Elegia na wiolonczellę

Przychodzę na mogiłę — po latach, zdaleka —
nikt mnie już nie powitał, nikt na mnie nie czeka,
wkoło wszystko jest martwe,

Tam cicho pod ziemią
martwe, napółspróchniałe ciche kości drzemią
tej jednej, co mnie może naprawdę kochała,
kiedyś, dawno — — zostało tylko puste imię.
Cóż się stało z jej duszy? Cóż się stało z ciała?...
Pamiętasz? Ten szczyt w lesie — te płomyki w dymie
juhaskiego ogniska błyskające sino —
pamiętasz? Czy i wszystkie myśli ludzkie giną?

Jak dawno... Jakże wszystko, wszystko mam za sobą...
Jestże prawdą, żeś była, że mówiłem z tobą?
Jestże prawdą, że niegdyś, bez słowa wyznania,
mieliśmy młode serca przepełne kochania,
mieliśmy młode dusze przepełne miłości —
pamiętasz?
Lecz kto?
Martwe w ziemi twoje kości...
Kości twoich się pytam ? Twych zwłok pół-spróchliny?
Tak przeszło — ja pamiętam. Pamiętasz głębiny
tej wody, gdzie nas tratwa, bez steru, bez wiosła
dzikim wichrem pędzona w noc burzy precz niosła
pod skały w toń skrzesane? Pamiętasz szczyt w górze,
gdziem cię wiódł, jeszcze wówczas, jako piorun w chmurze
zatajony, nim błysnął? Pamiętasz?

Cóż pytam?!
Czyli jestem szalony i cień w ręce chwytam?
Pamiętasz owe rano, gdy nas rozdzieliła
błękitno-ciemna głębia cichego jeziora?
Pamiętasz? Tyś mi rzekła cicho : już nie pora...
Pamiętasz! I znów burza piorunami biła,
a na przeciwne szczyty dwa nasze zerwane
serca biegły — raz tylko może tak kochane...

Jam powstał! Zdobywałem wierchy i zawieje,
zdobywałem myśl ludzką i własną nadzieję,
wznosiłem się, lecz nikt mi, jak bóstwo uroku,
nie złocił dnia młodości...

Dziś wszystko jest w mroku,
nikt nie wie, co jest prawdą, co kłamstem mej duszy,
nikt nie wie, co mnie pali, nikt, co krew mą suszy,
jestem, jak ostęp górski, po którym wiatr goni,
czasem złom się usunie, czasem śnieg się wzruszy
i zesypie lawiną, a w dnie uroczyska,
w głębi leży staw ciemny nieruchomej toni —
pamiętasz?

Dłonią stawu nie sięgaj po wodę,
staw ten daje lodową, zamarzłą ochłodę,
niech ptaki z niego piją i gór pojawiska.

Nie sięgaj — ale prawda! Cóż tobie po wodzie?
Ty leżysz cicho w ziemi, w wiekuistym chłodzie,
cóż, że dziś mi tak żywa? Jakiego anioła
ręka cię z twego grobu przed me oczy woła
i po co? Tyle lat już — czyś ty tam, w twej trumnie,
przypomniała mnie sobie i przychodzisz ku mnie?
Widzę twą duszę — o nie! nie tu ona idzie!

Widzę, jak ciebie anioł prowadzi za rękę —
księżyc się tam połowi na skał piramidzie,
idziesz w górską dolinę i patrzysz na mękę
dwóch dusz prawie dziecinnych, stworzonych dla siebie,
lecz nie sobie znaczonych...

Anioł, co cię wiedzie,
obojętnie oczyma czyta gwiazdy w niebie
i pyta czasem: czy tu?

A ty tych kamieni
szukasz, po których szliśmy i w serc naszych biedzie
szukali ulgi, milcząc — w milczeniu zgubieni...
O śpij! Na tamtej ścieżce ja lękam się ciebie,
sam nią idę samotnie — znalazłem te ślady —
zaiste! Nie ruszyły się głazów posady,
każdy ślad twojej stopy wzrok w mroku odgrzebie,
każdy krok w uroczysku nocą oniemiałem —
tuś szła...
Nikniesz mi kędyś... Wiesz, co mówić chciałem?
Bądź zdrową!...

Czytaj dalej: Lubię, kiedy kobieta... - Kazimierz Przerwa-Tetmajer