Ferenike i Peisidoros

Autor:

Jak zawsze tak i w tej 88 Olimpiadzie (r. 428 przed Chr.) igrzyska przypadły na miesiąc Hekatombajon, odpowiadający drugiej połowie czerwca i pierwszej lipca. Tej nocy była właśnie pełnia księżycowa po letnim przesileniu, nazajutrz tedy, wedle prastarego zwyczaju, rozpoczną się uroczystości olimpijskie. Toteż pusta i cicha kiedy indziej dolina krętego Alfejosa zaroiła się już od kilku dni tłumami ludzi.

Pierwsi zjechali ze wszech stron przekupnie i kramarze. Powbijali w piasku nadrzeczne setki wysokich kołów, powiązali jedne z drugimi za pomocą poprzecznych żerdzi, a nakładłszy na nie gałęzi uciętych świeżo, poczynili sobie cieniste letniki, gdzie na stołach i ławach rozłożyli najrozmaitsze towary. Stały tam rzędami piękne wyroby zdunów attyckich, korynckich i apulijskich: więc potężne kratery do mieszania wina z wodą, podobne dzwonom glinianym, wykwintne amfory dwuuche, o liniach giętkich i płynnych, smukłe lekythy i krągłe hydrie na wodę, wdzięczne ojnochoy, nalewki do wina, cudne kylixy, czyli płaskie czasze do picia i misy wyrabiane misternie, a wszystko na tle czarnym jak heban, pomalowane w czerwonawe postaci bogów i bohaterów, liście i palmety. Obok można się było napatrzeć wytwornym brązom z Koryntu i Sykionu, posążkom bóstw, bogato rzeźbionym trójnożkom ofiarnym i wysokim lampaterom, co w kształcie zdobnych kolumienek wystrzelały z prześlicznej podstawy. Złotnicy z Aten i Syrakuz wystawili cuda swojej sztuki: wisiory i kolczyki wzorzysto wite z drucików cienkich jak włos, naramienniki, naszyjniki, zapinki mistrzostwem niezrównanym cenniejsze stokroć bardziej niźli drogością kruszcu. Dalej wisiały na sznurach piękne chitony doryckie sięgające do kolan, tkane z cienkiej białej wełny, i jońskie, długie aż do ziemi, z przedniego lnu zdziałane; himationy * dla mężów i niewiast, mlecznobiałe i szafranem zabarwione; chlamidy* krótkie i fałdziste, przeznaczone do jazdy konnej dla młodzieńców. I dla ubogiego ludu nie brakło tańszej odzieży ni błyskotek ze srebra i pozłacanej miedzi, ni glinianych naczyń pospolitszych, ale zawsze o szlachetnym kształcie. Jest wszędzie czym pożądliwe oczy nasycić. Nie ucierpią też głodu mnogie rzesze z najdalszych krańców helleńskiego świata. Oto na ziemi stoją szeregami kobiałki pełne chleba i kołaczów; beczki z owocem oliwnym zaprawianym w occie, a drugie pełne ryby solonej; groch i bób, gotowany świeżo, dymi jeszcze w kotłach, gdzie indziej piętrzą się baryłki suszonych fig zeszłorocznych i rodzynków korynckich, a przy nich uśmiechają się w słońcu kosze wisien, jabłek i gruszek.

Półnadzy, ledwie skórami przysłonięci pasterze z Arkadii i Mesenii na grzbiecie mułów nawieźli gomółek białego sera i przygnali przed sobą całe trzody baranów i kóz gwoli ofiar dla bogów i pożywienia dla ludzi. Eleja dopędziła stada rogatego bydła. Na postój wszystkim onym zwierzętom wytyczono w dole rzeki obszerne zagrody, kędy i skotarze legli przy swoim dobytku.

Ostatniego dnia od rana do wieczora nadchodziły nieprzerwanie gromadne theorie, orszaki pątników, świetne i strojne, co z pieśnią na ustach i bezcennymi darami dla piorunnego rodzica bogów i ludzi spieszyły zewsząd, gdzie jeno podzwania melodyjna grecka mowa. Jedni lądem ciągnęli z Peloponezu, Attyki, Bojotii, Tesalii, drudzy, wydrążonymi statkami przepłynąwszy słone morze, zawijali na zachód do Olimpii, do elijskiego portu, Phel: tych z dalsza jeszcze wiodło plemienne poczucie helleńskie, z kresów odległych wschodu i zachodu, z Wysp Egejskich i małoazjatyckich wybrzeży lub z Wielkiej Grecji i Sycylii. Pozłociste rydwany, zaprzężone czwórką rumaków w jeden rząd, wiozły możnych młodzieńców, którzy jechali stanąć do wyścigu w hipodromie. Tłumnie było i gwarno nad Alfejosem. Wpośród nieprzeliczonego pogłowia ludzkiego nie brakło żadnego stanu ni zawodu: wolni obywatele i niewolnicy, sławni dostojnicy demokratycznego rządu miast i rzeczypospolitych całej Grecji, samowładni tyranowie jońskich osad w Azji Mniejszej, otoczeni służbą i dworakami; poeci, artyści, mędrcy, których imiona brzmiały na ustach wszech ludów helleńskich, a w ciżbie ocierali się o nich śpiewacy wędrowni z kitharą przewieszoną na pasie, fletniści najemni, tancerze, kuglarze, skoczkowie. Nie widno było jedynie bohaterów dnia jutrzejszego, bo siłacze i szybkobiegacze, zapaśnicy i szermierze, według przepisów olimpijskich, już od wielu tygodni przysposabiali się do uroczystego wystąpienia, odbywając nieustannie próby i ćwiczenia w obrębie Altis, Gaju Świętego, w gimnazjonie na ten cel umyślnie zbudowanym. Niewiele też było kobiet, odwieczny bowiem surowy zakaz bronił im wnijścia do Gaju Świętego, w czasie trwania igrzysk, pod okropną karą: która by się ważyła nogą stąpić do Altis, bez miłosierdzia strącona będzie ze Skały Typajońskiej, co dziko sterczy po tamtej stronie rzeki.

We dnie pod skwarnymi promieniami słońca wrzało i huczało nad Alfejem stutysięczne owo mrowisko ludzkie, lecz kiedy noc ambrozyjska pościerała z nieba i z gór ostatnie promienie zorzy wieczornej i świat przesłoniła ciemnością, jęły powoli gasnąć ognie, a gwar w dolinie cichnął i ustawał. Niebawem spoza Gór Saurosu wytoczył się na wschodzie wielki, pełny krąg miesiąca, rozpostarł mleczną swoją poświatę po lesistych wzgórzach, deszczem srebrnych skier jął dygotać po rzece, ubielił kolumnady świątyń, majaczące między drzewami Gaju Świętego.

Z dala od obozowiska, na piaszczystym brzegu Alfeja siedziało dwoje ludzi. Rozmawiali szeptem, ale z piersi wezbranej wyrywało się im czasem głośniejsze jakie słowo. Milkli wtedy nagle i trwożnie oglądali się dokoła.

— Bądź o mnie próżen obawy — mówiła kobieta. — Ślubiłam Zeusowi trójnóg pozłacany, Herze zasię trzykroć po dziewięć jałowic na ofiarę. Wysłuchają mnie i osłonią. Ty jeno bądź roztropny w słowach i postępkach.

— Nie czyń tego! Nie czyń tego! — szepnął chwytając ją za rękę. — Sama nad sobą litość miej... i nade mną!

— Mówisz jak dziecię małe, które nie wie, czego się lęka...

— Wiem... i ty wiesz dobrze.

— Ale ja nie umiem się bać i co postanowiłam, uczynię — odrzekła z mocą.

— I ja się nie bałem. Z daleka wydawało mi się to łatwe... Ale teraz, tutaj — urwał nagle, podźwignął się na kolana i ręce złożył przed nią błagalnie:

— Nie czyń tego! — wołał. — Na głowę moją, na cień ojca proszę cię, matko, nie czyń tego!!!

Księżyc padał mu na młodą, piękną twarz i lśnił w oczach jego wilgotnych.

— Ciszej, ciszej... Tu może kto być — szeptała gładząc mu policzki. — Siądź przy mnie, słuchaj, mówmy spokojnie.

Usiadł, ale źrenic nie odejmował od niej; obie jej ręce ujął w swoje i rzekł niedosłyszalnym prawie szeptem:

— Widziszli, matko, tę skałę? Pożryj! Wiesz?... — i wskazał ku Typajonowi.

Drgnęła, lecz nie odrzekła nic. Przez chwilę milczeli oboje. Alfejos u nóg im pluskał, tocząc nurty wysrebrzane miesiącem. W ciszy nocnej dolatywały niewyraźne szmery obozowiska, co snem znużone dyszało. Nie opodal przy wtórze lutni głos jakiś młodzieńczy śpiewał odwieczną dorycką piosenkę Alkmana:

To nie Kyprida to Eros szalony
Igra, swawoli.
Buja po kwieciu; więc kwiatów korony
Nie tykaj... boli!

