Dusze w niewoli: Rozdział V. O rozkoszach i kłopotach badaczów

 Każdy człowiek znakomity ma jakąś słabość, która go stawia na równi z innymi śmiertelnikami, a nawet robi zabawnym. Napoleon, jak pierwszy lepszy kantorowicz, wyobrażał sobie, że jest tenorem; Fryderyk Wielki cierpiał na wspólną wszystkim młodym kancelistom chorobę pisania wierszy; Neron, niby gimnazista naszych czasów, udawał aktora; — a pan Roman literat miał przekonanie, że jest znakomitym obserwatorem i materjałem na wielkiego powieściopisarza.
 Pan Roman pisał niewiele — i robił dobrze; zrobiłby jednak lepiej, wziąwszy się naprzykład do handlu albo krawiectwa. Na nieszczęście, wiara w talent obserwacyjny nie pozwalała mu na to, i znajomy nasz, zamiast przykładnie siedzieć nad igłą lub księgą kasową, wałęsał się całemi dniami po mieście, zapisując wszystko, co mu się nasunęło przed oczy, i wmawiając w siebie i innych, że „wzorki zbiera.“
 To zbieranie wzorków niesłychanie alarmowało niektóre kategorje osób, mających z nim bliższe stosunki. Pewien łotr po kilka razy na tydzień składał mu wizyty, w czasie których starał się usprawiedliwić służalstwo i łapownictwo krytycznym stanem kraju. Jakaś stara panna przysłała mu swój portret, robiony przed dwudziestu laty, pakę miłosnych listów, pisanych przez pewnego weterynarza, i świadectwo kilku osób wiarogodnych, dowodzące, jako weterynarz ów po dwukrotnem targnięciu się na własne życie, umarł wreszcie z miłości, skutkiem utopienia się wraz z bryczką i dwoma końmi w przerębli. Jakiś zawojowany mąż, a zarazem ojciec trojga dzieci, z których każde było do kogo innego podobne, przy lada sposobności wykładał literatowi teorją zapatrzenia się, a pewien początkujący finansista, którego głos publiczny oskarżał o liczne oszustwa, przysyłał panu Romanowi od czasu do czasu obszerne memorjały, których dążnością było okazanie tej niezbitej prawdy, że ludzie zazdroszczą powodzeniu i że najzacniejsi obywatele kraju spotwarzani bywają najczęściej.
 Pan Roman wszystkiego słuchał, wszystko notował, lub składał do swego archiwum, nie wiedząc, kiedy i jaki zrobi użytek z tak obfitych materjałów. Wywnętrzenia czynione przed nim brał za dobrą monetę, zapalał się do nich niesłychanie i coraz gorliwiej polował na typy.
 Nienasycony ten głód wrażeń sprawił, że w czasie pewnego śnieżnego i wietrznego wieczora, w dzień ostatniej maskarady, jaka się miała odbyć w tym roku, literat nasz tułał się po Krakowskiem Przedmieściu. W oczekiwaniu godnego uwagi zdarzenia, znakomity zbieracz typów rozmyślał nad przyczyną chwiania się płomieni gazowych, ubolewał nad losem zziębniętych milicjantów, którzy pocierali sobie plecy o bramy, lub na środku ulicy wycinali hołubce, i podziwiał dorożkarzy, którzy zatknąwszy bat obok kozła, obijali sobie rękoma boki na rozgrzewkę, lub podtrzymywali siłę ducha za pomocą wysokich, lecz wąskich kieliszków kartoflówki.
