ze Śląska, ale nie jestem Ślązakiem – zaznaczał Zygmunt z naciskiem i trochę wstydliwie. Może dlatego, żeby nie traktowano go jak wyrwane z korzeniem drzewo, ale raczej  doniczkową roślinę, którą można ustawić, gdzie się chce, ale trzeba o niej pamiętać, podlewać i zraszać, nawozić i mówić do niej – jesteś piękna, kwitniesz i wydajesz owoce, chociaż tylko kapka ziemi i te granice, których nie możesz przekroczyć. A przecież garstka ziemi musi często wystarczyć, ta garstka, której grudki znalazłem w kieszeni jego płaszcza, daleko od domu, daleko od gdziekolwiek, jak u wyrwanego ze swojego macierzystego grobu potępieńca, bezgłowego, przebitego osikowy kołkiem, z ustami pełnymi suchych liści szczawiu i ziarenek soli. Wystawionego w środku dnia na palące słońce, nocnego marka,  wyrwanego z ojczystej mogiły  księcia skalistej Transylwanii,  który wybrał się na światowe tournée, wędruje ramię w ramię ze swoim przeznaczeniem i rodzinną ziemią w kieszeniach. Garstka pępowinowej ziemi i te macierzyste skrzynki zbite z desek, w których pysznią się fikusy i eukaliptusy, oleandry i mandarynki, których człowiek się chwyta, gdy tonie wraz z Brunonem w ławicy wypukłookich, srebrnolicych ryb, ginie przykuty do skały na dworze Wodnika,  ginie o suchym pysku wśród obudzonych z letargu lemurów, w małpim gaju, rozpuszczony jak wosk przez majowe słońce, zamieniony przez Pana w dziczejące zielsko, lub zamienia się w wyrzuconą na piasek rybę, langustę, kraba pustelnika i szuka pustej muszli, w której może zamieszkać i odzyskać siły, wsłuchać się w gardłowy koncert orkiestry Louisa Armstronga, przetrwać najdłuższą z wielkich nocy.

     

    I wtedy właśnie Uku odkrył nową krainę, odkrył portal w drzwiczkach duchówki, a może tylko przyjął jej posłów przynoszących mu przebłagalne dary – ani to Transylwania, ani Siedmiogród, ani matecznik, ani Śląsk, ale również nie miedza z dziadkową gruszą, gdzie noga ludzka nie zostawia śladów, a tłusty cień wpełza między liście drzewa i nie posępna olszyna detronizująca królów, co mają na pieńku z drzewcami. Przyszli do niego jednak jej wysłannicy i powiedzieli – zbuduj nam dom. – Zbuduj, gdzie chcesz, nie jesteśmy wymagający. – Może być zapiecek, może sterta kompostu albo podszafie, może być też pęknięcie w podłogowej desce. – Ale najlepiej wynieś nas wysoko, wynieś pod samą powałę, załóż nam miasteczko wśród gałęzi drzew, w koronach starodrzewu, jak cieśla co dźwiga belkę, kreator, który wieńczy los zielonym wiechciem, jak matka, co potrafi przebłagać los listkami szczawiu, wydaj głos, który powołuje do życia albo weź w rękę pędzel, który nadaje mu kształt. – Chcemy wiedzieć, gdzie popłynęła wielka rzeka, gdzie podział się czar i dlaczego pękła bańka, w której cieszyło nas widło i powidło, gdzie tysiąc jeden drobiazgów było jak tysiąc jeden nocy, bo jesteśmy zaginionymi potomkami Sindbada Żeglarza i wiemy wiele o tobie, wiemy o tobie wszystko, co chciałbyś wiedzieć o sobie.  

     

    Tak właśnie, po raz kolejny, Sindbad Żeglarz dowiódł, że to on właśnie, wyłowiony został spośród tylu innych, żeby nas odkryć i ukryć w swoich słowach – mówisz, Uku, dodając, że są  także ptaki, które wylatują z muszli i gniazda zakładają na wodzie, żywiąc nią młode. – Trudno je jednak rozpoznać  wśród setek odbić, ani uchwycić w locie, bo tylko mowa jest płodna, pewny jedynie los Odysa, kiedy na koniec zostaje jeden mądry, żeby na naszych oczach zakończyć wszystkie podwodne podróże. Ofiarnym dawcą obrazu, zostałeś Uku, choćby miarą szerokiego na piędź, tyle, co korytko dłoni  i chwila przejścia, kiedy otwiera się horyzont i nikt już nie jest w stanie dłużej się za nim ukrywać.

     