Po chwili matka zaczęła półgłosem:

— Posłuchaj mnie, Pejsidorze. Dziad mój po dwakroć w Olimpu zwyciężał. Dzieckiem pomnę, jak umierając kazał sobie zeschłe szczątki wieńca dać do grobu. Trzynaście lat mi było, gdy po raz pierwszy z matką tu przyjechałam. Rodzic miał się w podwójnym biegu ścigać, a my zostałyśmy nad Alfejem. Cały dzień czekałyśmy z bijącym sercem. Otrzymał wieniec, a posąg jego, zdziałany ręką Kalliklesa Megaryjczyka, w Gaju Świętym stoi. Po dwakroć byłam tu później, gdy ojciec twój potykał się w zapasach i w walce na pięści. Ale oczy moje nie patrzyły na te dwa dni chwały, w życiu jego najpiękniejsze. Na piaskach nabrzeżnych od rana do wieczora przesiedziałam w udręczeniu między obawą a nadzieją. Czasami dolatywały mnie od stadionu okrzyki, myślałam, że krew tętniąca rozsadzi mi skronie; płakałam i modliłam się bogom. Odniósł wieńce obakroć; Myron *, uczeń Ageladasa, jego posąg uczynił rzucającego dyskiem. I postawion jest wedle świątyni Zeusa. Dwaj bracia moi także wieńce tutaj brali. A twój starszy brat, co mi go tak młodo pożarła wnet ona wojna nieszczęsna — pamiętasz jeszcze, jak powracał do domu zwycięzcą z Olimpii, witany radością całego miasta? Nie byłam tu, kiedy biegał w stadionie, od śmierci ojca twojego w domu zagrzebana. I na cóż mi było przyjeżdżać? Na to chyba, iżbym znowu pod bramą jako pies wyczekiwała, niepokojem nękana? Żywiąca ziemia wszystkich mi zabrała, tyś mi sam jeden pozostał. Wnuka, córka, siostra, żona, matka zwycięzców, zawczasu dałam cię uczyć sztuki wszelakich mocowań i biegów. Pomnisz, jak z domu wyjeżdżając prosiłeś mnie: „Jedź ze mną, matko!”

— A ty mi rzekłaś wtedy: „Cóż po tym? Zwycięstwa, choćbyś je wziął, i tak nie obaczę...” Jakiś mi dajmon złowrogi podszepnął myśl tę szaloną, iżbyś w przebraniu mistrza gimnasty weszła do Altis.

— Synowskie serce myśl ową ci podpowiedziało, ja zasię macierzyńskim do niej przyrosłam.

— Kara jest okropna, śmierć nieodwrócona, gdyby cię poznali.

— Wiedziałam o tym pierwej, nimem cię porodziła.

— Od niepamiętnych czasów nie ważyła się na to żadna białogłowa.

— Nikt podejrzeń tym-ci pewniej mieć nie będzie...

— Ja truchleję, matko. Pomyśl o tym, co cię czeka!

— Obcięłam włosy; łzy słone zmyły — lata mi starły z twarzy krasę niewieścią.

— A jeśli cię wyda ruch albo głos kobiecy?

— Zdaj to na bogów i Doli ostaw nieubłaganej.

— Co będzie, co będzie z tego?! Łamał ręce i chwiał smutnie głową.

Położyła mu rękę na czole, a potem nagłym ruchem objęła go za szyję i przycisnęła do piersi, jak za dawnych lat, kiedy był małym pacholęciem.

— Nie trap się, dziecko moje — mówiła cicho i łagodnie — wiem ja, czego chcę. Lepiej mówmy o tym, jak wziąć przed się wykonanie tego, co być ma! Lecz pierwej przypatrz mi się jeszcze.

Obejrzała się szybko dokoła, jakby się chciała zapewnić, iż nikt nie podgląda, po czym jednym ruchem zrzuciła z głowy himation, którym cała niemal do stóp owinięta była. Spojrzał i sam ledwie mógł oczom uwierzyć. W bladym świetle księżyca widział głowę jakoby nie matczyną, jeno jakąś obcą; porastały ją kędziory niedługie i odgarnięte z czoła jak u mężów. I twarz wydawała się niekobieca: przywiędłe, lecz jeszcze piękne i proste jej rysy nabrały męskiej prawie siły; zaciśnięte usta miały wyraz niezłomnej woli. Spostrzegłszy nieme zdumienie syna, uśmiechnęła się doń i prędko na głowę naciągnęła himation. Znowu miał przed sobą matkę.

— A co! Wierzyszli teraz, iż mię nikt nie pozna? — pytała.

Rozpogodził się nieco.

— Jutro ze wschodem uroczysty pochód po Gaju, potem do południa bogom ofiary całopalne czynią. Jutro nie pójdę. Chcę dnia twojego czekać. Wonczas wmieszam się o świcie między gimnasty i z tobą razem jako mistrz twój do stadionu wnijdę.

— To można by uczynić najsnadniej.


— Mistrze gimnaści, czyli mają tam osobne miejsce?...

— U mety; obok dziewięciu hellanodików...

Długo tak jeszcze oboje między sobą szeptem radzili. Tarcza miesiąca wysoko płynęła po niebie, kiedy się żegnali uściskiem. Patrzyła za nim chwilę rozmiłowanymi oczyma: widać go było, jak biegł między zachodnim murem Altis a lewym brzegiem Kladeosa, co z szumem wody swoje do Alfeju toczy. Tam palajstra zbudowana była i gimnazjon rozległe dla siłaczy.

Kiedy jej zniknął za węgłem palajstry, matka nawróciła ku namiotkowi, który dla niej rozbili byli słudzy. Wtem zimny dreszcz nią wstrząsnął: przed nią daleko, po tamtej stronie rzeki, rysowały się wyraźnie w blasku miesięcznym urwiska typajońskie...


II

Przed pierwszym brzaskiem jęło się już budzić życie w obozowisku. Niebo szarzało i bladło na wschodzie, a księżyc przez noc nazbyt krótką nie zdążył jeszcze przepłynąć do końca drogi swojej: więc jakby w obawie, że mu przyjdzie stanąć oko w oko ze słońcem, któremu kradł promienie, omdlewał po zachodniej stronie i czym prędzej przyniżał swą tarczę o tępiejących krawędziach.

Tymczasem na brzegach Alfeja, w górę rzeki, w siwej pomroce niewyraźnie zaczęły majaczyć mnogie, a coraz liczniejsze nagie postacie. Kąpał się kto żyw. Ciemne wody kotłowały się i roiły białymi ciałami ludzkimi, powietrze rozlegało się od krzyków, śmiechów, nawoływań. W dole rzeki pasterze gnali do pojenia stada rogatego bydła, swawolnych kóz i beczących owiec.

Dniało, kiedy nad ujściem Kladeosa po trzykroć rozegrzmiały dźwięczne salpingi miedziane, głosząc pobudkę do uroczystego pochodu. Jakoż w jednej chwili cała dolina zawrzała gorączkowym ruchem. Z tej i z tamtej strony wody ciągnęły tłumy nieprzeliczone z darami i obiatami. Wczorajsze theorie ustawiały się w jeden olbrzymi orszak; równocześnie wszystkimi wejściami napływały do Gaju Świętego tysiące ludu, który, nie mogąc pomieścić się w pochodzie, pragnął przynajmniej świetnym uroczystościom napatrzeć się do woli, spieszył więc, by zawczasu najdogodniejsze zdobyć miejsce. Lecz taki był napływ, że słudzy świątyni na polecenie kapłanów niebawem zamknąć musieli wszystkie bramy, krom głównej, południowej, przy której straż ustawiono. Przed tą bramą, już poza obrębem Altis, w Buleuterionie, czyli Radnicy, było mieszkanie dziewięciu hellanodików; wybierani spośród najzacniejszych obywateli elijskich, sprawowali oni rządy podczas igrzysk i rozdawali nagrody. Obecnie zajęci byli wprawieniem w ład ogromnego pochodu.

I znowu trzechkrotnie uderzyli trębacze w salpingi. Na ten znak od gimnazjonu i palajstry nadciągnęli miarowym krokiem współzawodnicy do wieńców olimpijskich, a towarzyszyli swym uczniom gimnaści.

Niebo zapłonęło pożogą, wierzchołki lesiste pagórków okolicznych zapalały się kolejno różowym blaskiem, choć w dolinie leżały jeszcze ostatki błękitnawych cieniów. Nagle na wschodzie trysnął pęk świetlanych promieni, ozłocił całe niebiosa i, odbity, zagrał rubinową łuną w zmarszczkach alfejskich nurtów.

Trąby zagrzmiały w tej chwili po raz trzeci — pochód ruszył.

Przodem szło dwunastu muzyków dmących w proste, długie salpingi i w podwójne fletnie. W ślad za nimi postępowali obleczeni purpurą hellanodikowie, pełni dostojnej powagi; podpierali się wysokimi berłami, na których siedziały pozłociste orły, ptaki Zeusowe. Dalej, sprawieni w szeregi jakby do boju, kroczyli atleci, jeden w drugiego rosły i barczysty niby dęby; to najświetniejsza strojna i dorodna młódź Hellady całej. Niejeden z nich miał zdobyty już wieniec w poprzednich Olimpiadach i słynął po świecie zręcznością i siłą. Toteż wpośród tłumu, co murem stał po obu stronach drogi, po imieniu wskazywano ich sobie.