 Obok jednego z szynczków, w których nieliczni reprezentanci niższych warstw społecznych czerpali energją do pełnienia włożonych na nich przez Opatrzność obywatelskich obowiązków, pan Roman zauważył jakiegoś człeczynę w długim kożuchu. Człowiek ten, mimo zawiei, trzymał czapkę w rękach, która to okoliczność pozwoliła literatowi spostrzec głowę siwiejącą i łysą, obrzękłą twarz i czarny gęsty zarost. W pierwszej chwili pan Roman sądził, że stary biedak odkrył głowę na widok zbliżającego się „talentu,“ jako zatem człowiek grzeczny — podniósł palec do swej bobrowej czapki. W tej samej chwili uczuł dla nieznajomego jakąś sympatją, która nie zmniejszyła się nawet i wówczas, gdy poznał, że biedak nie może na nogach zachować przyzwoitej równowagi i opiera się o ścianę.
 „Dość zabawny okaz alembika, złożonego z ciała i rozumnej duszy!“ — pomyślał literat, zawiązując jednocześnie róg chustki w celu upamiętnienia tej dowcipnej przenośni.
 — Litościwa osobo!... — odezwał się biedak. — Litościwa osobo! ofiaruj co nieszczęśliwemu na wódeczkę...
 — Nieoszacowany egzemplarz! — mruknął literat i dodał głośno:
 — Dlaczegoż, mój człowieku, nie prosisz odrazu i na papierosy?...
 — Bo nie palę! — odpowiedział pijak.
 Pan Roman dał mu dziesiątkę i wbiegł czem prędzej do sąsiedniej bramy, celem wydobycia z pod futra nieśmiertelnego kataloga i zanotowania w nim zarówno swego znakomitego dowcipu, jak i odezwy pijaka.
 — Co za typ! — myślał literat, pisząc. — Kolos naiwnego bezwstydu... Kopalnia diamentowej bezczelności!... Muszę sobie oddać sprawiedliwość, że mam oko i że dostrzegam to, czego ogół nie widzi. Mają racją ci, którzy mówią, że talent jest darem Boga!...
 Zanotowawszy fakt, literat począł się namyślać, czy które z jego własnych zdań, uronionych przed chwilą, nie kwalifikuje się do druku. Zważywszy jednak, że ów rezerwoar cennych poglądów nosi zawsze ze sobą i że otworzenie upustu w każdej chwili zależy od niego, zamknął katalog i wyszedł z bramy.
 Na ulicy dostrzegł, że scena się zmieniła. Pijak nie był sam, obok niego bowiem stał jakiś przyzwoicie ubrany młodzieniec i żywo z nim rozmawiał. Młodzieniec widocznie robił wymówki, pijak odpierał je dość zuchwale. Wreszcie młody, przyzwoicie ubrany człowiek, wziął prawie gwałtem pijaka pod rękę i zaprowadził do dorożki, do której nie bez trudności obaj wsiedli.
 Naprzeciw bramy stała latarnia; gdy światło jej padło na dorożkę, literat z największą zgrozą i zdumieniem spostrzegł, że ubogi człowiek usiłuje wyskoczyć, i że przyzwoicie ubranym młodzieńcem, który mu tego uczynić nie pozwala — jest Lachowicz!
 — Ach! jakiż ze mnie baran, żem numeru nie zauważył! — szepnął literat, ocknąwszy się z chwilowego osłupienia.
 Gdyby pan Roman posiadał zdolność uogólniania pojęć, przyznałby niezawodnie, że w wielu innych wypadkach, a nawet w ciągu całego życia okazywał podobieństwo do barana. Na nieszczęście, miał zaledwie tyle tylko czasu i przytomności, ile ich było potrzeba na powtórne wydobycie kataloga i zapisanie w nim nowego faktu.
 „Pyszny temat do powieści pod tytułem „Niewolnicy warszawscy“ — myślał literat. — Młody malarz, który pobiera jałmużnę na rozpustę w formie pożyczek, chwyta na ulicy żebraka, który pobiera jałmużnę na wódkę... Ciemna noc... migotliwe płomienie latarń, dorożkarz zdumiony, konie pędzą jak w Apokalipsie... Mogę napisać powieść i dramat!...
