Dusze w niewoli: Rozdział XII. Wypadki ludzkie

 Faktem jest, że natężenie nawet bardzo silnych i trwałych uczuć ulega zmianom. Po wielkich burzach następuje apatja, po niej — spokojność przynajmniej powierzchowna. Kipiące niedawno serce okrywa się pewnym rodzajem skorupy, pod którą jednak od czasu do czasu rozlegają się głębokie wstrząśnienia.
 Niekiedy jesteś zupełnie wesoły i swobodny, nasycasz się teraźniejszością, dziwisz się, jakim sposobem przeszłość obchodzić cię mogła, gdy nagle odzywa się echo wspomnień, niby odgłos dalekiego grzmotu. Pytasz: skąd pochodzi to zjawisko? pilnie oglądasz własną duszę i dostrzegasz w niej... pewien rodzaj przykrego dreszczu, coś nakształt fal na drzemiącej wodzie, którą niewiadomo kto zamącił.
 Niewiele także potrzeba do wywołania nowego wybuchu: jakiś sen, twarz podobna, nazwisko, okoliczności, wśród których znajdowaliśmy się kiedyś, słowem — lada drobiazg burzy dotychczasową równowagę i spycha człowieka na manowce niespokojnych i dręczących marzeń.
 Lachowicz rok blisko nie widział Jadwigi i popadł w obojętność. Były chwile, że go nie obchodziła, że nie poszedłby za nią nawet do drugiego pokoju. Gdy myślał wówczas, że nieznajoma może wyjść za mąż, wzruszał ramionami. Niekiedy wmawiał w siebie, że umarła, i nie czuł żalu.
 Dziwił się tylko, że mógł tak egzaltować i niedorzeczny list napisać, rumienił się na wspomnienie jego treści i dziękował Bogu, że nie położył przynajmniej swego nazwiska.
 — Jakiż ja jestem dzieciak! — mówił. — Widocznie awantury Sielskiego przyprawiły mnie o pewien rodzaj obłędu.
 Zdawało się, że już jest wszystko między nimi skończone, gdy nagle — spotkał na ulicy Jadwigę, i spokojność uciekła. Znowu zaczął tęsknić, szaleć i znowu gotów był drugi, jeszcze gorętszy list do niej napisać.
 Ponieważ człowiek zbyt długo nie może bawić się jednym rodzajem marzeń, lecz ciągle postępuje naprzód, więc i Lachowicz postąpił. Przestał myśleć o samobójstwie, a natomiast jął zastanawiać się nad sposobami bliższego poznania Jadwigi.
 — Muszę się z nią ożenić! — myślał.
 W takim nastroju ducha, wybrał się w odwiedziny do swego hipokondrycznego protektora i po krótkim wstępie zapytał go:
 — Wszak pan pamięta historją mego życia?
 — Naturalnie!... naturalnie!... Bardzo ciekawa... Czy chcesz mi ją drugi raz opowiedzieć?
 — Wie pan, że jestem dzieckiem motłochu?
 — Dlatego masz genjusz; dzieci arystokracji, oprócz skrofułów, nic ze sobą na świat nie przynoszą.
 — Wie pan też — ciągnął Lachowicz — że ojciec mój był w więzieniu?
 — To bagatela! Znam ludzi, których ojcowie, dziadowie i oni sami wreszcie powinni stale mieszkać w więzieniu. Ja nawet, jak mnie widzisz, nie wiem, dlaczegom się uchował... Aaa... oh... Ale do czego to prowadzi?
 — Chciałbym się żenić! — odparł stanowczo Lachowicz.
 — Czyś zwarjował?... — krzyknął starzec — sprzykrzył ci się spokój w domu, wzdychasz do pantofla i rogów?...
 — Szczerze panu mówię...
 — A ja ci szczerze mówię, żeś półgłówek — przerwał zirytowany starzec. — Rozumiem, że ci może być przykro teraz, bo nie masz jeszcze lat trzydziestu, ale przetrzymaj tylko do czterdziestki, a Bogu podziękujesz, kościół wybudujesz, żeś takiego głupstwa nie zrobił. Na mnie patrz, jaki jestem szczęśliwy, że nie mam młyna w domu!...
 Ponieważ hipokondryk począł ziewać, co było znakiem, że się udobruchał, Lachowicz więc zapytał:
 — Jak pan sądzi, czy bez względu na moje stosunki rodzinne, mógłbym znaleźć żonę?...
