Przechadzając się jak zawsze samotnie,
Po parku nareszcie zielonym,
Dostrzegłem ich, ją i jego,
Gdy szli tak jak ja samotnie.
On był jeszcze nie ostygłym
zamysłem innego świata,
Ona ciężarna ludzkim losem,
Oboje łączyła więź odrzucenia,
Fundament silnej, bolesnej pasji.
On dotykał ją w miejscach,
gdzie żaden kochanek nie śmiał
skierować zawstydzonego wzroku,
Ona trzymała go głębiej niż
może sięgnąć ludzka rozkosz.
I mieli spojrzenia nieokreślone,
Odarte z wszelkich praw łaski,
Pomimo złączenia węzłem nadmałżeńskim,
Był jeszcze dym...
Wydobywał się z ust
które nadały imię,
Z ukochanych ust
które całowały bose, nieporadne girki,
A w ustach nienaturalna suchota,
Oddech wiejący śmiercią.
Próbuje kamuflować swoją brzydotę,
Chowa się za złocistym owocem pracy,
Za słodyczą wydartą naturze.
Dym opływa i wypełnia,
Puste miejsca,
W uszach wymowny świst,
W oczach gryzące
wnętrze delikatnej powieki łzy,
Wdarł się w przestrzenie międzyręcza.
Każdy krok skąpany w kłębach,
Podbite kończą w chmurach,
Nie pada z nich deszcz,
Nie rodzą grzmotów,
Nie mają pragnienia ziemi,
Nie reagują ze sobą,
Lecz dążą do zaćmienia.
Jego oczy wpatrzone wyłupił dym,
Bawiąc się nimi w sztucznym cyklu,
Odłożył je szarkami do przodu.
Jego serca dotknęła pleśń,
Cichym łaskotem rozorała mu wnętrze,
Wypaliła wąską w klatce dziurkę,
Która stała się ustnikiem.
Przeszli obok mnie,
Bokiem mnie obeszli,
Mój wzrok trwał zwiędłą sekundę,
Wątrobę przeszył grot strzały,
Pozostał tam we mnie dając szansę,
By opisać jasną przestrogę:
Dym powraca do komina
Serce powraca do ustnika.