Dusze w niewoli: Rozdział VIII. Chore serce

 Sława Lachowicza wzrastała z każdym miesiącem, dochody tak samo, dzięki pomocy chorego na katar żołądka sędziego konkursu, który wszystkie obrazy malarza wysyłał zagranicę, wprzedawał je drogo, a jednocześnie zrobił mu niemały rozgłos.
 Talent Ludwika uległ teraz pewnej zmianie. Dotychczasowe pomysły jego były wprawdzie znakomite, lecz nosiły jakąś dziką cechę; od kilku miesięcy jednak, w pracach tych można było spostrzec rysy rzewne i chwytające za serce. Nowy ten charakter znakomicie uwydatnił się w obrazie pod tytułem „Burza.“ Oto jego treść: Niebo okryte czarnemi i ołowianemi chmurami, które prawie pełzały po ziemi; na porębie, wśród lasu, widać sosny, gnące się jak trzciny, upadające i połamane dęby. Ponury krajobraz rozświetla błyskawica, przy której widz dostrzega psa i dziecko, tulące się pod pień strzaskany. Dziecko klęczy zgięte ku ziemi i z wyrazem nieopisanej trwogi, patrzy na jedno z drzew przewróconych, pod którem widać rękę w sukmanie...
 Obraz ten przejednał najzaciętszych wrogów Lachowicza, otworzył mu mnóstwo serc, kieszeni i salonów, lecz, niestety! szczęścia nie dał. Prawie od dnia konkursu malarz zrobił się smutny, wizyty składał rzadko i wogóle unikał ludzi.
 Najmilszem zajęciem Ludwika było krążyć po ulicach, zaglądać do kościołów, teatrów i na sale koncertowe. W wycieczkach tych spotykał niekiedy pannę Jadwigę, która przeczuła widać oryginalnego wielbiciela, gdyż zawsze na jego widok oblewała się rumieńcem.
 Nie pytał nawet o jej nazwisko, bo i cóż go ono obchodziło?... Przypuszczał, że może się z nią poznać, lecz co potem?... Miałże się oświadczyć?... Ale cóżby powiedział, gdyby go spytano o rodzinę?... Oprócz siostry, najlepszej dziewczynki na świecie, był jeszcze ktoś, był człowiek straszny, którego żadna kobieta nie nazwałaby dobrowolnie ojcem.
 Jest to dopiero jedna strona kwestji, lecz istniała i druga. Stary człowiek mógł kiedyś umrzeć, zdrowie bowiem jego, szczególniej po przebytym tyfusie, mocno szwankowało. Ale żył jeszcze Sielski, młody i nienawidzący Lachowicza, jak nigdy nikogo. Dziś on niebezpiecznym jeszcze nie był; lecz czy sam Lachowicz mógł zbliżyć się do dziewicy niewinnej, z tym fatalnym aktem, który mu wprawdzie narzucono, lecz który bądź co bądź trwał i ciążył na talencie Sielskiego.
 Dla ludzi zwykłych, skrupuły podobne mogły nie istnieć; istotnie wszystkie trudności, wypływające z owego aktu, opierały się na uprzedzeniach, nieufnościach i urojeniach. Urojenia jednak zbyt głęboko wpiły się w duszę obu przeciwników, aby je stamtąd można było usunąć. Każdy z nich wolałby życie raczej stracić, niż złamać umowę, a rozwiązać jej żaden nie chciał. Lachowicz wierzył, że już zrobił wszystko, co do niego należało, Sielski wierzył, że zrobił najlepiej, lżąc i wypędzając Lachowicza; nikt inny w sprawę wtajemniczony nie był i nie mógł być, słowem, nieporozumienie nie miało wyjścia.
 Chwilami Lachowiczowi przychodziły szalone pomysły. Chciał zabić w pojedynku Sielskiego, oświadczyć się w sekrecie Jadwidze, wykraść ją i wyjechać zagranicę. Innym znowu razem myślał o samobójstwie... Wkońcu pozostał na drodze pośredniej, nierozstrzygającej niczego; spotykał nieznajomą, patrzył na nią i tęsknił...
 Pewnego dnia, podczas lata, gdy krążył około mieszkania Jadwigi, zobaczył ją, jak w otwartem oknie czytała książkę. Ona jednak, spostrzegłszy go, odeszła.
 Przy tej sposobności Lachowicz zauważył, że okno było dość nisko.
 W parę dni potem spotkał obie panie na ulicy. Szły naprzeciw niego, lecz, zobaczywszy go, zamieniły między sobą parę wyrazów i zwróciły z drogi.
 Lachowicz domyślił się niechęci ze strony Jadwigi, łamał sobie głowę nad przyczyną, a wreszcie wpadł w wielkie rozdrażnienie. W stanie takim kilka dni pisał coś, a następnie z rękopismem tułał się znowu czas jakiś w okolicy parterowego mieszkania.
 Okna codzień były otwarte, Jadwiga codzień w jednem z nich zajmowała się czytaniem, a zobaczywszy Lachowicza, odchodziła, zostawiając książki. Jakież było jej zdziwienie i przestrach, gdy pewnego razu, zabrawszy się do czytania, znalazła między kartkami książki manuskrypt, pisany ręką nieznaną. Domyśliwszy się od kogo pochodzi, w pierwszej chwili chciała pokazać go krewnej, u której czasowo mieszkała, później — spalić, lecz wkońcu — odczytała.
 Oto co znalazła:
Z Otchłani.