 — Sto żon... Ale co ci po własnej, kiedy możesz bałamucić cudze?... Mężatki szaleję za tobą!
 — Ale kobietę uczciwą i, jak to mówią, z dobrego domu?
 — Z pałacu nawet, księżniczkę dostaniesz, gdy zechcesz. Ja sam znam trzy hrabianki, stare panny, które pójdą za ciebie z pocałowaniem ręki.
 — Już jestem zajęty! — odpowiedział z uśmiechem Ludwik.
 — O! — mruknął stary.
 — A jakże się nazywa ta...
 — Nazwiska nie wiem, nie mówiłem z nią nawet.
 — A to dobrze, bo akurat mogłeś trafić na gryzetkę.
 — Jestem o to spokojny.
 — No, kiedy jesteś spokojny — mówił znowu, oburzając się starzec — to się żeń!... O cóż ci chodzi?... Po co mnie pytasz o radę?... Może chcesz, ażebym cię oświadczył?
 — Może i o to będę prosił.
 — Ha!... Jesteś pełnoletni, masz rozum, brnij zatem!... Mogę nawet być ojcem chrzestnym twoich dzieci, które prawdopodobnie urodzą się idjotami. Żeń się, żeń!...
 Wysłuchawszy tych opinji, Lachowicz wyśmiewał w duchu swoje dotychczasowe skrupuły i postanowił oświadczyć się nieznajomej. Na drugi dzień jednak znowu wpadł w zwątpienie i potępiał swoją, jak ją nazywał, bezczelność...
 Tymczasem przyszedł mu nowy pomysł do obrazu, począł więc malować, a że robił szybko i całemi dniami, w parę tygodni ukazał się na wystawie nowy utwór.
 Była to antyteza „Ostatniego dnia skazanego“, a zarazem odpowiedź na twierdzenie Jadwigi, że zbrodniarz nie musiał mieć rodziny, i dlatego został występnym.
 Główną figurą nowego obrazu pod tytułem: „Na łonie rodziny,“ był ranny w piersi i konający żołnierz włoski. Leżał widocznie na własnej pościeli i we własnej chacie, w której znać jeszcze było ślady świeżej walki. Żona rannego z gestem rozpaczy rzuciła mu się do nóg, zgrzybiały ojciec z osłupieniem patrzył na półmartwe rysy dziecka, do izby tłoczyli się przerażeni sąsiedzi. Lecz żołnierz nie widział ich.
 Najciekawszem jednak było dopełnienie. Oto w drugiem oknie, jakby z poza mgły niebieskawej, widać było zdziwioną i łzami zalaną twarz dziewicy, ubranej w popielaty burnus, błękitną suknią i czarny kastorowy kapelusz. Pod oknem zaś, już w izbie, siedział jakiś człowiek z głową pochyloną i obliczem zasłoniętem rękoma. Gdyby kolor i sposób ułożenia włosów upoważniały do jakichkolwiek wniosków, możnaby sądzić, że był to portret Lachowicza, jak znowu trudno było nie spostrzec rażącego podobieństwa między dziewicą z obrazu a Jadwigą.
 Hipokondryk pierwszy zobaczył nowe dzieło. Przetarł parę razy binokle, siadał, wstawał, a wreszcie mruknął:
 — A niechże cię djabli wezmą!
 I o dziwo! ucałował Lachowicza, który nieprzyzwoite wykrzykniki starego przyjaciela cenił wyżej nad wszelkie pochwały.
 I przed tym obrazem zatrzymywały się tłumy, a krytyka poświęciła mu parę oddzielnych artykułów, chwaląc całość, lecz potępiając jej dopełnienie. Co znaczy ta dama, która patrzy przez okno? — wołali — a wygląda tak, jakby w czasie bitwy, toczącej się nieledwie we wsi, wyszła na spacer?...
 Sielski tak nienawidził Lachowicza, że wogóle nie oglądał jego utworów; nie poszedł więc i tego obejrzeć. Nie wszyscy jednak podzielali ten wstręt do dzieł mistrza. Panna Jadwiga naprzykład, usłyszawszy o oryginalnym obrazie, poszła obejrzeć go, z dziwnym jakimś niepokojem w duszy, przeczuwając, że obraz ten odnosi się do niej, a może i odegra ważną rolę w ich wzajemnych stosunkach.
 Rzuciwszy okiem na płótno, od razu zrozumiała jego znaczenie. W oczach jej zakręciły się łzy; była wzruszoną, zachwyconą i zdecydowaną na krok stanowczy.
