Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

ernest_kron

Użytkownicy
  • Postów

    21
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez ernest_kron

  1. W liści zakomorzu i w płatkach wiśni Ich magazynach nadmiarowe Ciszy ładunki czerwienieją I anioł co je z zatroskania chmur tworzy Od nudy podleje już prawie Za ciasno w tym okrągłym skwarze Życia małe łyżką siorbane Przez zacne chwał półdrzemki Do naczyń się już nie mieszczą Ani gdy rude ani gdy blade Ani te co mają skrzydła z deszczu Z traw przepuklistych dzień snu się sromoci I wszędobyli w skórę i włosy miesiąca ubierając kształty przemiłe I z kolejnej kolumny motyli Tu kwadratowość z serafina pilności uleci Tam obcość żyłki swe smuży w swobodzie I filoletach długich I anioł znowu wzdycha Słodkiego roniąc wina strużkę Na katalog dusz nieczystych: Ach, com miał to zgubił I zerka na żółte co się z czerwonym iszczy Bóg przezroczysty 21.04.2025, Warszawa
  2. Poświata sążnistej kroplistości. Wiatr zamiata wiatry umarłym dniom gdy obrastają w rosy każda kropla złota gdy przemija Kukły. Sposoby które posiada człowiek. Nie walczę Po prostu jestem bardziej tym miejscem słonym od traw do zmierzchu. Trwanie deszczu, czas. Nie modlę się Nie praktykuję zen Jestem czymś nieosiągalnym nawet w tym dziwnym dniu. 2.04.2021, Opoczno
  3. myślisz co robię: masz maślane oczy tej nocy montuję twój software cudne graffiti na ścianach wzroku: alice in chains wzruszenie na sceny w stylu turner czy hopper choć w żyłach tylko bitwa pod anghiari i bardzo czarna noc wciąż się nie udaje i coś się psuje między tobą mną i emocjami chciałem być bogiem słowem tworzyć ewy a zawsze będę sługą mistycznie rozmazany (w stylu turner czy hopper) bo najprawdziwsza czarna i czerwona wojna w sercu kurz bitwy wieczny jak sokrates generał zbyt pyszny a wieczny jak bóg ojciec ty muza piękna i wieczna jak zbawienie od świata i dzisiaj znowu myślisz co robię: zostawiam ślady supły porządnie związane między wzruszeniem twoim a moim: selekcja naturalna dobrych intencji bo gdy umieramy czas rusza z kopyta jakby ktoś zgasił pożar który grodził drogę – wtedy moment podrywa się kurz a my kości w oknie w bardzo czarną noc ujrzymy źdźbło co się ostało 12-13.08.2023
  4. Idziemy i idziemy Sypiemy się z nieba i podtrzymujemy światło Pokładamy nadzieję w późne lata sześćdziesiąte Ospałe rozbryzgi na trawnikach to my – w pełni sił – idziemy i idziemy zrywamy co nasze – jak należy i jak było wiele lat temu – jesienią i latem – nasze urzędy pieniądze i autorytet Drzewa nas przeżyją ale już i w nich widać zmiany Po nocach kołujące głowy nasze dymiące domy ktoś zapłacił za fabryki w naszych miastach ktoś wyśmiał nienawiść i wojnę gdzieś jest nasza Atlantyda Deszcz jest przed nami i będzie po nas Kawiarnie żyją w skupieniu słuchając swojego Sartre’a – Każda na takiego, każde miejsce jest tylko miejscem Nie wyszło nic z naszego bezkresu spokoju noce są dniami pracujemy miesiące przesypiamy lata są naszym życiem miłości na można brać tu i teraz Nie ma nic dosłownego Nie ma nic choć trochę bardziej mylnego by z całą pewnością nas oszukać Świat zdaje się piękny i przereklamowany pszczoły brzęczą ze znudzenia futbol jest nazbyt przemyślany nasze twarze niezmiernie wyraźne samochody coraz szybsze ludzi grzebią na cmentarzach politycy rządzą organizacje hojnie administrują Słońce o! jakie dojrzałe i nieuczciwe! W świątyniach – witraże i liturgia – próbują czegoś uczyć Ziemia suszy łzy i krew – cały czas a my jakbyśmy żyli w zupełnie dowolnym stylu 24.05.2010