∗ ∗

 Wśród bezsennych nocy szczęśliwi świata tego trapieni bywają przez widziadła. Niekiedy zdaje im się, że po miękkich dywanach sypialni ktoś stąpa. Wytężają oko... jakiś cień błąka się po ścianie. Przysłuchują się i słyszą szmery, będące tylko cieniem rzeczywistego głosu. Ktoś wzdycha, śmieje się, szlocha, lub opowiada długie i smutne historje, którym brak logicznego wątku, a których treścią skarga...
 — To głosy mieszkających w otchłani... Módl się za nich — szepcze sumienie.
 — Jestem chory i mam przywidzenia! — odpowiada szczęśliwiec i przewraca się na drugi bok, starannie zatykając uszy.
 Módlcie się za nich!

∗ ∗

 Nie pytają kwiatu: jaka go ziemia wydała? — ani wołają na lilją wodną: z bagniska pochodzisz!... A gdy ku wschodzącemu słońcu kwiat podniesie głowę i z otwartych podziwem ust popłynie strumień woni, dziewice okrywają go pocałunkami i tulą do czystego łona...
 Lecz jeżeli serce ludzkie zamarzy o szczęściu, gdy z duszy, znękanej boleścią, rozlegnie się okrzyk o współczucie, wówczas matrony wielkim głosem rozprawiają o przyzwoitości i rodowodzie, a dziewica usuwa się z obawą i wstrętem...

∗ ∗

 O, gdybym mógł jak najpokorniejszy kwiat łąk naszych rzucić się pod twoje stopy!... O gdybym się rozpłynął w szmer wiatru leśnego, aby całować kraj twej szaty i szeptać słowa — jakich nie wymówiły jeszcze śmiertelne usta!...

∗ ∗

 Jak burza porywa liść opadły, tak boleść porwała myśl moją i miota nią po manowcach. Niekiedy pytam: czego chcę i o czem mówię? — lecz w odpowiedzi słyszę tylko jęk własnego cierpienia.
 Bywają chwile, w których duch ludzki staje się podobnym do rozstrojonej arfy: każde dotknięcie strun wywołuje tony skarżące się i dzikie.
 Nie dziwcie się więc, lecz módlcie — i ten głos bowiem także pochodzi z otchłani.