 „Ciekawym tylko, jaka mogła być przyczyna porwania? Naturalnie, że kobieta, — a prawdopodobnie ta kochanka Lachowicza, o której wspominał Sielski. Koniecznie muszę wziąć się do studjowania kobiet upadłych, a tymczasem pójdę do Sielskiego. On Lachowicza zna i niezawodnie udzieli mi szacownych wskazówek.“
 Idąc ku mieszkaniu Sielskiego, pan Roman ochłonął nieco, i nowa myśl przyszła mu do głowy:
 — Nie!... — mruczał — Sielskiemu o tym wypadku nic nie wspomnę. Ta ciemna noc, to migotliwe światło, pęd dorożki, przestrach dorożkarza i walka prywatnego obdartusa z człowiekiem przyzwoicie ubranym, a wszystko tak plastycznie przedstawiające się, — mogłyby mu podsunąć myśl do obrazu pod tytułem: „Porwanie na ulicy...“ Za żadne skarby nie powiem! Wybadam go tylko o stosunki Lachowicza, a temat niech weźmie z mojej powieści...
 Cudowna rzecz! Ciekawym bardzo, jaką to zrobi sensacją, gdy wszystkie dzienniki chórem powtórzą: Na sali wystawy sztuk pięknych powszechną zwraca uwagę obraz znakomitego malarza Sielskiego, do którego treść zaczerpnął artysta ze świetnej powieści „Niewolnicy warszawscy“, napisanej przez naszego znanego... Ach! Jutro już zabieram się do roboty.
 Tak medytując, znakomity literat stanął naprzeciw oświetlonego parterowego lokalu, który zajmował Sielski. Jednocześnie usłyszał na chodniku jakiś szmer i ujrzał za sobą damę w salopie, sobolami podbitej. Wierny popędowi do obserwacji, zajrzał w oczy damie i przekonał się, że ona ma na twarzy maskę błękitną...
 Dama weszła do sieni, a za chwilę pan Roman ujrzał wyraźnie zarysowany cień jej na rolecie... w mieszkaniu Sielskiego.
 — Niezrównany wieczór! — mruknął literat. — W ciągu jednej małej godziny dwie duże intrygi! Lachowicz porywa pijanego z ulicy, i błękitna maska w sobolach składa wizytę skromnemu Sielskiemu o jedynastej w nocy!...
 Niebawem zawartość kataloga wzbogacona została nowym faktem, a głęboki umysł Romana nową zagadką.
 — I to podciągniemy pod ogólny tytuł „Niewolników warszawskich“ — myślał literat. — Tylko dla niepoznaki muszę napisać, że mężczyzna w masce, przypuśćmy czarnej, złożył wizytę damie, nie w wieczór — lecz z rana, i nie w zimie, ale w lecie... skutkiem tych zmian nawet sytuacja się zaostrzy; u nas bowiem w dzień mogliby chodzić w maskach tylko warjaci...
 Roman przeszedł kilka razy pod oknami Sielskiego, ubolewając nad tem, że natura odmówiła mu daru jasnowidzenia.  Poco dama, tak dystyngowana i majętna, wnosząc z bogatego futra, przyszła do Sielskiego, i o czem mówili obecnie?... — oto kwestje, za rozwiązanie których literat gotów był poświęcić znaczną część swoich... długów, one bowiem tylko mogły zaimponować w porównaniu z nader skromnemi jego kapitałami.
 Do pewnego stopnia jednak okoliczności sprzyjały mu. Lampa widocznie stała gdzieś w głębi pokoju, skutkiem czego na płócienną roletę padały wyraźne cienie osób. Tym sposobem Roman widział, że dama zdjęła salopę i maskę, że oboje z Sielskim rozprawiali bardzo żwawo, wstawali, siadali, chodzili prędko po pokoju... Lecz o czem mówili?... tego domyśleć się nie mógł.
