Preliminarya peregrynacyi do ziemi świętéj J. O. Xięcia Radziwiłła Sierotki

 — — — a nikt nie wyszedł na spotkanie moje, gdym wjechał kałamaszką na dziedziniec, oprócz ślepego żórawia, który się przechodził, jako szyldwach przed gankiem — także trafna suka gończa xięciu ulubiona zaskowytała i rozciągnęła się przedemną. Po takiéj akcepcyi w zamku zrozumiałem, że sam xiąże musi znajdować się, jak zwykle, u xięży Bernardynów w klasztorze na rekolekcyach; — udałem się więc prosto do oficyny, gdzie mieszkał marszałek domu J. O. xięcia, i byłem od niego przyjęty jak najlepiéj. Wysłał zaraz do J. O. xięcia pana, który był, jak się już domyśliłem, w klasztorze, z oznajmienem, żem przybył — a potém zaprowadził mię do komnat niewieścich, gdzie zastałem żonę i córki w. marszałka i stół nakryty do wieczerzy. Dowiedziawszy się żem przyjechał, zaczęli się schodzić na powitanie z całego zamku dworscy panowie i ściskać mnie i całować — byli pomiędzy nimi pan Haraburda, pisarz ziemski Nowogrodzki, wielki przyjaciel xięcia i klijent Radziwiłłowskiego domu, — pan Kos, mierniczy dóbr J. O. xięcia, — pan Armider, przełożony nad puszkarnią xięcia i artyleryą prywatną domową, któréj było puszek dwanaście, człowiek wysokiego wzrostu, i mówiący głośno, co było jakby w zgodzie z jego nazwiskiem; małéj nauki, ale poczciwego serca, i mocno przywiązany do domu karmazynowego xięcia, który mienił być dla swoich puszek niedobytą fortecą. Przybył także pan Drzymało, szlachcic rodem, który na dworze xięcia bawił bez urzędu, ale był lubiony, albowiem dostarczał zabawy z siebie, mimo wielką obrażliwość charakteru, i dosyć poważną dla wielkiéj otyłości postawę, mający więcéj nauki, niż pan Armider, ale (nie wiem, jak się to dzieje) daleko mniéj zdrowego rozsądku, a jak powszechnie mówią, pozbawiony quintum sensum. A może też dla wielkiéj zarozumiałości, jaką miał o sobie, ludzkim żartom będący na celu. Przez dziwne albowiem zaślepienie nie tylko swój rozum miał za bardzo ornatum wiadomościami, ale i figurę swoją, gdyby powiedział, co myśli, przyrównałby Apollinowéj — a to z każdego ruchu tak było znać po nim, że się za pięknego ma człowieka, iż wiadomo to było ledwie nie kuchcikom dworskim i cyganom, którzy uczyli tańczyć niedźwiedzie, a mówili często, że go do akademii swojéj mieć chcą i uczyć darmo, dla krotochwili i sławy własnéj. Już więc zaraz przy wieczerzy zaczął się wdzięczyć, jak miesiąc czerwony — do panny Anny, córki w. marszałka, nie tak niby zakochany, jak ją w sobie zakochaną być sądząc, co nie było do podobieństwa — albowiem panna ta, z bogatym posagiem, i z mleczném obliczem mogła wybierać między młodzieżą sutą i nawet karmazynową, a nie miałaby oczu, gdyby na takiego kupidyna postrzały była przystępną. Był pan rachmistrz J. O. xięcia Skorubski, niegdyś professor u xięży Jezuitów, gdzie uczył arytmetyki — człowiek suchy i śledziennik jakich mało — dobry co jednak w gruncie, i przyjaciel wytrwały, a w uczciwości nie zachwiany, jak sam tego doświadczyłem po sobie. Melancholią jego przypisywałem chorobie i temu, że był nieżonaty — a że mu ciężkie było samotne życie, widać to było i z jednego przysłowia, jakiego używał przy piciu (wodę tylko pijał). Zawsze albowiem zwyczaj miał przeżegnać ręka szklankę — a przeżegnawszy ją, mówił ponuro i z westchnieniem: „Bóg mój! wszystko moje! oprócz —“ Był to człowiek wysokiego wzrostu, głos miał jakby jęczący i grobowy, a zwyczaj przechadzać się po komnatach, jak cień, wielkim i głucho tętniącym krokiem. Opisuję tu osoby wspomniane, albowiem towarzyszyli wszyscy, składając świtę i dwór J. O. xięcia w podróży do ziemi świętéj, i miałem z niemi nieraz do czynienia. Pan marszałek sam był jakby kontrefekt xięcia pana, albo naśladował go w ubiorze i w piciu, z tylą tylko różnicy, ile między panem a podwładnym przyjacielem być powinno.
 Już więc zaraz przy wieczerzy dowiedziałem się, że podróż odbyta ma być z wszelką wspaniałością i powagą, jaka przystoi domowi J. O. xięcia, że w przejeździe odebrać mamy błogosławieństwo Ojca świętego w Rzymie, a potém ambarkować się w którym z portów włoskich, na weneckiéj lub neapolitańskiéj nawie; dalszy kierunek podróży zależeć miał od wiatrów i woli samego xięcia pana, a jam także myślał, że i od mojéj porady nieco zależeć będzie.