    Wkrótce później Uku odszedł, ale wcześniej spełnił ich życzenia. Założył w  domu krasnoludzką spółdzielnię pracy i nauczył ich fachu pielęgnowania losu, krasnoludzkie stowarzyszenie rzemiosł różnych, cech żerców piastujących wysokie, najwyższe,  leśne urzędy. Krasnoludzką rzeczpospolitą  wypełnił południcami, bagienicami i biesami, zaludnił karykaturalnymi i pokracznymi mieszkańcami ostępów i mateczników. Dębowe i bukowe chatki zajęły brodate skrzaty, pod drzewami wystawały borowe dziady. Dziwożony i licha opuściły moczary i zaczęły wieść korowody wśród ciemnych sadzawek, a wszystko to na ścianach jadalni i sypialni, niby platońskich jaskiń, gdzie ich losy mogły rozsmakować się w czystej ułudzie. Poprzez zarośnięte dukty korytarza do najciemniejszych zakamarków kuchni i łazienki – Uku odszedł i zostawił  na pastwę światła leśne mocarstwo, aby żyło swoim życiem, radziło i świętowało, choćby miała to być tylko nieruchomość, iluzja posiadania, działka wydzielona kreskami geometry w miejscowym planie, świat uświęcony śladem pędzla, co kreuje, a nic nie zabiera dla siebie, co tworzy, aby tylko sprowokować krnąbrną dolę, podstępną idyllę leśnych knowań. Uku odszedł, zostawiając Zygmunta, jako samozwańczego plenipotenta krasnoludzkiej domeny, umocowanego przez leśne księgi, prokurenta, zostawiając na stoliku kubek czereśni, zagubione między wymiarami tęczowe muchy, mandolinę z małpiej skóry, woskowe cylindry przechowujące głosy umarłych i stary, mosiężny  żyrandol z kurkami na gaz, który wieczorami czyścił kredą i octem. Uku odszedł, zostawiając powołane do życia w czerwcowe święta, leśne sadyby dziwadeł, mówiąc im: radźcie i wyrokujcie, czyńcie poddanymi sobie jadalnię i sypialnię, ustanawiajcie prawa, dobijajcie się o swoje, a jeśli wam czegoś zabraknie, to wyślijcie Zygmunta, aby prosił waszą władczynię, królową, co trzyma w dłoni złote jabłko, co trzyma za gardło najświętszego z węży, świętą i miłościwą patronkę waszego królestwa. Proście Ofelię o gest łaski, o wyrozumiałość i poczucie wspólnoty, proście ją o ratunek i modlitwę.

     

    I została im Ofelia, chociaż nigdy do końca nie zdołali jej zaufać. Ofelia na czele zastygłego w pół gestu, zwierzyńca, coraz mocniej osiadająca na brzegu czasu, między ziarenkami piasku z pękniętej klepsydry, z wąskim gardłem, przez które sączyła coraz bardziej rozmyte obrazy. I plątały jej się włosy i plątały jej się słowa, a Zygmunt próbował je rozplątać, w zastępstwie Uka, przeczesując żółtym grzebieniem z bakelitu i czytał, czytał jej historię żółtego piórka, aż do chwili kiedy zaczynała go bić po rękach.

     

    Zygmunt,  czyli historia żółtego piórka – 2

    – Bywa i tak – mawia Zygmunt – że jak człowiek nie znajdzie właściwego pierwiastka, to może się zgubić nawet we własnej łazience, zwłaszcza gdy akurat dokonuje skomplikowanych obliczeń. –  Tak to już jest z tą matematyką, że gdy próbuje się rozwiązać najprostsze równanie, nagle okazuje się, że nieskończoność razy nieskończoność równa się osiem kwadratowych metrów, w których trzeba zmieścić kilka niezależnych źródeł, a w dodatku obdarzać się intymnym płynem, a tego to już nie obejmuje pierwsza z brzegu nauka, a szczególnie taka co to musi się borykać z ciężką przestrzenią. – Z tego wszystkiego – zauważa Zygmunt – jak zamknąć się w łazience to dobrze chyba myśleć o jedzeniu albo astronomii, a najlepiej o jednym i o drugim, co nie jest takie trudne,  jak tylko się ma odpowiednie medium. Dajmy na to, Zygmunt, jak tylko pomyśli o Zośce, zaraz znajduje się całym sobą w jej nasączonym wanilią niebie, rozsiada się na miękkim obłoku z bitej śmietany, a stąd to już przecież tylko mały krok do bardziej namacalnych odległości. Bo szczerze mówiąc, to przez Zośkę i te jej poglądy, Zygmuntowi  wszystko przypomina kosmos i czuje, że coś musi być na rzeczy. – Dajmy na to – zauważa Zośka – pouczająco jest popatrzeć sobie na takiego Saturna, co się codziennie przechadza pod blokiem ze swoim  psem, i zdarza się, że już przed dziewiątą wchodzi w kolizję  z niewielką kometą spod szóstki, która wraca akurat ze sklepu i nie lubi, jak jej pies obsikuje zamszowe kozaczki, i wtedy bardzo wyraźnie widać te wszystkie  jego zagadkowe pierścienie i to bez użycia skomplikowanej technologii. –  Albo co ciekawe, nawet taki Saturn – twierdzi Zośka – chociaż wydaje się potężny i złowrogi ,wcale nie zbliża się od tego ani na jotę do słońca, bo dokładnie zna swoje miejsce w szeregu, zresztą zupełnie tak jak nasza stara ziemia, która nawet, gdy wraca już przed obiadem do domu i ma wyraźnie mniejszą gęstość, nie zdarza się przecież, żeby wypadła z orbity. – Bo kosmos już taki jest – dodaje Zośka tajemniczo – dużo bardziej rozsądny od naszych do niego pożądliwości, a niektórym to się wydaje, że mogliby go przelecieć jak jakąś naiwną małolatę, przelecieć, wziąć na pamiątkę kilka gadżetów i wcale nie interesują się jego głębokimi uczuciami dojrzałej kobiety. – Ludzie jak to ludzie, chcieliby mieć taki układ słoneczny, najchętniej bez żadnych zobowiązań. –  Nawet taki nasz wielki Kopernik, co to robił mu nieprzystojne propozycje jako uczony bawidamek, to po prawdzie  też go chciał przelecieć, tylko że na swój naukowy sposób. – A najgorsze – wyznaje w końcu Zośka – to jak się komuś wydaje, że jest mądrzejszy od ustalonego porządku, bo co człowiekowi przeszkadzało, dajmy na to, że takie słońce się rusza, a ziemia nie, tym bardziej że z kosmicznego punktu widzenia to i tak wszystko się porusza, tylko nie wiadomo w jakim kierunku, a równie dobrze mogłoby się w ogóle nie ruszać. Zośka się irytuje  i przygryza wargę, a po chwili dodaje – teraz takie czasy, że podobno o wszystkim wie nawet papież, ale i tak nie doznaje od tego pobożnej  satysfakcji, bo co tu dużo mówić,  ludzie chyba nigdy nie docenią swojej międzyplanetarnej wyobraźni. A co to właściwie ma znaczyć, żeby jedni drugich przekonywali, że rozpiętość słońca wynosi tylko jakieś głupie osiem czy dziewięć planet, skoro taka Zośka tylko przed południem, przy obieraniu ziemniaków dostrzega wyraźnie co najmniej piętnaście niebieskich ciał, zwłaszcza gdy akurat Zygmunt za pomocą swojego żółtego piórka dotyka jej ostatecznej struny. – Taki mam z nimi układ – mawia Zośka – i koniec, a inni niech się zadawalają jakimiś tam ograniczeniami. Zygmunt docenia  wkład Zośki do astronomii, a nawet  w stołowym  ma  małe obserwatorium, gdzie jak sam mistrz Kopernik, za pomocą żółtego piórka wyzwala biodra Zośki z nieznośnego egocentryzmu. Zygmunt wie, że nie musnął jeszcze najbliższej choćby gwiazdy, ale nie martwi się tym, bo kto by myślał o gwiazdach w takich czasach.

