Prometeusz

Grzmot, burza... Z dołu biją jęki Okeanid,
Takie smutne, żałosne, że gromy ścichają,
Słuchając ich; że, zda się, zmiękczyłyby granit...
Zeus jest nieubłagany! Sępy jego zgrają
Tłoczą się wkoło srogo skutego Tytana
I szarpią mu wnętrzności — od nocy do rana,
Od rana aż do nocy... Okeanos deszcze
Łez słonych rzuca w niebo, wciąż ufając jeszcze,
Że Zeus da się ubłagać; jęczą jego córy,
Wre morze, wichry szumią żałośnie; w ponurej
Rozpaczy pogrążona Ziemia nic nie słyszy,
Prócz złowrogiego sępów krakania — i płacze...

Tam, na szczycie Kaukazu, w bezgranicznej ciszy,
Wyższy nad ludzkie jęki, skargi i rozpacze,
Spoczywa Tytan skuty. — Szeroko rozwarte
Oczy patrzą w błękity jasne, niby w kartę,
Na której wieczne Fatum zapisało losy

Przyszłe ludzkości. Upał. Żeby kroplę rosy,
Odwilżyć spiekłe usta, poszarpane łono,
Krwawe bruzdy na czole... Nic! W dal nieskończoną
Żeglują białe chmurki, jak łabędzi sznury,
Żadna się nie zatrzyma, wietrzyk ścichł... a z góry
Helios tysiące swoich strzał płomiennych ciska
I, w rany jad mu sącząc, jakby dla igrzyska
Oblewa świętą, wzniosłą męczennika głowę
Aureolą odblasków. On spieczone wargi
Zacisnął, by nie jękły, nie wydały skargi,
I dumnie wbił w niebiosa źrenice surowe.
Szum skrzydeł... Lecą sępy, jak żarłoczne harpie.
Już siadło całe stado i szponami szarpie,
Rwie na kawały żywą pierś, szukając serca.
Lecz serce bić poczyna tak potężnym ruchem,
A wzrok drapieżców dzikich tak groźnie przewierca,
Że stado całe, jakby rażone obuchem,
Z dzikiem krakaniem spada i, wiejąc skrzydłami,
W dal siną gdzieś ucieka... Na długo?
 Już wraca.
Znów do żeber sięgają krzywemi dziobami,
Z żył spijają krew ciepłą, znów wre wściekła praca,
Bój o łupy, wrzask, nowa ucieczka trwożliwa —
Wciąż to samo, bez końca... Nigdy-ż się nie skończy?

Lecz oto Helios w morzu rydwan swój umywa
I na snów łoże śpieszy. W błękitnej opończy

Powstaje Noc, posępna i smutna bogini.
Snadź małżonek ukochał ją, Chaos zamglony,
Miłością bezgraniczną, bo czegóż nie czyni,
Aby wywołać uśmiech na blade jej lice?
Z konstelacyj na skronie włożył jej korony,
I pod stopy jej rzucił srebrne półksiężyce,
I na szatę jej sypnął dyamentów miryady,
I dał namiot z eterów... Z jej ust smutek blady
Nie schodzi. Ona czuje, że hańbą straszliwą
Okrywa się promienne Olimpijskich grono,
Mszcząc się tak bezlitośnie za iskrę skradzioną.
Zamiast mu błogosławić, że święte ogniwo
Nawiązał między ziemią a Olimpu progiem,
Oni, pełni bojaźni, że wkrótce już bogiem
Pogardzi człowiek hardy, katami się stali:
Przybili go na szczycie wyniosłym Kaukazu,
Sępy rwą mu wnętrzności, wiatr siecze, grom pali —
Niech wiedzą wszyscy ludzie, że bogowie z głazu
Mają serca, gdy kto ich urąga potędze!
Wieki tak leżeć będzie! Wszystkie męki, nędze
Spadną na jego głowę, aż wreszcie zajęknie
I łaski błagać będzie... Zetrą dumę jego! —
Szaleńcy! jemu prędzej dumne serce pęknie,
Niż oni w twarzy jego pokorę dostrzegą!
Wychudły, ogorzały, z wielką w piersiach raną,
Ze skroni pot mu spływa krwawą jakąś strugą,

Rany palą... On milczy, nie spyta, czy długo
Cierpieć ma, ani westchnie...

 I z piersią wezbraną
Spogląda Noc na świętą postać męczennika,
A ból, gorycz, żal, litość jej serce przenika.
Z cicha wieje skrzydłami. Wszystkie łąk, puszcz wonie,
Całą świeżość ziem, morza, chce na jego skronie
Spieczone zwiać łagodnym podmuchem...