— Patrzcie, to Dikon, syn Kallibrotosa, Syrakuzanin.

— Ten ci jest Sostratos, rodem Sykiończyk, zwycięzca w zapasach...

— Który? Gdzie?

— Ów mocarny, brodaty...

— Widzicie Alkajnetosa Teantowego z Lamprei.

— To ten, co na ostatnich igrzyskach wziął wieniec w biegu prostym.

— Tamten jest Labax, Eufrona syn, pankratysta przesławny...

Oni zasię, słysząc to, nieśli się dumnie i pozierali wesoło.

Za nimi w długich, fałdzistych szatach postępowali kitharodowie , narzędzie swe srebrnostrune niosąc w pogotowiu do wtóru chóralnej pieśni, co zabrzmi przed świątynią Zeusa.

Potem w szatach błyszczących bielą, szkarłatem, szafranem, posuwały się mnogie poselstwa bliskich i dalekich ludów greckich, a każde jakiś dar znamienity prowadziło ze sobą gromowładnemu Kronidzie. Po kilka par wołów z rogami złoconymi ciągnęło płaskie wozy kwieciem uwieńczone. Stały na wozach posągi bogów, bohaterów albo zwycięzców olimpijskich, rzeźbione w marmurze lub ze spiżu lane; pacholęta z pękami kwiatów i oliwnymi gałązkami w ręku biegły przy wozach, szli też obok dzieł swoich i mistrze otoczeni rzeźbiarską czeladzią, by w Altis dopilnować ustawienia posągów. Za innymi poselstwami na drewnianych noszach dźwigano przecudne skrzynie, z hebanu, kości słoniowej i złota, rzezane misternie, pełne klejnotów i drogocennych naczyń przeznaczonych do świątnicy; niesiono też trójnogi wspaniałe z najprzedniejszego brązu zdziałane przez wybornych artystów i na wysokich drzewcach osadzone hełmy, tarcze i zbroje pozłociste, aby z nich pod kolumnadami świątyń ustawić wojenne panoplia na ozdobę i podziękę bogom. Lecz najokazalej ze wszystkich miast helleńskich wystąpiła tym razem Apollonia, osada Korkyrejczyków nad Morzem Jońskim. Jej mieszkańcy sami jedni składali Zeusowi darem trzynaście spiżowych posągów, które wieziono na trzynastu pięknie ukwieconych wozach. Na twórcę tylu pysznych dzieł zwracały się też oczy tłumów z niemałym podziwem: był to mąż wieku średniego, drobny i śniady, rodem Argejczyk, Lykios, Myronów syn, który widno po rodzicu wziął sztukę dziedzictwem. Bogactwami, które płynęły do Gaju w tym jednym pochodzie, można by ozdobić i wyposażyć obficie całe dziesiątki świątyń i zdawało się, że miejsca tam już nie stanie na ów tłum posągów i na ludzkie tłumy nieprzejrzane, co bez końca nadciągały w ślad za olbrzymią theorią. Zamykały ją stada bydląt prowadzonych pod nóż ofiarniczy.

Rozwijała się ta procesja niezmierna ku wschodowi, łąkami wzdłuż krętego brzegu Alfejosa. Słońce złotowłose w koronie blasków i świateł właśnie wstąpiło na tron purpurowych obłoków i strzelistymi promieniami drasnęło wschodni szczyt wielkiej świątyni, gdy stubarwny orszak, zawróciwszy ku północy, przechodził poprzed Radnicą, tuż obok spiżowego Zeusa z wieńcem pozłocistych kwiatów na skroniach i piorunem w podniesionej prawicy. Czoło pochodu wkraczało już w tryumfalną bramę od południowej strony Gaju Świętego i zmierzało w aleję, co szła ku głównej świątnicy wpośród istnego lasu posągów.

Pejsidoros, który postępował w gronie atletów, na progu bramy spostrzegł w ciżbie matkę. Odziana męskim chitonem, co sięgał jej poniżej kolan, owinięta chlamidą, z gołą głową siwiejącą na skroniach, wcale nie wyglądała na niewiastę i niczym nie wyróżniała się w otaczającym tłumie; pomimo to serce ścisnęło mu się obawą. Nieznacznie uśmiechnęła się do przechodzącego syna. Odpowiedział jej przeciągłym spojrzeniem, nie odwracając się i nie przystępując, by nie zwrócić na nią niczyjej uwagi.

Tymczasem hellanodikowie przed świątynią podnieśli orle swe berła; na ten znak zagrały wraz fletnie i salpingi, kithary i piszczałki, a pieśń ich podjęły nagle tysiące i tysiące ludzkich piersi. Olbrzymi, prastary hymn przypisywany ślepemu piewcy Iliady i Odysei wstrząsnął powietrzem i popłynął w poranne, różowe niebiosa:

Zeusa Opowiem, co większy, możniejszy nad wszystkie niebiany

W dal rozgrzmiewa piorunem, w potęgę, w moc twórczą odziany,

I rozmawia gromami z siedzącą wzdy przy nim Themidą —

Bądź miłościw, piorunny, przesławny, wszechwładny Kronido!...

Kapłani w białych szatach czekali pod kolumnadą świątyni. Teraz jęli powoli schodzić ze stopni; jedni błyszczące topory nieśli na ramieniu, drudzy dzierżyli w garści długie noże ofiarnicze, inni szli z gorejącymi pochodniami, które zażegli byli od płomienia lamp jarzących się w świątnicy. Wszyscy stanęli na czele pochodu, który krok za krokiem posuwał się do wnętrza Gaju, kędy na wysokość czterech mężów dźwigał się ogromny ołtarz Zeusa. Był to podługowaty pagórek uczyniony z kości zwęglonych i popiołów nagromadzonych wiekami. Założył go był niegdyś pono jeszcze Herakies Idajski. Z dwóch części składał się ołtarz: na dolne, płaskie, obszerne wzniesienie wiodły od wschodu i zachodu pochyłe, szerokie wnijścia, w środku stał wysoki kopiec, na którego ścięty szczyt prowadziły z dwóch stron ścieżki wijące się w ślimacznicę. Tam, na samym wierzchu, słudzy świątyni w potężny stos ułożyli bierwiona białodrzewia. W Olimpii używano bowiem do ofiar wyłącznie tego drzewa na pamiątkę, iż pierwszy tutaj miał je zasadzić Herakles, przyniósłszy różdżkę białej topoli z krainy kimeryjskiej nad brzegiem Acherontu.

Procesja obeszła ołtarz wokoło i u stóp jego kręgiem się ustawiła. Nieprzeliczone rzesze, głowa przy głowie, zapełniały całą Altis; ludzie stali gęsto na wysokich podmurowaniach świątyń pobliskich, pod kolumnadami; cisnęli się na terasie pod stokiem Kronosowej góry, powspinali się na dachy skarbców, na podnóża posągów, na drzewa, na mury otaczające Gaj Święty.

Pierwsi na dolne podwyższenie wstąpili kapłani, za nimi szli fletniści, którzy wedle odwiecznego zwyczaju przygrywać mieli przy ofiarnym obrzędzie. Ich śladem czterech młodzieńców niosło wielki, pozłocisty kocioł, pełen świeżej wody, a czterech innych dźwigało wspaniały trójnóg spiżowy do ustawienia kotła. Wpędzono w końcu na dolne podwyższenie dziesiątki całe byków o jasnej maści, gdyż ciemne wolno było składać w ofierze tylko podziemnym bogom. Zwierzęta miały rogi pozłacane i szły obwieszone girlandami kwiecia.

Hymn do Zeusa przebrzmiał, uroczysta cisza zaległa Gaj. Tłumy patrzały w milczącym skupieniu. Jeden z kapłanów zanurzył płonącą pochodnię w kotle. Z trzaskiem i sykiem zgasła, poświęcając w ten sposób wodę. Młodzieńcy wysmukłymi lekythami czerpali ją z kotła i polewali kapłanom i sobie ręce, po czym kapłani kropili rzesze w cztery strony świata.

Po tym oczyszczalnym obrzędzie młodzi pomocnicy przytrzymali rogi buhajom, a kapłani obwiązali bydlętom głowy białymi opaskami, których długie końce zwisały ku ziemi. Niektóre byki jęły się przy tym rzucać gniewnie, a jeden, jak gdyby wiedział, co go czeka, jął miotać się i wspinać z taką gwałtownością, że go przemocą ledwie przytrzymano.

Tymczasem kłęby dymu wionęły ze stosu na płaskim szczycie ołtarza; płomienie zaczęły lizać spodnią warstwę topolowych tramów. Krzątali się tam w górze słudzy świątyni, którzy miechami podsycali buchające zarzewie. Na dolnej płaszczyźnie, przy dźwięku przenikliwych fletni, kapłani równocześnie sypali bykom na czoła jęczmień przypalany ze solą i nożami ofiarnymi zrzynali każdemu kępkę sierści spomiędzy rogów. Jeden zebrał wszystkie te włosy obcięte i wyszedłszy na górę, cisnął je w płomień.