  2. Wybór przeglądarki narzuca z góry scenariusz. Trochę na marginesie

    lecz od razu zaczyna wciągać okno, którego nie można zamknąć.

    Wietrzysz podstęp, wciągając w płuca odległy dym; niech będzie

    chcieliśmy szybkiego dostępu, lecz świat pokazuje tylko sprzęty z pól

     

    oddychające jesiennym chciejstwem. Stało się, całość spraw

    ulepiono w kulki do rzucania i glina twardnieje. Można się wznieść ponad

    lecz ciśnienie wyborów pozostanie między śpiącymi ikonami. Tchnąć trochę życia?

    Przecież nie zawadzi drzeć się o kontur nieba, sprawdzając czy w skarbczyku

     

    grzechocze groch i ziemia odpowiada na hasło. Przebacz, jeśli dokopię się

    i tak wyjmę  nie tę kość co trzeba. Enty raz nie sposób wrócić na drzewo

    tak żeby dalej chciało zrosnąć się z człowiekiem i nie bać szumu w głowie

    coraz mocniej budzącego się w nas, chociaż nigdy nie wiesz, które to ucho.

  3. Jest dzień, ale nie ma czasu, żeby skończyć, więc wraca

    do swoich i plącze się między nogami. Psie lata i dzień udaje

    że chce się wpleść i wdać, że nie słyszy dzień dnia. Pierwszy

    dzień lata, lecz głodny chwyta w zęby każdy zapach

     

    delikatnie odkładając na próg. Lata i gorąco przeprasza

    że w imię swoje nie wierzy i ojca by już chyba nie poznał

    lecz lubi czasem pozawracać w głowie, ukraść parę minut.

    Odda jeśli zechcę trochę się podroczyć, bo to dzień

     

    trochę nie z tego świata, zdolny do poświęceń i zbratać się

    z drugim, gdyby trochę czasu mógł poświęcić i nocą

    dłużej zostać, oddając minuty, które schował pod kocem

    bo szczeniaki zmarzły i trzeba im było własną skórę oddać.

  4. Zaskórniaki wrastające z czasem

    w fakturę oparć, węźlą się zgrubieniami

    jak szwy na skarpetkach

    w których pochowany został

    dziadkowy świat sprzed denominacji

    i banknoty obwiązane sparciałym sznurkiem

    zbiły twarzami do siebie.

     

    Krótko i na temat, jego żołnierska młodość

    wraca w pełni chwały, salutując

    spartańskim meblom. Honory domu

    i przegląd pułków, prężących sztywne grzbiety

    - kompania honorowa odprowadza go

    świecąc złotem epoletów

    w milczeniu, któremu nie sposób odmówić

    racji stanu.

  5. To nie koncert życzeń, po prostu powiedziało się

    żeby nie trzeba ciągnąć za języczki u wag.

    Powiedziało się i uwikłało  w szal zasłaniający usta;

    zimno i skrzypi, głos więźnie, łańcuchy dzwonią

     

    bryły węgla  wyostrzają apetyt ognia. To nie koncert

    życzeń, lecz pierwsze skrzypce tego dnia i świerszcze

    pierwsze za kominem otwierają futerały, cień

    wylewa się na podłogę. Święty i czysty cień

     

    pół królestwa za jego zwycięstwo i smoczek dziecku

    na sen. We śnie będą krzyki i płacz, dobrze że sen

    im wystarczy, dobrze  że nie mają wyjścia, że straszą

    same siebie. Dziecko wypluje smoczek, krzyki

     

    i płacz odejdą, sen odejdzie  i będzie miejsce dla ciepła.

    Pierwsze skrzypce i smyki,  które lubią zaplatać

    końskie  ogony w warkoczyki, smyki, które w warkoczyki

    zaplatają los i bawią się nim jak powrozem.