 Podeszła dama, w towarzystwie której Lachowicz poznał Jadzię przed rokiem, była bardzo kontenta.
 — Widocznie podsłuchał nas wtedy, pamiętasz, Jadziu? — rzekła dama. — Muszę jednak wyznać, że nie można zemścić się w sposób delikatniejszy.
 — Przecież na mnie chyba mścić się nie potrzebował — odparła Jadzia.
 — Tak, ale na mnie!... I dlatego nie wymalował mnie obok ciebie, za co bym się wcale nie gniewała.
 Zajęta wyłącznie oglądaniem obrazu, poważna dama nie miała czasu zwracać uwagi na swoją towarzyszkę.
 — W każdym jednak razie, niech pani o tem nikomu nie mówi — rzekła Jadwiga.
 — O tym obrazie?... Ależ wszyscy go widzą na wystawie!
 — Nie, nie o obrazie, tylko o naszem szczególnem spotkaniu. Nie mam przyjemności znać osobiście pana Lachowicza, pojmuje więc pani...
 — Czy możesz mnie o tem ostrzegać?... — odparła dama z wyrzutem, drżąc na samą myśl o tem, coby pan Witold mógł przypuścić!...
 I podobne spotkanie miało miejsce pod jej okiem!... Rzecz wprawdzie sama przez się była niewinna, szanowna dama jednak, znając świat, postanowiła jak grób milczeć o wypadku.
 Czy zrobiła tym sposobem dobrze, czy źle?... Trudno zgadnąć.
 Jadzia tymczasem myślała zupełnie o czem innem. Lekkomyślny pan Witold, obok artysty, wydawał jej się bardzo malutkim. Obraz zrobił na niej głębokie wrażenie.
 Ułożyła sobie pewien plan, który dziś jeszcze postanowiła wprowadzić w wykonanie.
 Między liczną familją miała ona dalekiego kuzyna, który wcześnie straciwszy ojca i matkę, prawie wychował się w domu jej rodziców. Skutkiem tego, stosunki między Jadzią i jej kuzynkiem były bardzo serdeczne. Jakiś czas sąsiedzi przypuszczali, że z dwojga tych dzieci będzie małżeństwo; złożyło się jednak inaczej. Kuzynek wyjechał w świat, skończył akademją sztuk pięknych w Monachjum i został malarzem; — Jadzię zaś zaręczono z Witoldem.
 Ile razy kuzynek był w Warszawie, tyle razy odwiedzał Jadwigę, bawił ją lub przekomarzał się, lecz zawsze okazywał jej wiele życzliwości. Od roku jednak zgórą kuzynek zarzucił malarstwo, włóczył się bez celu zagranicą, a gdy wrócił, bywał u Jadzi rzadko i jakiś nieswój. Ludzie mówili, że hula. Jadwiga wierzyła temu trochę, lecz wierzyła też, że jej kuzynek jest człowiekiem prawym, rozsądnym, i że ją kocha jak siostrę.
 Ten to kuzynek miał się stać głównym czynnikiem jej planu. Ponieważ sam był malarzem, musiał więc znać krajowych malarzy, a między nimi i Lachowicza. Od niego zatem dowie się Jadwiga bliższych szczegółów o Lachowiczu, on go do jej domu wprowadzi, on wreszcie pokona skrupuły pani Ewy.
 — Lachowicz to człowiek wyjątkowo zacny — myślała Jadzia — to charakter wzniosły!... W życiu jego musi być wiele stron pięknych, a gdy o nich dowie się siostra, wówczas...
 Uśmiechnęła się, nie kończąc nawet swej myśli, i — tego samego wieczora wysłała bilet do kuzynka.
 Około ósmej służący zameldował:
 — Pan Sielski!
 — Jurcio! — zawołała Jadwiga, wybiegając na spotkanie gościa.
 Jerzy był owym kuzynem, który miał Lachowicza zapoznać z Jadwigą, obalić skrupuły pani Ewy, słowem, skojarzyć małżeństwo!...
 Jerzy i Jadwiga przywitali się bardzo serdecznie.
 — Śliczny z ciebie kuzynek!... pamiętasz o mnie!... — zawołała Jadzia serdecznie, ściskając go za rękę.
 — Bywałbym po trzy razy na dzień, kuzynko, gdybyś mnie zawsze tak witała! — odparł Sielski.