∗ ∗

 Pewnego dnia, dzieckiem jeszcze będąc, zobaczyłem nagrobek żydowski, na którego nagłówku wymalowano siedem orłów, lecących ku niebu. Niebo było u dołu czerwone, u góry granatowe, a orły podobne do chrabąszczy.
 — Co to jest? — zapytałem malarza.
 — To takie ptaki...
 Innego dnia, może w rok później, siedziałem przy matce, która dopiero co skończyła pleć w ogrodzie. Słońce już zaszło, a gdy ujrzałem niebo u dołu purpurowe, wyżej granatowe, zapytałem:
 — Matusiu! czy człowiek może być „takim ptakiem?“
 — Jużci, że nie, bo przecie człowiek co innego, a ptak co innego.
 — To źle, matusiu.
 — A co ci złego?... Nie jadłeś, spracowałeś się, czy co?
 — A źle mi, bo jabym chciał polecieć aż tam, gdzie hań tę gwiazdę widać...
 — Cicho, ty głupcze!... Pacierz mów lepiej, bo zły duch cię kusi!... — odpowiedziała matka.
 I poczęła mówić pacierz, a ja za nią — myśląc ciągle, że jestem jednym z orłów, które Bóg, otworzywszy wszechmocną prawicę, ponad ziemię wypuścił. Odtąd najmilszem marzeniem mojem było to, że kiedyś zostanę malarzem nagrobków, i jeżeli nie latać jak ptak, to przynajmniej malować potrafię ptaki, ku niebu lecące.
 Nie wiem nawet, skąd mi to na myśl przyszło w tej chwili...

∗ ∗

 Matka nauczyła mnie całego pacierza, a ojciec kląć. Co prawda, tyle tylko umieli oboje. Gdym miał lat dwanaście, matka przy urodzeniu siostry umarła, a ojciec...
 ...Ludzkość nie kontentuje się grobami dla zmarłych rzeczywiście, buduje jeszcze groby dla umarłych moralnie. Ojciec wtrącony został do jednego z nich... Siostrę litościwi ludzie wzięli na opiekę, a ja poszedłem w świat, umiejąc tylko modlić się, kląć i rysować. Ostatnią tę umiejętność zawdzięczałem wyłącznie własnej pracy... i owym orłom z nagrobka.

∗ ∗

 Niekiedy na zwaliska starych budynków, dłoń losu rzuca pestkę dzikiej wiśni. Mijają dnie, i pod wpływem cudownej siły słońca, budzi się życie w podrzutku, z którego zczasem drobna roślinka wyrasta.
 Smutne jej dzieje!... Wiatry pastwią się nad wątłemi gałązkami, łamią je upadające kamienie, depcze noga przechodnia, i z tego, co było zarodkiem pięknego drzewa, wyrasta chory i wykoszlawiony karzełek. Ludzie litują się nad nim, — lecz nigdy nie słyszano, aby kto obsypywał szyderstwem i złorzeczeniami nieszczęsną roślinę, którą los i otoczenie po macoszemu wychowały...
 ...Niekiedy znowu najczystszy promień bożego ducha zstępuje do społecznych lochów i na barłogu nędzarzy roznieca nowe życie. Wyrasta wówczas dziecię, niepodobne do swoich równienników, którzy go kułakami obsypują, zdumiewające rodziców i ich przyjaciół i ze wstydem usiłujące wydobyć się z przepaści, w której żadna istota ludzka przebywaćby nie powinna...
 W rozpaczliwej tej walce wielu ginie bez wspomnienia i śladu, czasem jednak udaje się któremuś z topielców wypłynąć na wierzch bagniska. Stojący nad brzegiem, zamiast podać rękę ginącemu, dziwią się mu i zapytują: skąd przychodzi?... Gdy woła: „Ratunku!...“ — wyśmiewają go; gdy chwyta się choćby tej trawy, która u stóp ich wyrasta, kopią nogami i odpychają dalej...
 I znowu giną setki.
 Wreszcie jeden stanął na brzegu i zmieszał się z uprzywilejowanym tłumem. Tysiące moralnie gorszych od niego krąży tam bez przeszkód, lecz jemu nie wolno i kroku zrobić bez zwrócenia na siebie powszechnej uwagi i wywołania okrzyków:
 — Jaki on zabłocony!... Jak chodzić nie umie!... Człowieku z bagna! jak śmiesz wygrzewać się na tem słońcu, które dla nas tylko stworzono?...
 Gdy zgnębiony brzemieniem ogólnej niechęci, pochyli głowę ku ziemi, depczą go i spychają nadół. Gdy się broni — biją. I dziwićże się tej sponiewieranej istocie, jeżeli czując pustkę dokoła — zasklepia się w sobie, a wykarmiona trucizną, płaci nienawiścią i szyderstwem?...