  6. Słuchając skrzypienia za ścianą, można i w sobie

    obudzić las. Nie daleki, nie bliski, dość żywy

    jednak, żeby połączyć go w całość, nadać imiona

    drzewom I objąć ramieniem na znak wspólnej drogi

    którą przebyliśmy aż do tego miejsca

    żeby unaocznić sobie przypływ.

     

    Nie dorośliśmy do swojego czasu,

    a może on oddalił  wszystkie nasze podania

    kpiąc w żywe oczy. Czym stanie się pięść

    Kiedy otworzysz dłoń? Czym oczy

    kiedy je zamkniesz, adoptując obrazy

     

    które zechciały cię otoczyć jak dzieci

    przy zabawie w starego niedźwiedzia?

    Widzisz, przespaliśmy wszystkich

    a może rzeczywiście nigdy

    nie było się czego bać.

  7. Niestety, wszystko poza pamięcią okazało się

    zbyt stare. Zdarte buty, narzucone na grzbiet

    łachy, jakby wiecznie ze starszego brata

    który zniknął lata temu i nawet się nie odwrócił.

     

    Dawna miłość pokryta smarem, zimuje

    pod wieloma warstwami płótna, niby zawsze

    pod ręką, wystarczy tylko znać miejsce

    wstać nocą. Z psem przy nodze wymknąć się

     

    chyłkiem, niech w domu

    nic lepiej nie wiedzą.

     

    Brat, który obozuje daleko poza świadomością

    myśli  na pewno o tym samym. Rodzi się co rano

    oddala wieczorem, przemywając oczy, żeby nikt

    nie widział. Zdejmuje ze ściany lampę

     

    i kładąc na stole kartkę

    pozostaje na zawsze samotny

    jak pierwsza zapamiętana twarz.

  8. W sprawie twoich mężczyzn myślę, że trochę większe zaufanie
    mogłoby pomóc, bo odrobinę opatrzności zawsze znajdziesz
    w szufladzie. Nie warto być głuchym ani aż tak mocno
    zamykać — cztery spusty w miejsce zapustów, a pyszny czas

    czerstwieje, zamiast rozpłynąć się w ustach. Dzieje się i owszem
    dzieci w sierocej ofierze zbierają kamyk do kamyka, burząc
    na każdy krok olbrzyma. On jednak twardo stanowi prawa
    dla piętaszków, wywieszając tabliczki – teren prywatny

    i przejście wzbronione obrasta w przytulną zieleń, pokrzywy
    sięgają gardeł. Chyba złe miejsce, kochana, wybraliśmy na schadzkę
    czekając, aż z ziaren wyrośnie mur z niszami na urny. Wybory
    są wieczne jak proszek na ból głowy, krzyżyk, który powtarza

    to żadna skala, a przecież śmierć nosisz wszędzie ze sobą
    licząc w duchu — nigdy ci nie uwierzy, że dość się starałaś.

  9. Teraz już, kochanie, mogę zgadywać  w ciemno

    wyrzekając się nawyków. Jestem pewien

    norm w jakich się schroniłaś i wszelkie zmiany

    jakie mogą nastąpić to bułka z masłem.

     

    Ślinka leci, kiedy tylko wspomnę burzę zmysłów

    na którą całe lato liczyliśmy jak na plon. Pieprz

    i sól do smaku; o ile jednak bardziej można być

    wyrafinowanym niż olej na palcach i zimna

     

    konkluzja, że nie musimy się tłoczyć, bo prasy

    wystarczy dla każdego, codzienna toaleta wzmocni

    poczucie przynależności. Do czasu, oczywiście

    dołożyliśmy także bukiety polnych kwiatów

     

    i wianki na szczęście, które niewinnie, lecz pozostają

    świadkiem wiatru i historii, trzeszczących w starym

    radiu, bo nie da się ciągle uwierzyć, że to wszystko

    z winy paru pustych losów, które ktoś otworzył

    wierząc w łut. I co by nie mówić, dobrze przecież zrobił.