 — Ach, niewdzięczniku!... Więc już zapomniałeś nawet o tem, że cię zawsze tak witam?
 — Co każesz, kuzynko?... — pytał dalej Jerzy, siadając obok Jadwigi — gdyż sądzę, że nie wezwałaś mnie bez interesu.
 Jadzia udała obrażoną.
 — To tak?... — rzekła — więc nie przypuszczasz nawet, żem się stęskniła za tobą?... Ha! kiedy tak, więc dobrze! Mam interes... Musisz mi... kupić abonament na operę włoską...
 — Z całą przyjemnością.
 — Nie dość na tem. Musisz za każdym razem chodzić ze mną do teatru.
 — Wszystko rozumiem! — zawołał, śmiejąc się, Jerzy. — Potrzebujesz opiekuna do loży i poczynasz tęsknić za mną. Mniejsza o to. Będę się nawet starał o cukierki za każdym razem, byle tylko pan Witold nie wyzwał mnie na pojedynek!
 Jadzia zrobiła grymas, wcale niepochlebny dla pana Witolda.
 Tegoż wieczora, po herbacie, gdy poważna gospodyni domu odeszła, Jadzia spytała nagle:
 — Dawno byłeś na wystawie sztuk pięknych?
 — Przed rokiem! — odparł sucho Sielski.
 — Ja byłam dziś i wyobraź sobie, że na jednym z obrazów rodzajowych zobaczyłam... mój portret!
 — Nic dziwnego! Zbyt jesteś piękną, aby który z malarzy nie starał się za pomocą twoich rysów podnieść wartość swego obrazu.
 — Pochlebco! — zawołała Jadzia, uderzając go złekka paluszkami po ręku.
 — Jeżeli mnie bijesz, potłucz także wszystkie lustra, które ci to samo codzień mówią — rzekł Sielski.
 Po chwili zapytał:
 — Któż cię sportretował?
 — Ani się spodziewasz! Najzdolniejszy malarz w Warszawie... naturalnie po tobie.
 Jerzego mrowie przeszły. Nie chcąc jednak okazać wzruszenia, spuścił oczy i spytał powtórnie:
 — Któż mianowicie?
 — Ten pan... No ten! który dostał nagrodę konkursową za „Ostatni dzień skazanego...“ — odparła Jadzia, udając, że chce sobie przypomnieć nazwisko.
 — Aha!
 — Jakże on się nazywa?
 — Lachowicz!... — mruknął Jerzy.
 Jadwigę uderzyło to.
 — Co tobie jest, Jurciu? — spytała go niespokojnie.
 Sielski wybuchnął:
 — Szkoda — zawołał — że twoje rysy znalazły się na obrazie tego nikczemnika!...
 Mówiąc to, Sielski był nazbyt rozdrażniony, ażeby mógł spostrzec straszną zmianę, jaką słowa jego wywołały. Jadzia zbladła, zacisnęła ręce... Więc siostra nie omyliła się. Jej nadzieje strasznie zostały zawiedzione.
 Gdy Jerzy ochłonął, i Jadzia już opanowała siebie, spokojnie, choć cichym głosem, zapytała:
 — Więc mówisz, że ten pan Lachowicz?...
 — Jest nikczemnik!
 — Nik... czem... nik!... — przesylabizowała Jadzia.
 — Czy cię to dziwi?
 — Nie... ale ja myślałam, że...
 — Że co?
 — Już nie wiem co! Aha! Myślałam, że taki mistrz nie może być złym człowiekiem.
 — I omyliłaś się.
 — O, tak!... omyliłam się!
 Gdy Sielski wyszedł, powtórzyła jeszcze raz:
 — Omyliłam się!
 I w parę dni później, siedząc nad jakąś robotą, obok swojej opiekunki, szepnęła także:
 — Omyliłam się!
 — Nic nowego — odpowiedziała dama. — Ty zawsze się mylisz, ponieważ co innego robisz, a o czym innem myślisz.
 Jadzia podniosła na nią oczy.
 — Czy pani co mówi? — spytała.
 — No, już nic!... Szczęśliwy ten pan Witold... Muszę do Ewci o tem napisać!...
 Jadwiga drgnęła, twarz jej rozjaśniła się, jakby w tej chwili przyszło jej na myśl rozwiązanie trudnego zagadnienia.
 Jakoż wieczorem napisała list do siostry i szwagra, donosząc im, że jest bardzo zmęczona, że ją nudzi Warszawa. List ten kończył się następującym dopiskiem:
Jeżeli wam się podoba, możecie oznaczyć dzień ślubu z panem Witoldem. Trzeba raz skończyć!...