  5. nikt nie pocieszy pustych butelek szampana to ostatnie co ocalało po potężnym narodzie delikatne pożądanie grozy podróżnik z przypadku w przypadkowym kraju – myślałem o piątej nad ranem sycąc się świtem dostojnym i słodkim w nim każda możliwość także ta że głodny o czerwonych oczach obolały nieufnością do kobiet wychodząc na bulwar ujrzę Francję w pamięci jednego człowieka toczą się dzieje jakby mijał sezon i nagle cichnie bal co miał nas w radosnej opiece wiatr nad ranem miota papierkiem i ze zdumieniem odkrywamy że skończyły się świeże owoce zrobię więc co mogę zrobić wypalę papierosa i spróbuję zasnąć potrwa to jeszcze z godzinę: Paryż zdumiony jak zdobyta Alhambra niektórych czasem porusza los serca złamanego w dążeniu nikomu nie żal pustych butelek 2016
  6. Jeśli chodzi o życie zawsze byłem lepszy w teorii niż w praktyce. Kiedy miałem czternaście lat z jakiegoś do tej pory dla mnie niezrozumiałego powodu zostałem wyzwany na solówkę przez najgorszego patusa w szkole. Chłopak był o rok młodszy i o głowę niższy, ale czuł się bardzo pewnie, bo jego ojciec był znanym kryminalistą. W moim mniemaniu oznaczało to, że w razie potrzeby dokończy solówę za synka. Nie martwiłem się tym za bardzo. To, co mnie naprawdę gnębiło to bezsens całej sytuacji. Nie rozumiałem, dlaczego miałbym się bić z kimkolwiek. Wyzwiska nie robiły na mnie wrażenia, bo wiedziałem że po drugiej stronie mam przed sobą kompletnych idiotów. W zupełnie naturalny sposób czułem się od nich lepszy i to w całkowicie mi wystarczało. Nie mogli poruszyć ani mojego honoru ani mojej ambicji, bo po prostu nie dosięgali do mojego poziomu. Nie poszedłem się bić. Tego wieczora wziąłem na kolana Heroizm i przekonałem się, że jest gorzki. Znieważyłem go. Tak właśnie się stało. Już do końca szkoły byłem wyśmiewany jako tchórz. Zdałem sobie wtedy sprawę, że ze swojego życia nie wyrzeźbię figury lidera, polityka, wojownika ani nikogo w tym rodzaju. Bo bycie liderem wymaga publiki i spełniania jej oczekiwań. Heros nigdy nie prowadzi stada, lecz wiernie za nim podąża. Łasi się jak pies, byle otrzymać poklask gawiedzi. Postanowiłem, że nigdy nie będę pozować na człowieka czynu. Chciałem tworzyć rzeczywistość, a nie być przez nią tworzony. Poszedłem do biblioteki i wypożyczyłem którąś z powieści Vargasa Llosy, chyba „Święto kozła”. Uciekłem na cmentarz, w najdalszy róg, gdzie były malutkie krzyże i nagrobki i gdzie pochowane były dzieci. Nikt tu nie chodził i nikt nie mógł mi tu przeszkadzać. Czytałem książkę przez cały dzień, aż do wieczora, a potem postanowiłem, że zostanę pisarzem. Może również dlatego (z powodu niepraktycznego nastawienia do codziennego życia i ciągot twórczych) tak duże nadzieje wiązałem ze śmiercią: dwie próby samobójcze, a potem lata autodestrukcji. Jakimś cudem w międzyczasie skończyłem studia i zrobiłem dość błyskotliwą karierę w tak zwanych mediach. Pamiętam, że bardzo dużo czytałem wtedy na temat śmierci. Ten temat fascynował mnie przez lata - inspirujący temat dla niewtajemniczonego, jakim byłem, lecz wierzcie mi – czarny romantyzm to kupa gówna. Egzystencjaliści na przykład uważali, że lęk przed śmiercią jest nieustannie obecny i jest tak wielki, że wypełnia każdą sytuację. Oddychamy śmiercią, bytujemy ku nicości. Już z daleka czuć pseudointelektualnym farmazonem, który może uwieść tylko nadwrażliwe nastolatki. Śmierć nigdy nie mogła mnie przerazić ani zmotywować, pomimo że wciąż po cichu na to liczyłem. Wierzę, że jest coś po drugiej stronie, ale to bez znaczenia, jeśli wciąż jest się żywym