 Czerwony,
Olśniewający piorun przeleciał błękity,
Dzika wichura wstrzęsła śpiące borów szczyty,
Skały drgnęły, zagrało morze w dzikie tony,
I głos zabrzmiał straszliwy:

 »Stój! Żadnej pomocy,
Żadnej ulgi, dopóki nędzny nie przebłaga
Pana i władcy swego! póki prawda naga
Nie stanie mu przed oczy, że, we dnie czy w nocy,
Od pierwszej chwili życia do zamknięcia powiek,
Niewolnikiem i płazem nikczemnym jest człowiek
W obliczu Olimpijskich! Ten nędznik zuchwały,
Co śmiał woli mej oprzeć się, ugnie też skroni
I w prochu pełzać będzie, choćbym skał kawały
Miał rzucić w buntowniczy łeb! On do mnie dłoni

Błagających wznieść nie chce, lecz choćbym krawędzie
Świata z posad miał wzruszyć, on będzie mym sługą,
U stóp mych będzie wił się w pokorze...«

 »Nie będzie!«
Wstrzęsły się — niebo, ziemia i morze, i długo
Grzmiało echo potężne wielkich słów człowieka,
W walce z władcą swym — katem...

*

 Dni płyną za dniami,
Rok po roku w zamgloną toń wieków ucieka,
Co dzień różanopalca Eos wstaje z morza,
Co dzień Helios żegluje przez niebios przestworza,
Co wieczór strop się ciemny ubiera gwiazdami,
Łąki szlą aromaty, szemrzą morskie fale...
Kołowrotem przewija się pasmo dziejowe,
Ludy rodzą się, mrą — i znów podnoszą głowę,
W sercach wszystkich pragnienia wielkie żyją stale,
Przeczuciami wolności biją wszystkie tętna,
Ale w dal nas unosi fala czasu mętna,
I żyjem — niewolnicy...

 Dni płyną za dniami.
Na skalistym swym krzyżu ponad chmur kłębami
Wciąż wisi Tytan w więzach, ofiarnik ludzkości.
Co dzień gromadę sępów na swem ciele gości,

I codzień Helios zlewa nań potoki żaru;
Żadnej zmiany — taż sama zemsta niezbłagana
Od poranka do nocy, od nocy do rana.
Czasem przeleci srebrny śmiech, jak zdrój nektaru,
Co z rąk Heby się polał drogi mlecznej strugą,
Przeleci, zamigocze, jak dyament pod słońcem
Tysiącem świetnych ogni, on — wspomnień tysiącem,
Echem uczt olimpijskich — i zgaśnie niedługo.
To bogowie się cieszą — zwyciężyli wroga...
Czy zwyciężyli?...

 Czasem uskrzydlona noga
Hermesa nagle stanie na poblizkim szczycie,
I Argobójca sypie słowami obficie,
Przypominając Olimp, kędy grady, śniegi
Nie padają, gdzie wiecznie namiot złotobrzegi
Na słonecznych niebiosach pogoda rozwija,
Gdzie dzień za dniem w radości, weselu przemija
Śród harmonijnych śpiewów Muz i tańców Gracyj,
Śród ambrozyjskich woni, bez znoju i pracy,
Bez trosk, bólów i cierpień... Zachęca do zgody,
Do pokory — toć Zeus się da przebłagać pewno...

Milczenie. Poseł bogów do swej wiecznie młodej
Ojczyzny ulatuje z twarzą chmurną, gniewną,
I cicho, głucho znowu w napowietrznej puszczy.
Okeanidy płaczem posnęły zmęczone,

I rodzic ich spokorniał, czując Zeusa rękę;
Noc otuliła lice w czarną chmur oponę.
Cisza. Czasem wrzask słychać krwawej sępów tłuszczy,
Lub szum skrzydeł wieszczący nową, straszną mękę.
Zresztą, nic. Cicho, pusto, samotnia straszliwa.
Zda się, nie myśli o nim żadna dusza żywa.
Żadnej ulgi, nadziei, spółczucia, pociechy,
Nic — tylko owe srebrne, a dlań szydne śmiechy,
Świadczące, że ucztują prześladowcy jego.
Nic...

 A jednak pogodne Tytana oblicze,
Spokojnie, jasno w górę patrzą jego oczy,
Jakby czytały z niebios stropu błękitnego
Odwieczne jakieś runy losów tajemnicze.
I w sercu jego jasno... On wie, że wciąż kroczy
Naprzód świat cały, z ludźmi wszystkimi, z bogami,
Wytkniętą mu przez Fatum wiekuiste drogą;
Że zło musi zaginąć, to, co ziemię plami,
Musi zostać zmazanem; że odwieczne szale
Wciąż trzyma sprawiedliwość i prawicą srogą
Kiedyś je zrównoważy — karą i nagrodą;
Że nawet Olimpijskim nie wolno zuchwale
Natrząsać się z odwiecznych zrządzeń i wyroków
I naruszać harmonię świata wiecznie młodą;
Że kiedyś uciśnieni wstaną z nędzy mroków,
Dla niewolników błyśnie wolności zaranie,

A ciemięzcy gnić będą, strąceni w otchłanie,
Że wolność, sprawiedliwość zapanują wszędzie!

On wie to, wierzy temu, ufa, że tak będzie!
Kiedy? nie pyta. — Będzie! to dosyć. — On czeka.
A lata nad nim idą, jak spieniona rzeka,
Wpadają w toń wieczności i giną gdzieś na dnie.

Dokąd tak czekać będzie, któż z nas to odgadnie?

Czytaj dalej: W snach - Zenon Przesmycki