 Po wieczerzy przybył zaraz posłaniec od J. O. xięcia, który dowiedziawszy się, żem przyjechał, kazał mi tegoż wieczora stawić się w klasztorze xięży Bernardynów. Zastałem J. O. xięcia w wielkiej tureckiéj oponie, w celi księdza gwardyana, przy kominie; albowiem chłód aprylowy i grube mury klasztorne, aurą zimową przesiękłe czyniły ogień potrzebą. Ujrzawszy mnie zawołał: „Witaj panie Michale!“
 Uniżyłem się do kolan J. O. xięcia, a on, podniosłszy mnie z ziemi, ucałował w oba policzki i pytał o żonę i dzieci moje uprzejmie, a rozpytawszy się o wszystko, rzekł: „Panie kochanku“ (było to przysłowie, które po ojcu swoim J. O. xiąże odziedziczył i zapewne je w domu swoim zostawi do późnych wieków w puściźnie z mnogiemi dobrami, jakie posiadał) „panie kochanku, cóż myślisz o mojéj peregrynacyi?“ — „Jeszcze nie zaczęta, J. O. xiąże,“ odpowiedziałem, a ja się lękam, aby to wszystko nie było snem i wizyą, albowiem Jazon, kiedy się po złote runo wybierał, to nie miał tyle baranów, co J. O. xiąże, więc nie miał po co jeździć, a świętéj pamięci Godfryd z Bullionu...“ — „W moim domu robią bullion z niedźwiedzi,“ przerwał xiąże, a kto się go napije, to jak lew. Patrz, pan Armider, co tuczony bullionem z niedźwiedzi, czy nie straszny? Ja myślę, panie kochanku, pobić Turków, i wziąść Jerozolimę, abym tam wypędził żydów z Polski, — mój Josiel arendarz jedzie ze mną i wezmie dolinę Jozefa w arendę, i będzie płacił koszerne. — Że mój pradziad z królem Stefanem węgierskim nie poszedł na krucyatę, to też masz — wnuk jego biedny sierotka musi iść na goły łeb z Turkami — inaczéj djabli wezmą ród jego, a Moskal jego majątek. — To nie są sny. Najświętsza Panna mi się pokazała trzy razy — a zawsze mi powtarza to samo, aż mi uszy bolą, panie kochanku — jak nie posłucham, to będzie źle — a jednak jeszcze poradzę się Najświętszéj Panny Poczajowskiéj, bo mówią, że w koronijaszach serce na języku, to mnie ich Najświętsza Panna nie oszuka.“ — „Ale J. O. xiąże“ rzekłem, „musisz mieć inne jakie ważniejsze powody, które go skłaniają ku téj peregrynacyi.“ — „Ja? panie kochanku, żadnych nie mam powodów, tylko, że mię świerzbi gdzieś, to chcę użyć przejażdżki — chcę zobaczyć, czy wiele durniów na świecie. Bo że Jerozolima w ręku Turków, to, jak mówi xiądz Ryło Jezuita, nawet dobrze, a wiesz dla czego?“ — „A dla czego, J. O. xiąże?“ — „Bo, panie kochanku, gdyby chrześcianie katolicy grzeszyli w ziemi, gdzie Chrystus Pan poniósł mękę na krzyżu, to by się Bóg gniewał — a że Turcy grzeszą, to się nie gniewa... exemplum, panie kochanku,... jak pies podejmie nogę czwartą w pańskim pokoju, to pan się wojewoda nie obrazi — lecz gdyby człowiek jaki, choćby kolligat popełnił taką niegrzeczność, tobym ja mu sam kazał wylizać podłogę. Czy rozumiesz parabolę, panie kochanku? Turcy to psy.“ — „Xiądz Ryło ma racyą, J. O. xiąże, ma słuszną racyą“ — „Xiądz Ryło nie wie, co gada, a ja wolę xiędza gwardyana, co tu ze mną pił przed godziną, choć ma reumatyzm. Xiądz Ryło, kiedym mu pokazywał Najświętszą Pannę na xiężycu, to jéj nie spostrzegł; ślepy mój żuraw widział Najświętszą Pannę na xieżycu i nie zadał mi kłamstwa przed ludźmi. Xiądz Ryło ma przysłowie, wolno wierzyć, wolno nie, a to gorsze dla moich uszu, niż kiedy Skorubski mówi: Bóg mój, wszystko moje, oprócz, — a i to także kłamstwo, bo Nieświż nie jego, ale Radziwiłłów.“ — „To też właśnie xiąże panie — Skorubski mówi oprócz Nieświża.“ — „Może to być, panie kochanku, — więc pan Skorubski ma racyą, a nie xiądz Ryło. A tymczasem gotuj się w drogę i zrób testament — a furmanów moich ucz geografii, aby mię nie zawieźli do Moskwy, zamiast do Rzymu, bo jak zwykle, jak w powozie, to śpię i nic nie widzę. — Gadałbym z tobą dłużéj ale mi xiądz Ryło zadał pokutę — a już późno. Jeżeli chcesz odprawić rekolekcyą w klasztorze, to powiedz xiężom, niech ci dadzą celę i dyscyplinę — a jeżeli nie chcesz, to ruszaj ztąd prędko, bo cię djabli porwą, jak sie przestaniesz trzymać mego pasa.“
 Na te słowa, uściskawszy nogi J. O. xięcia, wyniosłem się z klasztoru i wróciłem do zamku, gdzie mi pan marszałek wyznaczył pokój i dał klucze od biblioteki; tak więc zamiast rekolekcyi sposobiłem się do podróży, wszelako nie pewny jeszcze, czyli chęć peregrynacyi w J. O. xięciu potrwa, i przywiedzioną będzie do skutku.

Czytaj dalej: Jasna kolęda - Juliusz Słowacki