i trzeba działać. W tej perspektywie liczy się tylko idea końca, która dla mnie jest tak bardzo abstrakcyjna, że nie potrafię z nią związać żadnych emocji. Ale w końcu i mi się to na serio przytrafiło: w wieku dwudziestu pięciu lat leżę półprzytomny w kałuży własnej krwi i wiem, że umieram. Słabość i lekkość zarazem. Jakie wszystko robi się śmieszne i małe w tej chwili. Nic naprawdę nie ma znaczenia. Z całą jasnością zrozumiałem, że mieć wyjebane to za mało. Najbardziej śmieszny byłem ja sam, zupełnie nieważny, nieistotny, już prawie nieistniejący. Nie mam pojęcia dlaczego, ale zacząłem wtedy myśleć o morskich głębinach. Tyle zbędnej szamotaniny na tym świecie, a wciąż istnieją rejony całkowicie nieczułe na ludzkie sprawy. I to nie gdzieś daleko, w kosmosie, ale tu na Ziemi. Dlaczego nie żyłem jak eremita? Los nie oszczędził mi daru filozofowania, więc to życie było dla mnie cały czas dostępne. Czemu strawiłem życie na uganianiu się za politycznymi przepychankami, które chwile po swoim rozbłysku nikogo już, nawet mnie, nie obchodzą? Tak. Jedyne czego żałowałem w chwili śmierci to to, że nigdy nie nurkowałem głęboko w oceanie. Strasznie to głupie, kiedy dziś o tym myślę. Nigdy wcześniej nawet nie pomyślałem o oceanie, ale mózg ma swoje ścieżki. Ostatecznie nie umarłem. Śmierć też mi nie wyszła. Nadal pozostaje mi jedynie teoria na temat życia. Siedzę więc z bandażem na głowie, ręką w gipsie (lewą) i piszę te słowa na maszynie do pisania, która bez przerwy się zacina. Nie mam laptopa i nie używam telefonu. Wygnany z miasta, którego sprawami żyłem przez lata czuję się jak rozbitek na bezludnej wyspie. Kusi mnie los Alcybiadesa: zmienić strony, byleby znowu włączyć się w wir wydarzeń. Wychodzi na to, że lojalny jestem tylko wobec własnego układu hormonalnego, szczególnie tej jego części odpowiedzialnej za produkcję adrenaliny. Nawet jeśli jestem tylko teoretykiem życia potrzebuję zdarzeń, abym miał świeże kęsy do przeżuwania. Należę do tego samego gatunku, co bąkojad. Ze swojej dziupli sfruwam miękko na grzbiet społeczeństwa i żywię się jego pasożytami. Pożar, rewolta, morderstwo. Nie wiem dokąd zaprowadzi mnie mój żywiciel. Tak naprawdę nie łączy nas nic więcej, niż wspólnota interesów. Ja pochłaniam zdarzenia, ludzie dostają gorące historie, które przez moment dają im poczucie wtajemniczenia w arkana wyższego świata. Nie ma tu empatii ani, broń mnie panie Boże, jakiejś misji. Pracuję w biznesie rozrywkowym. Nigdy nie zawiodła mnie solidna profesja błazna, za to znam wielu rozgoryczonych błaznów, którzy sądzą, że są kapłanami. Nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby uwierzyć w te bzdury o „wyższym powołaniu”. Ktoś, kto przez swoją pracę pragnie nieść masom kaganek oświaty wychodzi z fundamentalnie błędnego założenia: aby zmienić myślenie jakiejś osoby osoba ta musi być w ogóle zdolna przeprowadzać jakiekolwiek rozumowanie. Teraz nie robię nic. Wegetuję. W mieście jedyne co na mnie czeka, to wyrok śmierci. Biłem się po przegranej stronie. Zostałem banitą. Muszę czekać. Obserwując moje ukochane miasto z daleka czuję, jak odpływają ode mnie życiodajne siły. Z prowincji na los metropolii patrzę, jak przechodzień zerkający przez kratki w płocie lokalnego krezusa. Widać fragmenty ogrodu, tarasy w różach i służbę, która niesie pościel do prania. Mijasz marmurowe ogrodzenie i wiesz tylko tyle, że to co się dzieje po drugiej stronie nigdy nie będzie twoim udziałem. Tam jest świat, który rządzi się swoimi regułami, które zaledwie przeczuwasz, nie rozumiejąc ich