Fietniści grali ciągle. Wtem nad głowami ofiar na kształt błyskawic mignęły topory, krew trysnęła, ostrza ugrzęzły głęboko w grubych karkach, a ryk przeraźliwy rozdarł powietrze i ucichł. Broczące, olbrzymie cielska przysiadły na zadnich nogach jakby rażone piorunem. Gdzieniegdzie jeno zwierz potężniejszy, czy mniej trafnym ciosem uderzony, zdołał się jeszcze porwać i wspiąć w górę na jedno mgnienie oka i runął całym ciężarem na dół. Do bydląt, wstrząsanych śmiertelnymi drgawkami, przyskoczyli młodzieńcy, ze wszech sił za rogi je cisnąc, łby im ku tyłowi zadarli, a w tejże chwili jedni z kapłanów gardła podrzynali buhajom nożami, drudzy, podstawiwszy głębokie misy gliniane, czarną posokę zbierali w nie na obiatę Rodzicowi bogów i ludzi.

Wszystko to krócej trwało, niż da się opowiedzieć słowami. Zaczęto niebawem ofiary odzierać ze skóry i ćwiartować. Porozkrawane kawały na szczyt ołtarza niesiono i na stos rzucano. Kapłani polewali je krwią i skrapiali winem nie mieszanym z wodą, a młodzieńcy obracali je długimi trójzębami i przypiekali na ogniu. Bury dym niebotycznym słupem wzbijał się w słoneczne błękity.

Część mięsiwa zabierali dla siebie kapłani i ofiarnicy, inne części rozdzielali między tłumy, roznosząc je wetknięte na trójzęby, z których ociekała przyskwierzona tłustość; reszta płonęła na popiół.

Ale na dolnym podwyższeniu rzeź nie ustawała; wganiano tam coraz to nowe stada, które tak samo padały pod cięciami toporów. Posoka bluzgała strumieniami, a na szczycie ołtarza, podsycany wciąż nowymi drwami, stos kurzył się ustawicznie, fletnie zawodziły pieśń uroczystą, a tłum patrzał i modlił się w milczeniu.

Słońce wysoko już wyszło, zanim ofiary dobiegły końca. I znowu z tysiącznych piersi zagrzmiało wielkie, chóralne pienie, a pochód ruszył dalej. Obchodził on całą Altis wokoło, lecz malał stopniowo, gdyż oddzielały się odeń kolejno jeden po drugim wozy z posągami, zatrzymując się przed pustymi cokoły, które przysposobiono pod marmurowe i spiżowe postacie. Na ostatku, kiedy procesja okrążyła cały niemal Gaj Święty i wschodnio-południową jego stroną zmierzała z powrotem ku głównemu wyjściu, odłączyło się od niej trzynaście owych zaprzęgów, co wiozły dzieła Lykiosa, wspaniały dar Apollo-niatów. Stała tam właśnie przed hippodamejonem długa, półkolista podstawa przeznaczona dla wszystkich razem trzynastu posągów, których ustawianie potrwać miało do samego wieczora.

Pejsidoros przez cały czas myślał jedynie o matce. Gdy składano niezliczone ofiary, błagał w duchu Zeusa o zmiłowanie nad nią i nad sobą. Teraz trwożnie rozglądał się dokoła, czy jej gdzie nie zobaczy, ale na próżno błąkał się wzrok jego po twarzach ludzkiego rojowiska: nie było jej tam wcale. Niespokojny o nią musiał więc iść dalej w orszaku, w ślad za hellanodikami, którzy po wyjściu z Altis wkroczyli do Buleuterionu.

Gmach ten rozległy stał na południe od Gaju. Środkowa jego część, zbudowana w kwadrat, łączyła dwa boczne skrzydła podłużne, wąskie, zakończone półkolisto. Były w nich mieszkania hellanodików czasu igrzysk i składy cennych przyborów, co służyły przy uroczystych obrzędach. W obszernej środkowej sali znaleźli się teraz wszyscy współzawodnicy wraz z hellanodikami. W głębi na prost wnijścia czernił się na tle białej ściany brązowy posąg Zeusa Przysiężnego.

Timoptolis, najstarszy z hellanodików, powoli wystąpił na środek. Był to mąż pochylony wiekiem, z długą, siwą brodą. Zaraz uczyniła się wielka cisza, on zasię, na berle wsparty, jął mówić dobitnym, acz starością przytłumionym głosem:

— Wedle prastarego zwyczaju naddziadów naszych przywiedliśmy was tutaj, o mężowie helleńscy, którzy się o przesławny wian oliwny ubiegacie, iżbyście się w obliczu Zeusa Horkiosa przysięgą straszliwą zaklęli, jako do wszelkich igrzysk prawym sercem, czystą myślą stajecie gwoli wiecznej chwale Kronidy olimpijskiego i poczciwej sławie swej własnej. Przysiążcie, że was ani żądza szpetnego zysku nie omami, ani podły frymark skrycie nie uwiedzie. Przysiążcie, że prawom i ustawom przodków naszych posłuszni, pomiędzy sobą nijaką, tajemną umową nie będziecie się wiązali ani jedni przeciw drugim chytrością, podstępem, zdradą zwycięstwa się dobijać nie zamyślacie, jeno walką rzetelną i sprawiedliwą. Przysiążcie, iż rozkazom, postanowieniom, wyrokom sędziów helleńskich ulegli, poddajecie się we wszystkim pod ich sąd i władzę.

— Przysiążcie! — zawołali społem hellanodikowie wyciągając dłonie ku posągowi Horkiosa. Straszne było to spiżowe oblicze, co z góry pozierało w milczącej, ponurej grozie.

— Przysięgamy! — zagrzmiało na raz mnóstwo głosów, a równocześnie kilkaset mocarnych prawic wyciągnęło się ku przerażającej postaci bóstwa. Z dorosłymi składali przysięgę także i chłopcy nieletni, którzy jutro mieli stawać o lepsze w stadionie.

— Kto by tę przysięgę złamał — mówił Timoptolis — niechaj pokoju nie zazna we dnie ani w nocy, w domu ni na obczyźnie i przeklęty niech będzie na cały żywot. Niechaj za nim idzie krok w krok nieszczęście i okropny gniew bogów, a pomsta Zeusa, chmur piorunowych władcy, niechaj spadnie na głowę jego za to krzywokleństwo!

Na tym skończył się uroczysty obrzęd. Hellanodikowie odeszli w milczeniu i współzawodnicy do wieńców oliwnych tłumnie wyszli przed Radnicę.

Pejsidoros, o matkę zaniepokojony, zwrócił się nad brzeg Alfejosa do jej namiotu. Z trudem torował sobie drogę w gęstej ciżbie, a w duszy zadawał sobie ciągle to jedno pytanie, czemu już dziś oblekła się w męskie szaty? Wszak umówili się wczoraj, że będzie czekała, aż on wystąpi w stadionie.

Widział ją na progu Altis — czy gnana ciekawością nie weszła z pochodem do Gaju, narażając się na śmiertelne niebezpieczeństwo!

Nie zastał jej w namiocie, zawrócił tedy w nadziei, że może natknie się na nią gdzie w tłumie. Tak doszedł znowu do bramy Altis, gdzie mijały się z sobą dwa strumienie ludzkie: jeden płynął do wnętrza, drugi z Gaju wylewał się na równinę. Przystanął i patrzał. Lecz niebawem zrozumiał, że choćby matka nawet i była w mnóstwie tym nieprzejrzanym, to mogłaby stokroć przejść obok niego niepostrzeżona. Zaniechał tedy poszukiwań i wszedł do Altis. Opodal, na prawo od bramy, przed hippodamejonem wśród gromady widzów, Lykios Myronów nadzorował ustawianie i przytwierdzanie swoich trzynastu posągów. Uczniowie i czeladź wypełniali rozkazy mistrza. W pośrodku półkolistego cokołu stał już wspaniały Zeus; do kolan jego chyliły się błagalnym ruchem dwie niewieście postacie: to Tetys i Eos, matki dwóch bohaterów, co za chwilę stoczą ze sobą walkę na śmierć i życie. Za Tetydą stał jej syn Achilles, włócznię gotową do rzutu dzierżąc w prawicy, po przeciwnej stronie Memnon, syn Jutrzenki, wyciągał z pochew krótki miecz. A dalej widać było poza Memnonem innych wojowników trojańskich, mądrego Helenosa, Parysa, Ajnejasa, Deifeba. Obok Achulla stało również czterech bohaterów achajskich: więc Odys, Menelaj, Diomedes, Ajas; ostatniego w tym szeregu właśnie do kamiennej podstawy przytwierdzano za pomocą spiżowych trzpieniów, które wpuszczono w kamienny cokół i zalewano płynnym ołowiem i siarką. Tu nawet, gdzie od dwóch stuleci najsłynniejsi artyści greccy nagromadzili cztery tysiące posągów, dzieło to Myronowego syna wyglądało wspaniale. W tej chwili oblewały je blaski zachodzącego słońca, w których wszystkie te postacie wydawały się jakoby żywe: Pejsidorowi zdało się, że boginie obie lada chwila padną z jękiem do stóp Kronidy, a wojownicy uderzą na się z całą zaciekłością.

