Źródło

A był to też marcowy dzień,
śnieg palił się na górach,
z Węgier wiosennych podmuch tchnień
niósł wiatr na modrych piórach;
zajechał po mnie stary Krzyś,
a skrypce miał pod kozłem,
i pojechałem tak jak dziś,
dziewczynę z sobą wiozłem.

Otwarła się nam cudna toń
przepastnych pustych gór,
samotność — tylko z wiatrem goń
w niebieskich kłębach chmur!
Gdy wspomnę, gdziem ja wówczas był,
nadżycia widział cud —
jaką jam wolność wówczas śnił,
bezzgrozę i beztrud!...

Nie zdało mi się, abym znał
kiedy gdzieindziej głowę,
lecz że ten wiatr mi zawsze wiał
od mórz przez skry lodowe!
Nie zdało mi się, abym czuł,
gdzie kiedy w bagnach duszę,
lecz że z tym wichrem zawsze współ
latać pod błękit muszę.

Nie zdało mi się, abym szedł
kiedy słańbioną nogą,
lecz zawsze ponad wichrów grzbiet
oczy szybować mogą;
nie zdało mi się, abym czuł
na czasce głazów masy,
lecz że na wieki los mnie wkuł
w śniegiem świecące lasy...

Ach! jak szeroko szumi skroń,
jak bystry piersi szum!
A to ja słońce chwycę w dłoń,
co złoci skalny tum!
A to gdy ramion zzerwę krąg,
rozpuszczę moją moc:
zajmę pierś chochołowskich łąk
pod śniegu skrytą koc!

A ta dziewczyna przy mnie tam,
rusałka pustek dzika — —
nie wie, co to jest życia cham,
ni czucie niewolnika —
nie zrodził jej podlony lud,
ona jest gór królewną —
gdy płynie ze mną w słońca cud,
to harfą dumno śpiewną...

Nie trza mi skandynawskich zag,
ni szkockiej trza ballady,
gdy przy mnie ten półdziki ptak
w dziwożon idzie ślady;
nie potrzebuję z książek brać,
gdy mi natura stwarza —
jam znał, co ona może dać,
lecz dziś — to próg cmentarza.

Napróżno wołam, próżno chcę
wskrzesić, co zmarło już;
w kielichu własną twarz na dnie
ujrzałem — pusty kruż;
te góry w taki złoty dzień
znowu się będą lśnić,
lecz z nas tam nikt słonecznych drgnień
wiatru nie pójdzie pić...

Zwalił wesela mego zrąb
los szybki z nienazdania,
wykopał wkoło nóg mych głąb,
przepaść, jak ścios Krywania;
starca pieśniarza prasnął w dół,
dziewczynę żagwią sparzył,
a mnie w pamięci pierścień wkuł
i wrótka żalem zwarzył.

Ale gdy słońce błyśnie dziś
na śniegu choć okruchu,
wstaje mi z grobu stary Krzyś
z nutami wieków w duchu,
świat mi napełnia pocztem mar,
nie jestem więcej ludzi —
kuźnia wre, huczy, kipi żar
i spiż się w formach studzi.

Ale gdy słońca zalśni brzask
śniegiem marcowych pór:
niebieskich widzę oczu blask,
jak ostre niebo gór;
dźwięczący, dzwonny słyszę głos,
duszy stalowy pręt,
co w skały bił — to śpiew, to gniew,
to żaru żądzy męt...

Dziś: bywaj zdrowa! — więcej mi
nic po was nie zostało,
czasem ja myślę, że się śni,
ni było, ni się działo;
legenda jakaś, duszy sen,
igraszka widzeń chwili —
wiem, że ta odtocz leży hen,
lecz my — czyśmy tam byli?

Czytaj dalej: Lubię, kiedy kobieta... - Kazimierz Przerwa-Tetmajer