wcale. Czujesz trochę zawiści, trochę tęsknoty, lekkie rozgoryczenie. Ale potem idziesz dalej i znowu widzisz przeciętność, biedę i głupotę, i pocieszasz się w sercu, że jednak nie ciąży ci ten cały anturaż luksusu. Jesteś anonimowy i nikt nic od ciebie nie chce. Możesz robić nawet bardzo brzydkie rzeczy i nikogo to nie obchodzi. Cieszysz się, że jesteś nikim. Tym właśnie się stałem, lądując poza miastem, gdy tam trwa apogeum rewolucji. Mój nosorożcu, czemuś mnie opuścił. Zabierz mnie z powrotem na swój grzbiet! Żyłem z tobą wiernie w symbiozie, a ty zrzuciłeś mnie ze swojego karku na jakiejś zatęchłej pustyni. Mogę tutaj robić wszystko, oprócz robienia swojej roboty. Oprócz bycia tym, kim naprawdę jestem. A jestem bajkopisarzem, czyli tak zwanym dziennikarzem. Zatem w dzień śpię, przesypiając upał i melancholijną jesień w sierpniu. Spektakularne lato właśnie się kończy i nie chcę na to patrzeć. Gdy się budzę jest już prawie ciemno i nad okolicą unosi się cieniutka mgła. Robię parę przysiadów na rozgrzewkę, piję najtańszą kawę rozpuszczalną, zakładam czarny sweter i uciekam z mojego ciasnego małego pokoiku na piętrze. Hotel „Victoria”, gdzie mieszkam, to szereg blaszanych bud na obrzeżach miasteczka. Stoją w rzędzie i ciągną się do końca ślepej uliczki, za którą są już tylko tereny kolejowe i olbrzymie betonowe place po jakichś fabrykach z minionych czasów świetności. Pod lampą nad drzwiami wejściowymi zawsze tańczy karuzel owadów. W okolicy są bagna i stawy rybne, gdzie o każdej porze można spotkać wąsatego wędkarza w kaloszach, przyczepionego do stawu ze swoją wędką jak mityczny artefakt. Nie mam tu nikomu nic do zaoferowania. Sklepy są jeszcze otwarte. Idę do supermarketu, który o tej godzinie jest opustoszały. Zdaje się, że to jedyny supermarket w promieniu wielu kilometrów. Gdy wchodzę do środka czuję, że nie ma nic naglącego. Mijam półki jako tako zaopatrzone w towary. Widzę czerwoną łunę za szybą, która ogarnia całą okolicę i czuję boskie znużenie. Jest coś kojącego w tych niezmiernie długich i wysokich półkach z towarami. Spokój i obfitość. Jakiś nadmierny dobrobyt pulsuje w sercu tej epoki. Ten dobrobyt to nowotwór, który zdradliwie zabija każdego z nas. Kupuję butelkę wódki i zgrzewkę piwa na kaca, bochenek chleba i kilka drobiazgów. Potem wychodzę na ulicę i włóczę się całą noc. Mam tu już swoje rewiry i znają mnie wszyscy lokalni pijacy i inne szumowiny. Cieszę się tu sporą popularnością. Dostaję zaproszenia na libacje, które trwają bez końca i na których występuję, a jakże inaczej, w roli błazna. Gdy nad ranem jestem już pijany wlokę się z moim plecakiem do pokoiku na piętrze. Gadam coś sam do siebie o jakiejś teoriach socjologicznych albo o filozofii. Jestem swoim najlepszym kompanem do rozmowy. Podśpiewuję glam-rockowe piosenki i oglądam to nieszczęsne miasteczko, utopione w swojej nędzy i beznadziei, podobnie jak ja. Tu nie ma rewolucji i wszystko toczy się po staremu. Jedyne, co wciąż tu funkcjonuje to sklepy „dwa cztery”, zagraniczne dyskonty i biurokracja, która w odpowiednim czasie na każdym położy swoją łapę. Piję, aby przetrwać czyściec, który jest gorszym miejscem od piekła – w czyśćcu cierpi się tak samo, ale wciąż odurzasz się pustą, bezużyteczną nadzieją. Czekam na posłańca, który przybędzie i zabierze mnie z powrotem do domu. Być może to już czas, żeby przestać pić i samemu pomyśleć o drodze powrotnej na własną rękę. Lecz zanim pojawia się ten drogocenny wniosek zasypiam. Jeśli śni mi się cokolwiek, są to zawsze przyjaciele z dzieciństwa.