∗ ∗

 Nakoniec ludzie uspokoili się, człowiek z bagna, jeżeli nie uzyskał praw obywatelskich, był przynajmniej tolerowany. Talent dawał mu chleb i niezależność. Powoli otrząsnął się z dawnych znajomości i osiadł w innem miejscu. Ci, którzy pamiętali go dzieckiem, nie żyją; którzy znali go chłopcem — nie myślą o nim. Zdawało się, że pozyskał już spokój i możność wybrania się w podróż, do tajemniczej krainy ideału, do której z taką tęsknotą wyrywała się niegdyś dziecięca jego dusza.
 Pewnego wieczora, przechodząc ulicą, usłyszał płacz dziecka i spostrzegł nędznie ubraną jedynastoletnią dziewczynkę, którą bił jakiś stary człowiek, zmuszając do żebrania.
 Zbliżył się do nich, zamienił kilka wyrazów i poznał... siostrę i ojca!...
 Siostrę odumarli opiekunowie, ojciec zaś powrócił z więzienia z najgorszemi nałogami i początkiem obłędu. Znalazłszy osieroconą dziewczynkę, wziął ją ze sobą, rachując na to, że przy jej pomocy więcej użebrze...

∗ ∗

 Zdarza się niekiedy, że fale, które zdławić miały rozbitka, wyrzucają go na brzeg bezpieczny. Już uczuł stały grunt, już zmęczoną piersią schwycił trochę powietrza i pomyślał: Jestem ocalony!... Wtem z głębi wód wysuwają się inne ręce i uratowanego chwytają...

∗ ∗

 Codzień tłumy przechodziły obok ciebie, o biedna siostro moja! rzucając ci grosz na wyschłą rączynę, a w duszę ziarno goryczy. I któż mię potępi, że opuściwszy bezpieczne schronienie, wróciłem do odmętu, aby cię z niego ocalić, lub zginąć razem z tobą.

∗ ∗

 Od tej chwili rozpoczęły się na nowo szalone zapasy z losem. Ludzie widzieli rozpaczliwe wysiłki jednostki, nie domyślając się nawet jej ciężkiego brzemienia, nie szczędząc krzywd i upokorzeń.

∗ ∗

 Na burzliwym oceanie życia, między uśmiechniętemi twarzami pływaków, którym szczęście sprzyja, spotykamy niekiedy twarz konwulsyjnie wykrzywioną, osłupiały wzrok i najeżone włosy...
 — Co jemu jest? — pytają — i dlaczego on osłabł? Przecież wydaje się tak silnym, jak i my... O niedołęga!...
 Lecz gdy tonący rozpaczliwemi rzutami psuje ogólną harmonją, jednego potrąci, a innego obryzga, — wówczas powstaje oburzenie:
 — Łotrze! — wołają — jak śmiesz pływać w tak dobranem towarzystwie?...
 I opuszczają go wszyscy, wszyscy odpychają, zostawiając nieszczęsnego na łup fali i gorszej od niej rozpaczy!...
 Taki bywa los tych, którzy podają rękę innym, dawniej już potępionym i ginącym.

∗ ∗
 Kiedy tłum krzywdzi — mniejsza o to: opinje tłumu zmieniają się tak jak wiatr, który pogrąża w błoto to, co pod obłoki unosił.