Wśród widzów, przypatrujących się ustawianiu posągów, zauważył Pejsidoros dwóch ludzi, którzy wysunęli się przed innych i stali tuż obok Lykiosa. Mistrz niekiedy zwracał się sam do nich spojrzeniem lub słowem; widno, że znał obu. Dziwna to była para. Starszy mąż, krępy i zwalisty, mógł liczyć z górą lat czterdzieści, a wyróżniał się osobliwą, uderzającą brzydotą; na krótkim a grubym karku dźwigał ogromną, łysiejącą głowę, której potężne, sklepiste czoło wypukliło się nad brwiami w obwisły wał, rozłupany głęboką, pionową zmarszczką. Spod tego czoła ciekawie i bystro patrzyły na świat wielkie, wyłupiaste oczy; gruby, niekształtny nos, odęte wargi, gęsty, zaniedbany zarost, wszystko nadawało tej twarzy dziwne podobieństwo do komicznej maski. A jednak oblicze to, mimo niebywałej szpetoty, miało w sobie przedziwny majestat. Czułeś, że nawał genialnych myśli powyginał i naprzód wysadził to czoło, że z tych obrzękłych ust padają często słowa, jakich dotąd ludzkość nie słyszała. Jak ten niemłody mąż potworną brzydotą zdumiewał, tak jego towarzysz zachwycał urodą. Ledwie zachodził w lata męskie, dwudziestoletni, rosły i kształtny, wyglądał raczej na młodego boga niż na śmiertelnego syna ziemi. Rzeźbiąc Hermesa czy Apollona żaden artysta wymarzyć nie mógł powabniejszej postawy ni cudniejszych rysów. Młodzieńczy puch ozłacał mu białe, niewieście policzki; dumne czoło wieńczyły jasne, miękkie włosy, obyczajem palajstry niedługo przystrzyżone; w oczach jarzyła się zuchwała, bujna, gwałtowna młodość, a dolna warga, pełniejsza nieco i pożądliwie naprzód wysunięta, układała się niby do lubieżnego pocałunku.

— Skoro rzeźbiarską sztukę tak cenisz, synu Sofroniska, przecz jej zaniechałeś? — mówił Lykios do starszego męża.

— Co czynię, chcę czynić dobrze — odparł tamten.

— A twoje Charyty w Propylejach u wstępu na Grojec ateński — odezwał się sepleniąc z lekka ów urodziwy młodzieniec — nie dobrzeli są wyrzeźbione?

— Ale teraz piękniejsze dzieła tworzą i lepsze nawet niźli twoje rzeźby, Lykiosie.

— Jakież to dzieła? — zapytał mistrz. Tamten zamiast odpowiedzi rzucił pytanie:

— Czy ty, Lykiosie, na żywe pierwowzory zapatrujesz się, gdy lepisz z gliny swoje posągi?

— Oczywista.

— Skoro tedy przeróżne ruchy nasze od góry aż do dołu grają w muskułach ciała, tak iż te kurczą się, rozprężają, napinają i zwalniają, tedy zapewne wyrażasz tę grę mięśni, a przez to dziełom swoim nadajesz podobieństwo do prawdy?

— W samej rzeczy.

— Ten wyraz działania cielesnego czyliż widzom nie sprawia rozkoszy?

— Tak myślę.

— Trzeba zatem, aby spojrzenie wojowników miało wyraz groźny, a radość — by się odbijała na twarzach zwycięzców. Nieprawdaż?

— Bez wątpienia.

— Rzeźbiarz musi przeto wyrażać kształtami wszelkie wrażenia duszy.

— O to staram się usilnie.

— Dobrze czynisz. Lecz ja także, choć już nie kuję marmuru ani spiżu nie odlewam, rzeźbiarzem jednak być nie przestałem.

— Jak to? Rzeźbiarzem być nie przestałeś, Sokratesie? — zawołał piękny jego towarzysz.

— Nie inaczej, Alkibiadzie . Zali nie staram się wyrzeźbić duszy twojej i dusz innych młodzieńców, iżby się stały arcydziełami Dobra i Piękna?

Szarzało już, więc Pejsidoros przymknął się nieco, pragnąc przypatrzeć się bliżej onemu „rzeźbiarzowi dusz ludzkich”. Ów zaś odwrócił nań wtedy bystre, przenikliwe oczy. Pejsidoros poczuł, że ten wzrok przemożny przeszywa go na wskroś i przyniewala. Zmieszany, chciał się cofnąć, gdy tamten przystąpił ku niemu i rękę wyciągnął życzliwie.

— Widzę, że kształtne masz ciało, rosłe i wyćwiczone. Czym dla ciała nauka gimnastyki, tym dla ducha nauka mądrości. Kształciłżeś ty i duszę swoją zarówno z ciałem?

— Nie wiem, jak odpowiedzieć na twoje pytanie — odrzekł Pejsidoros — bo jeśli powiem, iżem w mądrości wyćwiczon, zda się to samochwalbą, a jeśli odrzekę, iż nie, podam się za nieokrzesanego prostaka.

— Podoba mi się ta odpowiedź. Skąd jesteś i jak ci na imię?

— Zowią mnie Pejsidoros, a z Rodos wyspy pochodzę, z domu Diagorasa.

— Nigdy z Aten nie wyruszałem się nogą. Tym razem on wyciągnął mnie do Olimpii, ten oto Alkibiades Klejniasów. Ale nie żal mi będzie odbytej drogi, jeśli ty, Pejsidorze, cokolwiek na rozmowie ze mną skorzystasz. Pójdźmy tedy społem, bo niebawem już Gaj Święty zamykać będą na noc.


III


Nazajutrz od samego świtu lud zalał falą nieprzebraną wszystkie ławy stadionu. Rozpoczęły się bowiem już od wschodu słońca popisy pacholąt w biegach, zapasach i walce na pięści.

Pejsidoros nie był wcale w stadionie; wczesnym rankiem zaraz pobiegł do matki. Uspokoiła go wrychle: nogą wczoraj nie stąpiła do Altis, a gdy jej zapytał, dlaczego strój męski przywdziała była, odrzekła mu z największą prostotą, iż pragnęła się obyć z szatami i ruchami męskimi, a zarazem upewnić się, iż jej nikt istotnie poznać nie może. Ocierała się z umysłu kilkakroć o znajomych ziomków z Rodos, ale wszyscy na nią jak na kogoś obcego patrzyli. Tym zupełnie już przekonała syna, że zuchwały jej zamiar da się przeprowadzić bezpiecznie. Nad tym, jakby go wykonać najsnadniej, naradzali się długo jeszcze. Pejsidoros wyjaśnił jej dokładnie wszelkie zwyczaje palajstry i nauczył ją dobrze, jak sobie ma postępować.

Kiedy na koniec wyszedł od niej pełen otuchy, było już dobrze z południa. Chłopięce popisy widno się już ukończyły, gdyż ponad Gajem słychać było gwar tysiącznych głosów: to tłumy wrzały po wyjściu ze stadionu. Wielu z Gaju Świętego wyszedłszy spieszyło do kramów z jadłem, by się nieco posilić. Pomiędzy Radnicą a główną bramą Altis przekupnie roznosili owoce i przekąski w koszach dźwiganych na głowie i obwoływaniem swego towaru powiększali jeszcze huczącą wrzawę. Sokrates i Alkibiades, nierozłączni jak zwykle, stali właśnie przed bramą, chłodząc pragnienie świeżymi figami. Był z nimi trzeci mąż jakowyś, od Sokratesa starszy widocznie o cały lat dziesiątek. Niepozorny z postawy, mimo to zwracał na się uwagę osobliwym swoim wejrzeniem: twarz chuda, o wydatnych kościach policzkowych, wyraz nosiła zbolały, prawie żałosny, przy którym uderzały dziwnie oczy badawcze, ostre, nieubłagane. Proste, siwiejące włosy w rzadkich kosmykach opadały ku szerokiemu czołu, przylegały do skroni jakby przylepione i, zasłaniając uszy, łączyły się z krótko przystrzyżoną brodą. Nos długi, cienki, wyraziście zarysowany, schodził za blisko nieco ku wąskim, zaciśniętym ustom z piętnem goryczy i smutku. Widno było, że tych warg nie krasi nigdy wesoły uśmiech.

— Czekaj, młody Rodyjczyku! — zawołał Sokrates w odpowiedzi na powitanie Pejsidora. — Nie tak spieszno! Pójdziemy razem do Altis.

Widząc, że Pejsidoros przystępuje ku niemu, dodał:

— Chętnie zwykłem przestawać z młodymi, którzy w rozmowach ze mną ćwiczą się w cnocie a poczciwości.

— Rad przysłucham się i dziś twoim słowom, Sokratesie — odrzekł Pejsidoros przyłączając się do nich. Szli tedy razem do Gaju Świętego. Po drodze młodzieniec pytał cicho Alkibiadesa, kto by był ów czwarty mąż nieznajomy?

— To Eurypides Mnesarchów, Salamińczyk.

— Ów, co słynie z pisania tragedii znamienitych?