  10. Pierwszy przystanek: woda. Nie powiem nad wodą, przy wodzie, ani pod wodą, chociaż na pewno  z głową zanurzoną pod powierzchnię, tak żeby po wyjęciu widać było jak twarz spływa, marszczy się i tężeje. Nie do końca oczywiście tężeje, bo drobny wietrzyk, poruszenie i te nartniki, półwodne pluskwiaki, co na nartach wodnych, na deskach do surfowania, pokrytych od spodu mikroskopijnymi, srebrnymi włoskami, dobrze nasmarowanych poślizgową wydzieliną, wyślizgują się pojęciu, pokonują przeszkody i popisują akrobacjami, aż oczy błądzą w poszukiwaniu motorowej siły, holownika, który ściągnie je w stronę nadbrzeża. Nie do końca stężałą, bo te topiki, co w głębi budują bańki powietrza, batyskafy i habitaty na chwilę oddechu, ciągle kręcą obrotowymi drzwiami, otwierają śluzy z gorącym powietrzem. Nie do końca stężałą, no chyba, że w taki dzień jak dzisiaj, kiedy upał, obsiadły przez nieruchome ważki,  stoi jak spocony wędrowiec oparty o pień drzewa i ani drgnie. Wtedy twarz też nieruchomieje, twarz po drugiej stronie bulaju łajby kapitana Nemo, twarz styczniowego powstańca, a może Hindusa, który znienawidził imperium, nad którym nigdy nie zachodzi słońce, twarz macierzysta, zatrzymana w ewolucji, która wróciła z dalekiej podróży, pokonała dwadzieścia tysięcy mil podwodnej żeglugi, bo uznała, że właśnie tutaj i teraz odzyska swoje rysy, odzyska formę i sens, stanie się godna wiary. Nie do końca oczywiście, bo to tylko pierwszy przystanek: woda. Woda na otrzeźwienie po rowerowych szarżach na falach, między wodnymi bruzdami, między wodnymi znamionami, po szarżach lekkiej brygady -  różowej damki i składaka, drących węźlaste korzenie buczyny w małpim gaju, po progach jak na gryfie starej mandoliny, na której grał wujek Bogdan i śmiał się, że zrobiono ją z małpiej skóry. Tak, to on wymyślił tę nazwę: małpi gaj, bo podobno małpi umysł musiał mieć ten, co wymyślił tę nonsensowną i forsowną architekturę drzew. Ten, który postanowił zostać samozwańczym architektem zieleni, ostatnim Mohikaninem formy i kształtu.  Stetryczałe, płowo-siwe jak grzbiety kóz, buki, z artretycznie wykręconymi stawami, z nabrzmiałymi od gorąca paliczkami, rogate i topornie zadziorne. Więc skąd ta małpia gibkość, skąd dzikie harce, jakie wyczyniają, splątując gałęzie, przeskakując z miejsca na miejsce? Skąd ten dowcip i finezja, karkołomne figle, jakimi raczą przechodzących? To prawda, czasem i one potulniały, zmieniały się w lemury i patrzyły sennie, robiąc wielkie oczy, z tęsknoty za swoją prastarą, zatopioną ojczyzną, Lemurią, za mitem, który je powołał na świadków czasu i tych, którzy muszą go zdradzić, aby zatrzymać przy sobie.

     

    – Na tym właśnie polegają małpie sztuczki – tłumaczył wujek - bo wiesz, że to małpa napisała Hamleta, nie żaden Szekspir, ale małpa ćwiczona w cyrkowych sztuczkach, małpa, której kazano godzinami wpatrywać się w czaszkę nadwornego błazna.

     

    – Naprawdę? – A umiesz zrobić taką małpę?  Odruchowo odpierałem jego kpiarski ton, chociaż nie znałem Hamleta ani Szekspira, a nie wpadło mi wtedy do głowy, że może to właśnie małpy bawią się maszynami do pisania, piszą książki i grają na mandolinach, piszą i grają, żeby przedrzeźniać nas, błaznów, rzępolących na mandolinach do wtóru sprośnych piosenek, żeby wyśmiewać nas  i kazać zadawać głupie pytania. – Bo co to znaczy – dziwił się wujek – być albo nie być, skoro to w zasadzie jedno i to samo. I chyba tak samo było z nim, kiedy odszedł pewnego dnia, zostawiając na stoliku kubek pełen czereśni, czereśni, po których ostentacyjnie spacerowały mięsne, tęczowo zdobne, muchy, dzień po tym, jak siedzieliśmy nad stawem, a on rzucał kamykami przed siebie, niby święconymi monetami w ofierze dla Wodnika i widziałem, jak ubywa go na brzegu, podczas gdy rósł i potężniał w rozlewających się kręgach. Obserwowałem zmieniające się proporcje. Wyraźnie podkreślony brzeg, podwójna spirala. Za chwilę stał się przejrzysty jak pęcherz ryby, słój z ludzkim embrionem. Niekiedy później przyjeżdżał jeszcze do domu, ale tylko po to, żeby rano jeszcze dalej wyjechać, zostawiając za sobą rybonukleinowy ścieg, zupełnie jak ten ojciec Bruno Schultza, który miał kiedyś zostać mesjaszem, miał być widziany w drodze, lecz zaginął, zaginął daleko na koślawo brukowanych uliczkach przedmieść  Drohobycza. Przemienił się w kraba pustelnika albo raka, w zielonego, wyłupiastookiego Wodnika, co od jednego nieostrożnego plusku wpada w furię. Zaginął na strychu albo w piwnicy, a może stał się rybą, jedną z olbrzymiej ławicy ryb, ławicy srebrnych fiszek, które teraz przepływają przeze mnie i każda połyka pęcherzyk powietrza z płuc.

     

    – Uwierz mi, znam taką małpę, a nawet trzy – z tajemniczą miną zapewniał wujek, na którego wszyscy mówili Uku. Dlaczego Uku? Nie wiem, mogę się tylko domyślać, że to z powodu ukulele, to znaczy mandoliny zrobionej z małpiej skóry, bo gdy pierwszy raz zobaczyła ją Ofelia, powiedziała – fajne masz to ukulele,  jakby chciała z głosu lelków, harcujących wieczorami po małpim gaju,  ukuć jakąś alternatywną historię, nie tą, w której podchwytują ludzkie duchy, niby tłuste pędraki,  aby nakarmić nimi swoje pisklęta, unieść je gdzieś w dalekie ostępy Nawii, gdzie na zielonych równinach rogaty Weles pasie dusze,  ale tą, w której, do ostatniej kropelki,  doją kozy i w wielkich kadziach spieniają kozie mleko, z dźwięków mandoliny plotą bujdy na resorach, a nawarzonym serem karmią młódź, jak gołębie ptasim mleczkiem swoje pociechy.