 To też krzywda najdotkliwsza jest wówczas, gdy ją wyrządzi wyjątkowa osobistość, którą nietylko ogół, ale i ty sam szanujesz, niekiedy podziwiałeś i chciałbyś pokochać.
 Pewnego dnia spostrzegłem chłopca, który głodnemu psu ukazywał mięso. Gdy pies podniósł głowę, chłopiec podnosił rękę wyżej, — gdy pies skakał, chłopiec wspinał się na palce. Wkońcu jednak ulitował się swawolnik...
 Innego dnia spotkałem człowieka, który odepchnięty, a jednak gorąco czującemu ukazał widmo przyjaźni. Ile w stosunku tym znosiłem upokorzeń i goryczy, Bóg jeden wie! Cierpiałem przecież w nadziei, że przyjdzie chwila, w której kapryśne dziecko fortuny zażąda mojej pomocy i sercem zapłaci za serce. I nadeszła chwila, lecz on odepchnął mnie jak inni... stokroć gorzej nawet niż inni, bo obsypał przytem obelgami, do których upoważniło go... chyba moje nieszczęście.

∗ ∗

 Dość już tego, o, ludzie! których, niekiedy, uważać muszę za stado dzikich zwierząt drapieżnych i nikczemnych jak hjeny. Szarpiecie słabych, gwałcicie pokój zmarłych, a liżecie tę tylko rękę, która wam zakłada obroże i kagańce.
— — — — — — — — — — — —

 Dziś, gdy minęło upojenie zwycięstwem i pamięć bólu osłabła, nie pragnę odgrywać roli pogromcy; a jeżeli wciąż jeszcze pnę się ku szczytom, to tylko dlatego, aby mieć jak najmniej liczne towarzystwo i najmniej stosunków z tymi, których dusze na inny ton widać nastrojono niż moją.

∗ ∗

 Mylę się, niesprawiedliwy jestem! gdyż i dla mnie wśród ogólnej dysharmonji zadźwięczał ton pokrewny... „On musi być szlachetnym.“
 Czy pamiętasz te słowa?

∗ ∗

 Nie troszczy się bogacz o grosze, które nędzarzom rzucił, nie myśli słońce o strumieniach ciepła, które na zmarzniętej ziemi roślinność wywołały, — więc i ty nie dbasz być może o słowa, które wskrzesiły duszę obumarłą.
 Mimo to, bądź błogosławiona, ty, która dla jednej z istot rozumnych stałaś się wcieleniem ideału, streszczeniem najwznioślejszych przymiotów natury ludzkiej, ogniwem, które łączy z ogółem jednostkę, oderwaną od niego. Cokolwiekbądź zajdzie kiedy, tyś mi dała jedną chwilę prawdziwego szczęścia, podniosłaś myśl i uczucie na wyższy stopień i dla reszty życia nowy wskazałaś kierunek. Jak błyskawica, która wśród ciemnej nocy zbłąkanemu wskazuje odrazu przepaść, gdzie mógł się stoczyć, i drogę, która do celu wiedzie.

∗ ∗

 Sława jest jak powietrze, które człowieka ze wszystkich stron otacza, czepia się rąk i nóg, wlewa się uszami, skacze do oczu, przez drzwi i okna wdziera się do mieszkania, obiega ziemię i z drugiego jej końca przynosi własne echo. Ona jest bodźcem dla działalności, budzicielem drzemiącej energji, — ona wybrańcom toruje drogę wśród tłumów, przypina skrzydła do lotu, a trwa nawet i wówczas, gdy głowa, laurami niegdyś spowita, rozsypała się w garść popiołu.
 Czemże jest miłość wobec niej?... Czem pyłek wobec ogromu atmosfery. Jest ona także niewidzialnem źródłem, bijącem na dnie ludzkiego serca, z którego płynie potok wielkich niepokojów, unoszący kropelkę szczęścia.
 Lecz, gdyby mi dano do wyboru: miłość czy sławę, pyłek czy atmosferę?... — wybrałbym miłość. I cóż mi po całej atmosferze sławy, jeżeli ten pyłek, moje „ja“ najwewnętrzniejsze, nie ma być nigdy powołanem do życia?