— Ten ci jest.

— I u nas na Rodos głośne jest jego imię. Ale powiedz mi, przecz on taki ponury? Czy mu się dzisiaj co złego przygodziło?

— Zawżdy on taki sam, zgorzkniały, zamknięty w sobie, ludzi nie cierpi, a najchętniej z księgami swymi przestaje, których ma pełen dom.

Równocześnie poeta narzekał przed Sokratesem na znużenie, mówił, że utrudziła go droga z Aten odbyta w dnie upalne, żałował nawet, że się wybrał do Olimpii.

— Czy niosłeś może co ciężkiego? — zapytał mędrzec.

— Nie, na Zeusa! Miałem tylko płaszcz.

— Szedłeśli sam czy ze sługą?

— Miałem ze sobą sługę.

— A czy on szedł z próżnymi rękoma, czy co niósł?

— Jużci; niósł mój tobołek wraz z inszymi rzeczami moimi.

— A jakże on wytrzymał tę drogę?

— Zdaje mi się, iż lepiej ode mnie.

— A gdyby tak tobie przypadło dźwigać manatki tego niewolnika? Co byś powiedział?

— Zaiste, na Zeusa, nie byłbym temu podołał.

— Więc tobie godne zda się męża wolnego i ćwiczonego w gimnastyce od młodu, znosić trudy gorzej niźli prosty niewolnik?!

Eurypides nie miał nic do odpowiedzenia; zżymnął jeno gniewnie ramionami, kwaśno pojrzawszy na przyjaciela. Młodzieńcy obaj udali, że nie słyszą tej rozmowy, Alkibiades ozwał się zaś po cichu do Pejsidora:

— Dziwny to i straszny człowiek ten Sokrates: omota cię pytaniami jak pająk muchę i wyciśnie z ciebie takie odpowiedzi, jakich sam najmniej się spodziewałeś i pragnąłeś. Niedawno zaszedł mnie w domu, gdy ćwiczyłem niewolnika w słusznym gniewie. „Za cóż go bijesz?” — zapytał mnie spokojnie. „Bo leniwy jest i rozwiązły” — odrzekłem. On zaś na to: „Zastanowiłżeś ty się nad tym, który z was dwóch bardziej zasłużył na bicie, ty czy twój niewolnik?...” Czasami, gdy z nim jestem, ogarnia mnie taka złość przeciwko niemu, żebym go zabił, a gdyby mi go brakło, zabiłbym sam siebie...

Tak rozmawiając weszli do Gaju w ślad za tamtymi dwoma. Tłumy przechadzały się tam, rozprawiając żywo i namiętnie o świeżo skończonych igrzyskach pacholąt, albo podziwiały budowle i posągi. Wielu przyglądało się wielkiej świątyni Zeusa, którą budownik Libon z Elidy przed trzydziestu laty wykończył był ostatecznie. Lecz największy ścisk był w jej wnętrzu: wszyscy tłoczyli się, by wzrok nasycić przedziwną pięknością Fejdiasowego Zeusa; mistrz pracował nad nim przez ostatni dziesiątek lat swego żywota, te zasię igrzyska były dopiero drugimi z rzędu od chwili, gdy gotowe arcydzieło stanęło w całym blasku i przepychu. Kto je widział był za poprzedniej Olimpiady, tym skwapliwiej pragnął je oglądać po raz wtóry. Cała Hellada rozbrzmiewała uwielbieniami tego cudu rzeźbiarskiej sztuki.

Czterej mężowie z trudem przebijali się poprzez ciżbę, gdy nagle pod kolumnadą świątyni ozwały się salpingi. Wszystkie głowy zwróciły się w tamtą stronę, a rzesze z najdalszych krańców Altis jęły napływać ku świątnicy.

— Któryś poeta będzie wygłaszał wiersze swoje przy wtórze kithary — rzekł Alkibiades. — Pójdźmy posłuchać.

— Ciekaw jestem, który to z onych wierszorobów? — mówił zgryźliwie Eurypides.

Sokrates dorzucił:

— Wymysłami swoimi częstokroć oni mącą prawdę: ich baśni przysłoniły istotę bóstwa. Posłuchajmy wszelako, bo kto kocha mądrość, ten ziarno jej zdoła wyłuskwić choćby z najgrubszej skorupy.

— Wiodą go już hellanodikowie! — zawołał Pejsidoros. — Patrzcie!

Jakoż wzdłuż świątyni od północnej strony pod kolumnadą postępował za hellanodikami starzec przeszło sześćdziesięcioletni, wysoki, szczupły, o łagodnej, zadumanej twarzy. Wielkie, łysiejące czoło królowało nad ściągłym obliczem, które przedłużała jeszcze siwa, bujna broda, w klin przycięta. Kroczył przygarbiony nieco, w ręku dzierżąc gęsto zapisany zwój, nawinięty na wałek. Dziwili się wszyscy, że nie miał kithary.

— Kto to zacz być może? — ozwał się Alkibiades. — Nie Ateńczyk to zaiste, bo znałbym go pewnie.

— Męża tego gdzieś już widywałem przed laty — rzekł Sokrates.

— Wszak ci to Herodotos z Halikarnasu, dziejopis, który opowieści o czasach zeszłych pierwszy jął zbierać po świecie — mówił Eurypides przyjrzawszy się bystro starcowi. — Pono niegdyś jeszcze, Sokratesie, przybywszy do Aten, wywiadywał się u starego Ajschylosa o szczegółach bitwy maratońskiej.

— Ten ci jest! Ten ci jest! — zawołał Sokrates. — Widno dzieje zamierza czytać. Pójdźmy prędzej!...

To rzekłszy, drogę sobie zaczął torować przez tłum, a za nim postępowali tamci. Sędziowie helleńscy doszli tymczasem ze starcem do zachodniego węgła świątyni, kędy pod kolumnadą były już dla nich ustawione ławy piękną tkanicą przykryte. Uderzyli berłami, nakazując tłumom ciszę, a woźny wystąpiwszy zapowiedział ludowi:

— Herodotos, rodem z Halikarnasu, syn Lyxasa, czytać wam chce, mężowie helleńscy, z Polihymnii, VII księgi swego dzieła, opowieść o tym, jako Leonidas czoło stawił Xerxesowi, królowi w Termopilach . Tedy słuchajcie!

Hellanodikowie usiedli, a mąż siwobrody zajął miejsce na krześle, naprzód wysuniętym pomiędzy kolumnami Zeusowej świątnicy. Tuż obok rosło stare drzewo dzikiej oliwy, z której tną gałęzie na wieńce olimpijskie, a nazwano ją „oliwą pięknych wieńców”. Rzucała ona teraz cień na głowę i ramiona Herodota, chroniąc go przed blaskiem słońca, które już na zachodnią stronę nieba przeszło było.

Leciwym, ale donośnym głosem czytał on powoli o tym, jako Spartanie i przymierzeńcy onych w termopilskim wąwozie zamknęli przejście nawale perskiej, co lądem ciągnęła z północy na Grecję. Wyliczał imiona ludów azjatyckich i wodzów barbarzyńskich, wymieniał szczepy helleńskie, co w Termopilach stanęły pod wodzą Leonidasa.

Słuchano go z piersią zapartą. Wprawdzie znane to były dzieje, wszelako nikt przed nim nie pokusił się o ich spisanie: historia była nowością niesłychaną dotąd.

— Xerxes wysłał jednego jeźdźca — czytał Herodotos — iżby się wywiedział o liczbie onych i podpatrzył, czyni by zajęci byli. Doszły bowiem króla słuchy, gdy jeszcze był w Tessalii, że garść wojenników pod wodzą Leonidy, potomka Heraklesowego, w onym przesmyku stoi. Jeździec, przybliżyszy się ku wojskom, opatrzył je dokładnie, wszelako nie mógł widzieć tych oddziałów, co były. za murem, ninie wzniesionym na nowo. Widział jeno te, które przed murem obozowały. Lakedejmonowie dzierżyli owo stanowisko. Jedni bawili się podtenczas gimnastycznymi ćwiczeniami, drudzy trefili sobie włosy. Widok ów zdumiał go wielce. Powziął wiadomość o ich liczbie i powrócił bezpiecznie, wszystko wybadawszy. Za przyjazdem opowiedział Xerxesowi, co był widział.

Przez cztery dni czekał król spodziewając się, iż Hellenowie tyły podadzą; piątego, gdy się do ucieczki nie kwapili i gdy mu się zdało, iż trwają na miejscu jedynie bezczelnością i zuchwalstwem, rozjadł się gniewem i wyprawił na nich pułk Medów i Kissyjczyków z rozkazaniem, by onych pojmali w niewolę, a jemu przystawili. Medowie z rozmachem wpadli na Hellenów, lecz znaczna ich mnogość poległa. Jasno tedy obaczyli wszyscy, i król sam, iż siła ma ludzi, ale niewielu walecznych. Ta bitwa dzień cały trwała...