  7. nie ma większej radości a sumienie drapie jak złośliwy szczur że nie ma większej radości bo nie ma większej radości nie raz już byłem tu ta ulica pijana chodziła po mieście ja z nią, ty ze mną zawędrowaliśmy w tak dobre strony nie chcę się powtarzać ale nie raz już przeżyłem sierpień karawan zwiędłych liści jak cichy triumf serca. nie jest to moja pierwsza jesień w sierpniu: moje myśli dostojnie (w melonikach) niespieszno (na welocypedach) wędrują do ciebie nie znam większej radości niż jesień w sierpniu 08.2016, bazar na Kole, Warszawa
  8. nie puszczaj mnie nie puszczaj mnie kiedy mnie tak kochasz kiedy masz tak piękną twarz przezroczyste dłonie ciało jak pacierz religie mijają eony mijają co z nas zostanie tyle tylko: nikt nie wmówi mi że te dni nie były nasze 2015, Warszawa
  9. mówiłaś mi jak zagoić ranę która nie chce się goić byłabyś dobra na mój alkoholizm na mój alkoholizm oraz moje serce ale my nie rozmawialiśmy o życiu ani o trzech sercach które masz jedno dla siebie jedno dla przyjaciół wokół ciebie jedno zmarnowane jak moje nie rozmawialiśmy o filmach o dniach i wieczorach ani o twoich przygodach więc przez kwadrans nie było nic oprócz rany która zniknie 08.2016, Garbatka Letnisko
  10. Umrę i czeka mnie niepamięć. Ale nie taka jak dla Stachury. Nie taka jaką ma Pessoa. Moja będzie z tego kurzu zdeptanego w Ursusie. Z przygód i scen przelatujących przez głowę gdy się widzi opuszczone hangary i wielkie okna w agonii. I z alkoholu, który jest ostatnim ratunkiem przed alkoholem. Mam żonę i córkę. Liczę też na przyjaciół. Miejsce, gdzie stoję jest jak liść, który dla kaprysu zostanie zerwany. Będzie z tego jesień do wspominania. Jak ta, gdy zaczynaliśmy szkołę. 27.08.2017, Warszawa
  11. Dewon i arkadia – snuję się Dużo kroków i wiele nocy Aby trafić na tę jedyną Hańbę, wódkę tak oryginalną Sznur starodawnych wzruszeń Bo płakałem już w ten sposób – Biedny rybak w płonącym Egipcie: Nic nie można zmienić Tychizm – kopię w ziemi Trudy Syzyfa nad mękami Tantala Rozkopuję groby moich małych Przepoczwarzeń. Krypty epok Ze słońca i soli. Twoje piersi Dopiero teraz mają siłę – złote monety w glinianej wazie – co znaczy że odtąd było inaczej Dewon i arkadia – spadam Echo, wieczny fraktal. Różne wrażenia i rozmowy Z duchami. Choć gdybym miał Ci to objaśnić, przetłumaczyć: Gondole spiskowców cumują Zuchwale, ładunek dopaminy, Co wsiąka jak stempel W ciało wszechświata. 18.09.2022, Warszawa
×
×
  • Dodaj nową pozycję...