     

    A więc pierwszy przystanek: woda. A obok rowery: składak i damka, oparte o siebie jak ślepy o kulawego, jak rowery wodne, o których wujek mówił, że są największym wynalazkiem drugiej wojny światowej. Różowa damka z trąbką i składak ze srebrnym dzwonkiem. Duet eksperymentalny na trąbkę i brzękadło, a może cała orkiestra Louisa Armstronga, co chropawym głosem deklaruje:  What a Wonderful World. W rękach nastrojone instrumenty, a przed nimi partytury rozpisane na najdrobniejsze nuty. I wodne dzwony, odlane przez topiki z lekkiego mosiądzu, pasaże nartników po napiętych strunach, harfy wodne i głębia, zasłuchane  w macierzystą falę twarze wypływające na powierzchnię; wplątana w zielsko i muł, boska symetria. I wypukłe, rybie oczy topielic. Zabobonne demony wszczynają muliste larum, widząc bezwstydnie  zawiązane braterstwo.  Łapią się za policzki i otwierają usta, rozciągają usta od ucha do ucha, tylko po to, żeby wydobyć z siebie żabi rechot. I wołają – chodź za mną, chodź, zanurz się, a pokażę ci podwodne królestwo, zaprowadzę na dwór Wodnika, którego siedem lat miesiłyśmy jak ciasto z mułu, żeby mieć potężnego dziedzica i poczęstujemy zielem, dającym niezwykłą moc. – A może wolisz zapomnienie? – Mów! Hylas i nimfy – tę wyblakłą reprodukcję obrazu Johna Waterhouse’a,  Uku trzymał jako zakładkę do książek, a ja nie mogłem się nadziwić. Niemożliwe – te wszystkie dziewczyny wyglądają tak samo. Jeden wzór, jeden model, ta sama twarz powielona po wielokroć, ta sama linia ramion, ten sam owal czoła, identyczny rys piersi, a jak mocno i bez reszty potrafią wciągnąć między niewysłane i nieodebrane listy, między liście wodnych lilii, wciągają pod łuski powiek, bez opamiętania wciągają między swoje tryby, bezwarunkowe i ostateczne. A z drugiej strony Chabernica, odciąga nas od nich, pięknie, błękitnie odziana, cała z kłosów dojrzewającej pszenicy, z wiankiem chabrów na głowie, o żelaznych dłoniach, gotowa uśpić słodkim szeptem, byle nie ostre słońce, byle nie ostrze noża albo sierpa, chętna odprowadzić w cień i zostawić opartych o pień wierzby.

     

    A przecież to tylko rowery – zdarta farba, postrzępione siodełka i zapach gumy, w tym upale, zwodniczy jak rozmiękły asfalt, jak asfaltowe jeziorka, gdzieś daleko stąd, w które nieopatrznie wdepnęły beztroskie, przedpotopowe zwierzęta – mastodonty, smilodony, lwy, i już nie mogły się ruszyć, więc wchodziły na siebie, budując piramidę zwierząt, kamienne, fantastyczne sarkofagi, zwierzęcą wieżę Babel,  a teraz wypływają jak Ofelia z fal upału, z kwiatami w ramionach, ze splątanym zielskiem we włosach i szczerzą zębiska, łypią ślepiami, jakby chciały nas zyskać dla swojej sprawy. Właśnie: Ofelia i jej wypchana, odziedziczona po ojcu,  menażeria, jej domowe szkieletorium, bestiarium wybałuszonych gniewnie gał, królestwo plugawych ziemiopławów.  Jak dziwnie wędruje się między wypchanymi zwierzętami. W takiej chwili zawsze obok musi być kobieta, gotowa je poskromić ruchem ręki. Kobieta chwili, która ją rozumie i wraz z nią upływa, która wypływa jak konar drzewa wytrawiony przez wodę i uwypukla wymiar, uwypukla rybie gały.  Nimfa wodna posiadająca moc obłaskawienia wzbierających w nich fal gniewu, ta co wciągnęła Hylasa między tryby machiny losu, wplątała w wodne zielsko. A my ją poznajemy i bierzemy do serca. Doznajemy jej, choćby to miała być ciocia Gienia, która podarowała mi trąbkę do roweru  albo Zosia, która co dzień karmi ptactwo przeznaczone do arki. Bo na jej podwórzu stoi łódź zbudowana przez  zmarłego męża, łódź, która miała przetrzymać potop i, gdy zajdzie potrzeba, unieść ich całych i zdrowych na wyspy szczęśliwe. Teraz to był dom ptactwa. Sypie im ziarno z czerwonego, plastikowego wiaderka, z dumą obnosząc na szyi czerwone korale, malowane na czerwono, drewniane korale, jak te  dumne, gulgoczące indory i zażywne  koguty, nieustannie ćwiczące głos, forsujące niebosiężne oktawy,  niby operowi śpiewacy; koguty, które potrafią iść tylko na całość i do końca. Zapowiadając niecierpliwie świty, potrafią stracić głowę dla słonecznej korony, chociaż nigdy jej nie przywdzieją, a tylko wydziobują z niej szlachetne kamienie i tłuste pędraki.