Skończył. Głucha cisza, zalegająca Święty Gaj, trwała ciągle; zasłuchał się lud i zapamiętał; a choć to były czasy nieszczęsnej wojny peloponeskie, w której od trzech lat niszczyły się bratnie szczepy helleńskie, to jednak wielkie wspomnienie termopilskiej krwi i chwały wspólną czcią i miłością napełniało serca greckie i buchnęło nagle burzą gromkich okrzyków na cześć osędziałego dziejopisa. Patrzyły nań z podziwem krocie rozpłomienionych twarzy, wyciągały się doń z wdzięcznością tysiące rąk, on zasię stał wzruszeniem blady i księgę swą na pół rozwiniętą ściskał nieświadomie w garściach. Okrzyki nie milkły. Lecz oto najbliżej stojący wpadli pod kolumnadę, kędy ustawione były świetne panoplia, porwali ogromną złocistą paiżę, a dziesiątki ramion, ująwszy Herodota, postawiły go na niej i podźwignęły w górę. Wonczas okrzyki i oklaski wzmogły się jeszcze i zdało się, że przebiją niebiosa, zawtórowały im wraz trąby miedziane i fletnie. Uniesiony wysoko ponad głowy tłumów, opromieniony złotymi blaskami przedwieczornego słońca, śnieżnobrody mistrz w białej fałdzistej szacie, na równi z tyloma posągami, zdał się sam być marmurowym posągiem własnej swojej sławy. Hellanodikowie, podniósłszy wokoło niego laski, otoczyli go jakoby ruchomym wieńcem złotych orłów. Tak brał Herodotos nagrodę za długi żywot znojnej, cichej pracy...

Sokrates i jego towarzysze do głębi przejęci byli; na wszystkich twarzach dokoła znać było także wielkie wzruszenie. Pejsidoros widział jakiegoś męża w sile wieku, który, tuż obok stojąc, czołem oparł się o marmurową podstawę bliskiego posągu, oczy dłonią przysłonił i rzewnie płakał po cichu.

— Taki Herodotos — rzekł Sokrates po chwili — powinien by nigdy nie umierać, jeno, wiecznie żyjąc, potomnym pokoleniom czyny wielkich ojców przekazywać.

— O, synu Sofroniska, jakżebym ja pragnął tak pisać, jak on! — zawołał ów człowiek pod pomnikiem stojący, obracając ku Sokratesowi oczy jeszcze łez pełne.

— Tyżeś to, przyjacielu! — odpowiedział Sokrates.

— Pozdrowi on bądź, Tukidydesie!

— Stałeś przy mnie, a ja cię nie poznałem...

Tak witali go Eurypides i Alkibiades, on zasię wszystkich trzech za rękę uścisnął.

— Kogo nie widujesz w Atenach, tego spotkasz w Olimpii — mówił Sokrates.

— Bo też z Aten od jesieni wyjechałem — odparł Tukidydes. — Niebawem po śmierci Peryklesa wybrałem się do Tracji, dojrzeć nieco kopalni moich w Skapte Hyle. Teraz do Aten powracam, wojna jest i służyć trzeba miastu.

— Zaprawiłeś się za Peryklesa w sprawach Rzeczypospolitej — rzekł Eurypides. — Nie mamy człowieka w Atenach, odkąd oczy zamknął Perykles.

— Jak to nie mamy? A garbarz Kleon, zali nie wylazł z warsztatu i nie dośćże gardłuje na zgromadzeniach ludowych?! Tacy teraz po władzę sięgają! — urągał Alkibiades.

— A jakoż będzie z pisaniem onych dziejów garbarskich? — żartował Sokrates.

— Przyjdzie i na to pora. Wpierw chciałbym dzieje robić. Ale od dziś dnia, gdym słyszał Herodota, spokoju mieć nie będę. Wojnę teraźniejszą opisać warto.

— Jakżebyś ty się brał do takiego dzieła? — zapytał Sokrates.

— Żyjąc, walcząc i działając.

— Dobrze. Widno z tego, Tukidydesie, że uważasz dzieje za wynik ludzkich czynów?

— Jakżeby mogło być inaczej!

— A czyny ludzkie, czegóż bywają wynikiem?

— Ludzkich zamiarów, pragnień, pożądań i namiętności.

Tłum już nieco przerzedził się w Gaju, szli więc trochę swobodniej. Pejsidoros podczas onej rozmowy przypatrywał się bacznie Tukidydesowi. Nie wiedział wprawdzie, że w mężu tym przez rodzica jego płynie krew tracka, zmieszana z grecką po matce, wszelako zastanawiały go twarzy onej niezupełnie helleńskie rysy: nos i usta zakreślone były dość grubo, lecz z mądrych, spokojnych oczu wyzierała skupiona powaga i cicha stateczność, a nad pysznymi łukami brwi sklepiła się wspaniale rozbudowana czaszka. Okolone krótkim zarostem oblicze tchnęło męską siłą woli, a zarazem niepospolitym rozumem. „Spiżowy hart musi być w tym człowieku — mówił sobie Pejsidoros — a duch i myśli orłowe...”

Mijali świątynię Zeusa, lecz nazbyt już było późno, by wstąpić, a przyjrzeć się posągowi Fejdiasowemu ze złota i kości słoniowej. Słońce na zachodzie obzierało się jeszcze, oblewając purpurą budowle i drzewa; różowiło też na prost świątyni stojącą na wysokim cokole postać olbrzymiego Zeusa, który trzykroć przewyższał miarę ludzką, a dalej nieco, w zorzy wieczornej bielą marmuru świeciła skrzydlata Bogini Zwycięstwa, cudne dzieło Pajoniosa Mendejczyka.

Z rozpostartymi skrzydły, w rozwianych szatach, co wichrem napełnione wzdymały się za nią niby żagle, zdawała się lekko spływać z nadniebnych wyżyn, gałązkę palmy w ręku dzierżąca; pod stopami jej orzeł polatywał. Oczom nie chciało się wierzyć, że ta dziewicza postać, tak powiewna, jest naprawdę przytwierdzona do swej wyniosłej, trój graniastej podstawy; rzekłbyś raczej, że ku niej dopiero się zniża, że jej nie dotyka wcale...

Tuż obok siebie, u wnijścia do świątyni, mieli znowu inne dziwo sztuki: na półkolistej podstawie stali tam rzędem odlani ze spiżu wojownicy achajscy, przedstawieni w owej chwili, kiedy zgłaszają się do walki w pojedynkę z Hektorem, a los ma rozstrzygnąć, któremu z nich ta chwała przypadnie w udziale. Chociaż mrok już padał, jednak Sokrates i jego towarzysze zatrzymali się przed tym arcydziełem. Alkibiades półgłosem jął mówić wiersze z onej pieśni Iliady:


Za czym ich dziewięciu wstanie,
A przed wojennikami wszystkimi najprzódziej
Agamemnon się zerwał z miejsca, władca ludzi;
Po nim Diomed powstał, syn Ty deja duży;
Więc Ajasy obadwaj w hart pancerny turzy,
Idemenej, a za nim druh jego poskoczy
Meriones, co z Aresem krew porówno toczy;
Więc po nich Eurypylos Euajmonów hoży,
Thoas Andrajmonida i Odyssej boży,
A wszyscy walczyć z boskim Hektorem gotowi.
Nestor, gereński harcerz , tak do nich przemówi:
„Losem to rozstrzygajcie, komu pójść przypada.
Iście radość Achiwom sprawi on nie lada,
Co spiż noszą u kolan — i radość niemałą
Będzie miał sam w swe; duszy, kiedy wyjdzie cało
Z okropnej walki onej i straszliwej toni”.
Tak rzekł; wzdy bierki sobie zaznaczali oni,
Każdy swoją, a potem wszyscy je gromadą
W szyszak Agamemnonów Atrejczyca kładą,
A lud w modłach wzniósł ręce przed oblicze boże
I niejeden rzekł patrząc w niebieskie przestworze:
„Ojcze Zeusie, spraw, niechaj los Ajasa padnie
Albo syna Tydeja lub króla, co władnie
Mykeny bogatymi, kędy złota tyle!”
Tak mówili. Bierkami potrząsał przez chwilę
Harcerz gereński, Nestor. I padł, jako chcieli,
Ajasów los...


Tukidydes tymczasem ręką bohaterów ukazywał: na osobnej podstawie na prost onych dziewięciu widać było „Nestora, gereńskiego harcerza”, co przyłbicę Agamemnona w dłoniach trzymał. Na puklerzu Idomeneja, gdzie znamię kura było wyrażone, wyczytali też imię rzeźbiarza: Onatas, a na podstawie napis głoszący, że posągi te są wspólnym darem ludów achajskich. Byliby może jeszcze dłużej przyglądali się onemu dziełu, lecz słudzy świątyni szli już zamykać Altis. Pejsidoros rozstał się z mężami onymi za bramą i wzdłuż muru podążał na noc do gimnazjonu. Z zachodniej bramy wychodziła liczna gromada młodych Spartan, odzianych w krótkie, wełniane chitony. Widno jeszcze upojeni słowami Herodota, śpiewali dobranymi głosy gromką pobudkę Tirtajosa:

Naprzód, Sparty młódź sierdzista,
Wolnych ojców syny;
Tarcz w lewicy okolista,
W prawej rohatyny.
Nie żałujcie krwi, żywota:
Dzielne męstwo — Spartan cnota!...