 — Patrzaj, Ewciu! — wykrzyknął pan Jan, odczytawszy dopisek. — Jadzia się zgadza na wesele, a ja myślałem, że Witold dostanie odkosza!
 Pani Ewa pokręciła głową. Niemniej jednak dzień ślubu oznaczono w jesieni.
 W parę dni po bytności Jadwigi na wystawie, przyszedł do Lachowicza pewien jego znajomy z propozycją nabycia obrazu.
 — Jak to, więc go dla siebie chcesz kupić? — spytał Ludwik.
 — Eh! nie... Jestem tylko proszony o pośrednictwo.
 — Przez kogo?
 — Wspomniano mi wprawdzie o tajemnicy, która jednak tobie musi być chyba wiadomą.
 — Nic nie wiem! — zapewnił go Lachowicz.
 — Jakto, naprawdę nie domyślasz się, kto kupuje obraz?
 — Ależ ani odrobiny, daję ci słowo!
 — No, jużci Sielski, któżby inny? — odparł pośrednik.
 — A on poco kupuje mój obraz?
 — Nie udawaj! nie udawaj!... Wymalowałeś przecież portret jego kuzynki...
 — Co mówisz?...
 — Naturalnie! Ta dama za oknem jest jego jakąś daleką krewną. Na imię jej — Jadwiga.
 Lachowiczowi przywidziało się, że pokój począł krążyć dokoła. Usiadł, chwilę odpoczął i rzekł:
 — Nie sprzedam obrazu!
 — A niechże cię! — zawołał gość. — Tom się spisał... Właśnie też Sielski prawie błagał mnie, ażeby ci nie mówić, że on kupuje.
 — Kiedy tak, to weź... Ale pieniędzy nie chcę.
 — Znowu awantura. Obrazisz go tym sposobem... On widocznie nie chciał prezentu, skoro mnie do ciebie wysłał.
 Nic już nie odpowiedziawszy na to, Lachowicz wziął pieniądze i napisał upoważnienie do odebrania obrazu.
 Ludwik posiadał jeden cenny przymiot: sprężystość duszy, która ze szczególną siłą uwydatniała się w nieszczęściu.
 Zrozumiał on, że jeżeli mógł kochać ze słabemi choćby widokami wzajemności jakąś pannę Jadwigę, to już kuzynka Sielskiego była dla niego bezpowrotnie stracona. Przeczuwał dalej, że obraz, który miał się stać punktem wyjścia dla bliższych stosunków, stał się powodem jego nieszczęścia. Sielski musiał go przedstawić Jadwidze w najczarniejszych kolorach, ona — uwierzyła i naturalnie okazała list, z którego dziś oboje się śmieją... Fakt kupna obrazu przez Jerzego był tylko manifestacją niechęci, wzgardy i naigrawania z jego zawiedzionych nadziei...
 — Otóż to są ideały nasze! — szepnął Lachowicz, myśląc z goryczą o zawodzie, jaki go spotkał w poszukiwaniu przyjaźni i miłości.
 Ha! moja w tym wina — dodał. — Nie trzeba było poddawać się głupim marzeniom!
 Pogląd ten, jeżeli nie wywołał, to przynajmniej stał się współczesnym dwom zjawiskom. Naprzód, uspokojeniu się Lachowicza, a powtóre zniechęceniu do świata. Uspokoił się, poznawszy, że to, do czego wzdycha, było snem nigdy nieurzeczywistnionym; zniechęcił dlatego, że rodzaj ludzki znowu zdrobniał mu jakoś w oczach.
 Z tym wszystkim jednak talent jego nie cofnął się, ani zatrzymał w rozwoju, czerpiąc siły nawet w zawodach i boleści.
 Nie domyślał się, że w tym samym czasie cierpi ktoś inny, i że znowu dwie ludzkie dusze popadły w niewolę fałszywych domysłów i powszechnie przyjętych opinij. W oczach Jadwigi człowiek, napiętnowany wyrazem: „nikczemny,“ nie zasługiwał na to, aby się nim dłużej zajmować. Lachowicz znowu sądził, że w jego położeniu niepodobna już zrobić żadnego kroku naprzód, nawet dla sprawdzenia tego, czy jego domysły o Jadwidze są prawdziwe...

Czytaj dalej: Katarynka - Bolesław Prus