     

    Ale to nie o nie chodzi, a o nią, Ofelię od wypchanych zwierząt, Ofelię wypchaną przed szereg, wypełnionych trocinami zjaw, tą, która siedziała obok Uka na schodach do werandy. Córa wiosennych ognisk i kolekcjonerka pocałunków, która nigdy nie wysycha, bo całą wiosnę spędziła w wiśniowym sadzie. Obok nich pieniły się amfilady młodego winobluszczu, a z tranzystorowego radia Marek Grechuta śpiewał: W dzikie wino zaplątani. Bo w ogrodzie dzikie wino, kto je tutaj siał dziewczyno. Hej, dziewczyno, po co je zasiałaś tu. Dzikie wino…  . Miała upięte wysoko włosy, włosy znaczone genem fototropizmu,  a na potylicy szeroką, różowawą bliznę, podobną do kwiatu kosaćca. Siadałem o kilka stopni za nimi. Jadłem czereśnie i próbowałem trafić ją pestkami w tę bliznę, bliznę, którą z łatwością mogła zasłonić, gdyby tylko rozpuściła włosy. To była jego Ofelia, dziewczyna, której kwiat rozkwitł na potylicy, a korzenie zapuścił głęboko w trzewia, niby pęd wypuszczony przez uśpiony pąk, dziki pęd pnący się wbrew zaszczepionej szlachetności, wbrew wpajanej latami cierpliwości. Ofelia, królowa lemurów, opiekunka zwierzęcego lamusa, dziedziczka zatopionego królestwa, którego pamięć przywoływał każdy jej gest. A przy schodach gniazdo miały zaskrońce. Karmiła je mlekiem z blaszanej miski. Złotolice zaskrońce z bajek o Edenie, z bajek o złotych jabłkach z ogrodu Hesperyd, milczący i potulni przyjaciele, poufni doradcy w delikatnych i gardłowych sprawach, niby zaufane małpy zakrywające oczy, uszy i usta.

     

    To było w czasach, kiedy często wpadał Zygmunt. Był kandydatem na trepa w miejscowej jednostce wojskowej, której mur graniczył z naszym ogrodem. Skończył służbę zasadniczą  i powiedział – zostaję.    Doznałem zawodu, więc niech to będzie mój zawód – tak mówił. –  Mój i tylko mój.

     

    Obiecali mu mieszkanie, lecz na razie kwaterował przy jednostce i gdy tylko miał wolne, wpadał i czytywał nam historię swojego żółtego piórka, a jednym okiem łypał zawsze na zaskrońce, ciekawy czy też słuchają. Może w ogóle przychodził tylko dla nich, tylko dlatego, aby czytać swoje opowiastki zaskrońcom? Aby zaskrońce mogły usłyszeć i poznać jego głos, aby mogły go rozpoznać, gdy gdzieś, kiedyś jeszcze się spotkają?

     

    Zygmunt, czyli historia żółtego piórka - 1

    Zygmunt mówi, że to nic dziwnego jak wszystko pamięta się w najdrobniejszych szczegółach, chociaż w rzeczywistości, jakby trochę niejasno. Takie na przykład narodziny: człowiek czuje, jak wylewa się ze zlewu przez jakiś mały otwór, ale nie wie w zasadzie, co to jest otwór i co to jest zlew, tylko myśli bardziej abstrakcyjnie. Bo po prawdzie mówiąc, jak człowiek wychodzi głową albo nogami do przodu, to nie może być pewien: rodzi się czy umiera, a nawet przecież zwykłe wędrowanie, dla takiego co to pierwszy raz, nie jest zupełnie oczywistą sprawą. Zygmunt zresztą uważa, że takie dziwności jak rodzenie się i umieranie to nawet dla starego niezbyt konkretne rzeczy, bo to tylko jakby człowiek przechodził z jednego pokoju do drugiego, a po drodze miał skrupulatną kontrolę osobistą, po to, żeby nie zabierał ze sobą uciążliwych drobiazgów. No bo po co obciążać się niepotrzebnie – mówi Zygmunt – to i to trzeba zostawić i już, no, a potem jak wszystko pójdzie do pralni, to nada się jeszcze dla następnego gościa. –  Bo co to byłby za hotel, żeby nie miał ręczników i mydełek gratis? To nie hotel, tylko zwyczajny zamtuz – przypomina Zygmunt i trochę się denerwuje, zresztą na ten przykład naszej ziemi  przyznaje tylko trzy gwiazdki i to wyłącznie za udaną część rozrywkową. A co do tych narodzin i śmierci to Zygmunt ma jednak ukryte pretensje, czemu ludzie nadali im takie okrutne nazwy, bo on to nazwałby je jak jakieś egzotyczne, zimozielone rośliny, bo szczerze mówiąc, to nic tak delikatnie się nie nazywa, jak eleganckie rośliny i to najlepiej po łacinie, żeby nie rzucało się w oczy. Zygmunt się na tym zna i dlatego ma pretensje, bo dajmy na to, rozmawia z kimś i mówi, że komuś przydarzyła się brassia longissima i po kilku już zdaniach musi wyjaśniać, że właściwie to chodziło mu o zwykłą śmierć. No i gotowe: Zygmunt spalony towarzysko jako najzwyklejszy wariat, a przecież w zasadzie chciał mieć tylko melodyjny głos. Bo jak jest ładnie – mówi Zygmunt – to rzeczy się bardziej słuchają i przechodzi im nawet ta codzienna, uprzykrzona chrypka, tak jak z tym żółtym piórkiem, które samo obraca mu się w ręce, ale o piórku to Zygmunt opowie jeszcze nie raz.