Wobec Ateńczyków i sprzymierzonych z nimi ludów pieśń taka brzmiałaby gdzie indziej w onych czasach wojennych jak wyzwanie. Wszelako podczas igrzysk, nie tylko w Olimpii samej, lecz nawet w najodleglejszych stronach Hellady, święcił się pokój boży, ekechejria. Rozejm ten święty ogłaszali Elijczycy, ludy greckie na obrzędy olimpijskie zapraszając. W świątyni Hery jako szacowną pamiątkę przechowywali dyskos Ifitosa, odnowiciela igrzysk długo zaniedbanych; na kamiennym tym kręgu biegły wokoło wypisane słowa pokoju bożego, co w każdej helleńskiej duszy odbijały się uroczystym i radosnym echem. Wytrącały one wojownikom oręż podniesiony do ciosu i niby zaklęciem czarodziejskim w bratniej zgodzie jednoczyły na chwilę powaśnionych synów przed obliczem wspólnej matki ojczyzny i nieśmiertelnych bogów.



IV


Ledwie jutrzenka palce rozwarła różane”, a w stadionie już głowa czerniała przy głowie. Odświeżywszy się kąpielą rzeczną, kwapił się każdy co tchu, by miejsce jak najlepsze zająć przed innymi. Gwar głosów ludzkich szumiał i huczał jak dalekie morze. I nie dziw, bo trzydzieści tysięcy widzów oczekiwało tam rozpoczęcia igrzysk.

Stadion olimpijski miał kształt bardzo wydłużonego prostokąta. Jeden z krótkich boków, zachodni, przypierał bezpośrednio do Altis, wschodni graniczył z namulistymi łąkami nad Alfejosem; długą stronę od północy tworzyły lesiste zbocza Kronosowej góry, południową zasię stanowił sztuczny nasyp, który oddzielał stadion od hipodromu. Stopni kamiennych ani choćby drewnianych do siedzenia dla widzów nie było. Czy na ten wydatek żałowano? Wszak Olimpia, zasypana nieprzebranymi bogactwy, mogłaby sobie nie żałować i na marmurowe ławy. Wolała jednak zachować przedwieczną prostotę we wszystkim: jak zwycięzcom za skarby świata stał prosty wianek oliwny, tak widzom wystarczały rzędy niewymyślnych siedzeń darniowych na pochyłości Kronosu i nasypów ziemnych. Dołem ze wszech stron biegło tylko podmurowanie kamienne powstrzymując osuwanie się ziemi, a zarazem oddzielając najniżej siedzących widzów od samego majdanu przeznaczonego do popisów gimnastycznych; wzdłuż podmurowania szedł kamienny przepływ na wodę żywą, do picia.

Na obu końcach majdanu, przez całą jego szerokość przechodziły dwa kamienne progi, a w nich osadzone były prostopadłe drążki: to szranki dla biegaczy. Przestrzeń od szranków do szranków, piaskiem wysypana, mierzyła 600 stóp olimpijskich (192 X 27 m), czyli jedno stadion. W szrankach było, pomiędzy drążkami, dwadzieścia miejsc dla współzawodników.

Wedle stałego zwyczaju, igrzyska w tym drugim dniu miały się rozpocząć biegami, potem odbędzie się wałka na pięści, dalej zapasy, a na ostatku pankration, polegający na połączeniu zapasów i walki na pięści.

Pejsidoros i w tym dniu jeszcze nie stawał; wystąpić miał dopiero nazajutrz w pentathlonie. Zajął tedy zawczasu miejsce pomiędzy widzami. Był z nim jeden z jutrzejszych jego współzawodników, Xenokles, rodem z Majnalos w Arkadii. Od kilku tygodni ćwicząc się po społu w gimnazjonie, przypadli sobie do serca i radzi trzymali się razem. Po prawej stronie miał Pejsidoros nieznajomego jakiegoś młodzieńca, o miłej, zadumanej twarzy i poważnym spojrzeniu. Siedzieli przez chwilą w milczeniu, przypatrując się wchodzącym, gdy poprzez gwar usłyszeli za sobą głos jakiś krzykliwy, który nad czymś rozwodził się gromko i namiętnie. Z zaciekawieniem poczęto się obzierać; Pejsidoros i Xenokles uczynili to samo. W trzecim lub czwartym rzędzie poza nimi siedział ów rozprawiający krzykała, co, zwrócony ku sąsiadowi, rękoma wymachiwał, szermując rozkiełznanym językiem. Był to mężczyzna barczysty, łysy, o rysach gminnych i jakoby nieociosanych, które cudacznie wyglądały przy wytwornie trefionym, rudawym zaroście.

Młodzieniec, obok Pejsidora siedzący, odwrócił się był także i mierzył warchoła wzrokiem, w którym wzgarda mieszała się z gorzką ironią.

— Cóż to zacz, który się tak nieprzystojnie zachowuje? — pytał Xenokles Pejsidora.

Któż go wie? Ateński to snadź mąciwoda.

— Ty sam Ateńczykiem widno jesteś — zagadnął Pejsidoros.

— Ateńczykiem, a dzieją mi: Arystofanes. Ty zasię skąd pochodzisz?

— Rodos moja ojczyzna, Pejsidoros imię. Synem jestem Kallinaxa, a jeśli mi nie poczytasz za chwalbę, dodam, iż przez matkę, Ferenikę, wnukiem jestem Diagorasa, wielekroć wieńczonego na igrzyskach.

— Którego Pindaros w jednej ze swoich olimpionik wysławia?

— Tego samego, Arystofanesie.

— Toć o nim opowiadają — dorzucił Xenokles — iż dwaj synowie, jednego dnia wieńce w Olimpii odniósłszy, ojca nimi uwieńczyli, a na barkach go po Gaju Świętym obnosili wśród okrzyków ludu.

— I ty nie stajesz do zawodów?!

— Jutro, do pentathlonu, jako i ten mój towarzysz, Xenokles Arkadyjczyk.

— Ateńczykiem będąc, Arystofanesie, znasz pewnie co wyborniejszych mężów tego miasta — rzekł Xenokles. — Ukażże nam tedy, jeśli który siedzi bliżej.

— Chętnie. Tam oto w pierwszym rzędzie macie Nikiasa Nikaretowego, poznać go snadno po wyniosłej postawie i pociągłej twarzy, ot mówi coś teraz do swego sąsiada. Mąż to godzien urzędów najwyższych, które sprawuje, hojny, mądry, ojczyzny gorący miłośnik. Ów, z którym właśnie rozmawia, ten otyły siwiejący — to Hipponikos Kalliasów, największy bogacz w Atenach.

Różnie o tym prawią, jak przodkowie jego swe nieprzebrane skarby zyskali. A jednak szczęśliw nie jest: żona go porzuciła, by poślubić Peryklesa, a syn Kallias na hulakę i utratnika rośnie.

Pejsidoros patrzał zdumiony na tego człowieka, który z ogniem w oczach mówił dalej:

— Zginienia bliska jest Hellada. Gdyby dziś Xerxes przyszedł, nie odmówiliby mu ziemi i wody. Na Maraton i Salaminę już by ich nie stać było. Wstyd mówić i serce się kraje!

Wtem pomruk jakiś przeleciał pomiędzy widzami od końca do końca stadionu i ze wszech stron zaczęto wskazywać na majdan. Spojrzał i Pejsidoros, lecz nie zobaczył nic krom jakiegoś człowieka, co, spóźniwszy się widno, teraz dopiero za miejscem się rozglądał stanąwszy u wnijścia. Stary był, przeto ktoś z pierwszych rzędów podbiegł ku niemu i swoje miejsce mu wskazał. Ale zaledwie ów mąż kilka kroków postąpił, gdy nagle zakotłowało się w tłumach i wszyscy porwali się na równe nogi, a w niebiosa rozjarzone łuną wschodzącego słońca buchnął huragan okrzyków:

— Sofokles! Sofokles! Witaj, Sofoklesie! Bądź pozdrowion, Sofoklesie!

Jedni na znak radości w górę wyciągnęli ramiona, inni, fałdy himationów uniósłszy, nad głową nimi powiewali. Okrzyk nie milknął.

Ów, niespodziewanie zaskoczony, stanął bez ruchu w pośrodku stadionu. Starzec był wspaniałej, prostej postawy, której wiek ugiąć nie zdołał. Kędziory bujne, białe jak mleko i śnieżna, kręta broda przy obliczu jasnym i niezmiętym, czyniły zeń jakowyś niebywały dziw: siedemdziesięcioletniego efeba! Kto raz głowę tę widział, nie mógł jej nigdy zapomnieć. Nie dość, że piękna była umiarem i harmonią linii, ale miała jeszcze taką szlachetność, taką pełnię ducha, tak olimpijską jaśniała pogodą, że sam tylko Fejdias godzien był kuć ją w marmurze paryjskim lub rzezać w kości słoniowej. Czułeś, że słońce musiało się cieszyć, patrząc na tego człowieka, że ziemia dumna jest, iż go nosi, bo wieki miną, zan

Czytaj dalej: Centaur i kobieta - Lucjan Rydel