∗ ∗

 W dniu, gdy spotkałem cię, pierzchły chmury i śniegi przed tchnieniem wiosennego ciepła, zaświergotały ptaki i z nagich gałązek drzew wytrysły młodociane listki. Los widać chciał, aby razem z odżyciem ziemi, zmartwychwstała jedna dusza ludzka...
 Odtąd wiem już, o czem szumią lasy i rozmawiają ptaki, — rozumiem monotonny szept deszczu i jękliwy brzęk wieczornego chrabąszcza. Odtąd puste pokoje zapełniają duchy gwarliwe i przyjazne, a z pośród chwiejących się krzaków róż słyszę wesoły śmiech Amora.
 Odtąd w ciemnościach dostrzegam potoki mistycznego światła, wśród ciszy chwytam dźwięki niewidzialnej orkiestry, w rozsypujących się zwaliskach przeszłości dostrzegam pracę, a w grobach życie...
 Niekiedy myślę, że któreś z wiecznie młodych, choć oddawna zapomnianych bóstw klasycznych zastąpiło mi drogę. Widzę jego uśmiech spokojny, głębokie spojrzenie, czuję oddech... Lecz gdy wyciągam ręce, widziadło rozwiewa się...
 O, nielitościwe bóstwo!

∗ ∗

 Nieustanna pogoń za rzeczą nieujętą nuży mnie niekiedy straszliwie. Łatwo o rozpacz tam, gdzie wszystkie myśli i uczucia zlały się w nić jedną, którą los bez miłosierdzia wytęża!
 Pewnego dnia byłem na pogrzebie młodzieńca. Matka jego szła za trumną, zanosząc się od płaczu; nawet obcy mieli łzy w oczach...
 Żal ten rozdrażnił mnie. Godziż się opłakiwać człowieka, dla którego obcemi stały się już trwogi niepokoju i udręczenia nadziei?...
 Gdy ziemia obsypała się na trumnę, dostrzegłem bladość na twarzach dotychczas obojętnych. Dobrzy ludzie — jak oni boją się śmierci, jakim dreszczem przejmuje ich łoskot grudy, upadającej na wieko!
 Co do mnie, zazdrościłem młodzieńcowi, że już pozyskał spokój wiekuisty, że uwolnił się od marzeń trawiących serce i że niczego wyglądać nie będzie od tych, od których oddzieliła go sosnowa deska i kilka stóp gliny...
 — Jak mu tam ciężko musi być pod ziemią! — mówiła dziewczynka, wracająca z cmentarza.
 ...Jednak, o ziemio! chyba ty nie ciężysz umarłym tak, jak smutek żyjącym...

∗ ∗

 Pocom to pisał?... Alboż ja wiem!... Litości nie żądam, o wzajemności myśleć nie mogę, ani też oczekuję odpowiedzi. Jestem jak człowiek, co szepcząc modlitwy, wzrok i duszę zwraca ku niebu, które wiecznie piękne, wiecznie milczy i pozostaje nieskończenie odległem.
— — — — — — — — — — — —

 Od tego dnia, Jadwiga nie czytywała już książek w otwartem oknie i unikała spacerów. Niekiedy jednak, pracujący na placu robotnicy, poza fałdami muślinowej firanki, dostrzegali jej twarzyczkę dziwnie tęskną i wielkie oczy w jakiś punkt zapatrzone...
 Może być, że tak ukryta wyglądała Lachowicza, ale on już na plac nie przychodził.
 Wkrótce też, muślinowe firanki znikły, a w parterowym lokalu, zamiast dotychczasowych mieszkanek, ukazali się w powalanych bluzach i czapkach malarze ze składanemi drabinami. Po nich, odświeżony lokal zajęła znowu jakaś rodzina, lecz Jadwigi już tam nie było.

Czytaj dalej: Katarynka - Bolesław Prus