  11. Po północy szybko zacierają się ślady ptasich łapek i cichnie

    trzepot. Noc w głębi godzin ukrywa swoje zarysowania

    słabe miejsca, z którymi trudno się pogodzić. Moglibyśmy pomóc

    lecz twardo odmawia - przynajmniej nie będzie na kogo

     

    zrzucić błędów, winić za złą radę. Naskrobaliśmy zbyt dużo

    czarnej rzepy i język odmówił współbrzmień. Przejadło się; 

    to nie ten biały czas nad dalekim, lustrzanym morzem

    a tylko rozbłyski burzącego się świata, gdy próbuje postawić

     

    na swoim. Szklanka za każdym razem się wywraca;

    zbyt wiele w tym domu pustych pokoi, żeby echo mogło spokojnie 

    wypełnić swoją misję. Udaje więc, że nie wie o co chodzi

    powtarzając jedynie znużonym głosem – śniło ci się.

  12. Dialogi na nogę od stołu niepotrzebnie spiętrzyły

    wiosenne roztopy; zbiorniki retencyjne wypełniły się

    ale stopy powleczone stwardniałym błotem próbują

    pójść na ustępstwa. Nigdy nie było jak dopisać  

     

    ideologii, ani nawet zmierzyć  poziomu cukru

    - trochę tylko szumu w uszach i pieczenia w gardle

    jak niedokończony nekrolog. Na szczęście

    łaskawi dla nas funkcjonariusze  Pana

    o figlarnym uśmiechu, pozostają  w zapisach

    na wypadek rozczesywania anielskich włosów

     

    I jeszcze etykieta – zapałczana  królowa

    gotowa rozpalić zmysły zaraz po pierwszym.  

    Sypnie groszem i wyrośniemy z uprzedzeń  

    na czas dżumy.  Ptasia maska  już jednak nie wystarczy  

    żeby pozostać wiernym gwoździowi do trumny.

  13. Po dzikiej róży kilka piosenek i konfitura, bezcennie miodna

    obok irlandzkiej rudej, która ma zawsze problem - wyrobić się

    na czas, czy pozostać w proszku? Różo, Różo, skąd wiesz

    z jakiego pogrzebu wracasz i kto twój strój z gipiurki zechciał

     

    nazwać swoim jedynym. Patrzysz na ręce, ale nic nie wypada

    kiedy święte pszczoły zbieram z twojej skóry i układam na mostku

    a kto obok przejdzie, powie: widzę, że mór zawitał

    i w twoje strony. Znów mi ciebie zabiorą, chociaż gotowy jestem

     

    oddać w zamian brązy i ochry, lecz widzisz, głębiej już nie potrafię

    wniknąć, żeby przynieść zbawienną ulgę i dalej patrzymy

    w tę samą stronę, myląc się co do siebie jak zawsze, jedynie o jotę.

  14. Ostatnie kroki Ghandiego na drodze do modlitewnego domu

    zostały uwiecznione w betonie. Można przejść obok i zdziwić  się

    umiarowi, z jakim natura odsłania tryby, chociaż on sam 

    nie wyróżnił ich wcale spośród innych. Spokój i jeszcze raz spokój

     

    w którym chciałoby się zginąć między wierzącymi, każąc oglądać

    siebie z zewnątrz. Ludzie w pochodzie wstydliwie chowają ręce;

    świat nam się nie poddał, a my jemu nie dorośliśmy jeszcze

    do pięt, hamując jedynie w biegu do pojednania. Dni tygodnia

     

    godziny, pory; porównania niemożliwe do zrozumienia z opuszczoną

    głową. Lecz jeśli przemawia, ludzie stają się wyraźniejsi, zanim zginą

    ostatecznie w swoich snach między sutrami i hymnem, wyznaczając

    krąg i promień, mandalę, która wyda się palcom możliwą do przeżycia.

  15. Gołębie spacerujące po kocich łbach

    wydziobują umiejętnie pasożyty

    wprost z powietrza. Głowa wędruje

    szybkim ruchem do przodu

    i zaraz się cofa; następny oddech

    uwolniony od przerastającej go grzybni

    niczym już nieograniczony.

     

    Późne popołudnie wstrzymuje na chwilę

    chorobotwórcze procesy; badania okresowe

    wraz z nimi musimy się poddać

    chimerycznej naturze związku, chemii

    która nas łączy, wytrącając ciepło

    skrzętnie zbierane przez zmysły.

     

    Zlizuję ci z palca kroplę krwi; słodka

    lecz przecież nie ma powodu wierzyć jej

    ani sobie, stając w obliczu przeżyć

    które dobiegają końca – na tym

    a może już tylko wyłącznie na tamtym

    jedynie dla nas przeznaczonym świecie.

  16. Luty jak wycofany z obiegu złoty pieniądz

    smuży się przez ogołocone lipy. Trochę rdzy

    nieco czarnego prochu; zmieszanie

    z którego miesiąc próbuje lepić coś na kształt

    życia. Świat został zaimpregnowany

     

    lecz kolonie obcych wgryzają się  w niegościnną

    materię. Próbując z formy wydobyć kształt

    mamlą drzewną papkę. Z kamienia na kamień

    bardziej doświadczone, kiedy korzenie wysadzają je

    na zewnątrz jak podróżnych na gapę.

     

    Jaja węża – można powiedzieć, lecz ogonki

    przed kasą gapią się, bezmyślnie otwierając usta.

    Stacja przeznaczenia, być może to macierzyste

    komórki najbardziej  przyciągają teraz

    kiedy piątek się kończy i czas staje wolny

    ale nie ma pojęcia co mógłby z nami zrobić.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...