 — W każdym razie nie jest to rozmowa miłosna — zauważył literat. — W taki sposób rozmawiają dłużnicy, wierzyciele, ludzie, układający się o interesa, lecz nie osoby zakochane!
 Usłyszawszy znowu stąpanie na ulicy, pan Roman cofnął się od okna i tym razem zobaczył o kilka kroków przed sobą... Lachowicza. Malarz szedł prędko, z głową zwieszoną; w ruchach jego uwydatniało się gwałtowne wzburzenie. Wyminął on zmieszanego nieco literata, nie spostrzegłszy go, i wpadł do mieszkania Sielskiego.
 Tknięty złowrogiem przeczuciem, Roman przebiegł na drugą stronę ulicy, nie mogąc jednak oderwać oczu od rolety. Widział on prawie jak na dłoni wejście nagłe Lachowicza, widział, że Lachowicz i Sielski stanęli naprzeciw siebie nieruchomi, dama zaś gwałtownie cofnęła się ku oknu, a potem upadła na krzesło, zasłaniając twarz rękoma. Potem Sielski i Lachowicz znikli, potem ukazał się jeden tylko z nich, znowu po chwili znikł, znowu się ukazał, kilka minut rozmawiał z damą, jakby zapewniając ją o czemś, potem ubrał damę, która nareszcie niepewnym krokiem wyszła na ulicę... Literat porównywał ją w duchu do ranionej lwicy i zrobił to, co byłby zrobił wobec ranionej lwicy: to jest schował się w kąt, w którym żadną miarą zobaczyć go nie mogła.
 Gdy dama odeszła, a Sielski przeniósł lampę do innego pokoju, pan Roman, nie wychylając się wcale ze swego kąta, począł medytować w sposób bardzo poważny.
 — Jak widzę, moi „Niewolnicy warszawscy“ nie są żadną fikcją, lecz namacalną rzeczywistością. Widocznem jest, że obdarty pijak, Lachowicz, dama w masce i Sielski tworzą jakiś potworny związek. — Ale jaki?...
 Nasuwa się tu tysiące kwestyj; dlaczego Lachowicz porwał i uwiózł pijaka, i dlaczego dama w sobolach przestraszyła się go, człowieka, który może mieć tylko kochanki z gminu? Po co dama przyszła do Sielskiego, dlaczego Sielski jej nie odprowadził, dlaczego nie wyrzucił za drzwi Lachowicza i o czem z nim teraz rozmawiał?...
 Były to wszystko pytania niewątpliwie ciekawe, i gdyby pan Roman pełnił na przykład funkcję reportera którego z dzienników angielskich, wówczas wpadłby niezawodnie do tajemniczego lokalu i prośbą lub groźbą zmusił spiskowców do stanowczych i wyjaśniających odpowiedzi. W najgorszym razie dowiedziałby się przynajmniej o mieszkaniu i nazwisku damy.
 Na nieszczęście, literat nasz prócz ogromnej dozy ciekawości nie posiadał żadnych innych przymiotów reporterskich. Niezależnie od tego, miał on usposobienie, które w polityce nazywa się pojednawczem, i jakkolwiek pasjami lubił myśleć o tragedjach, osobistego jednak udziału przyjmować w nich nie chciał — za żadne pieniądze...
 W wypadku obecnym porobił on wiele nader chwalebnych postanowień. Przedewszystkiem obiecał sobie wymazać z katalogu wszystko, co się do Sielskiego i Lachowicza stosowało, dalej wyrzekł się najuroczyściej chętki pisania dramatu lub powieści pod tytułem: „Niewolnicy warszawscy“, nareszcie — postanowił unikać, a nawet jak najrzadziej wspominać o obu malarzach!...
 — W tem wszystkiem czuję grubą awanturę — szeptał pan Roman. — Nie budźmy zatem licha i nie kładźmy palca między drzwi!
 Najspokojniejsi ludzie i najlojalniejsi obywatele namiętnie lubią czytywać opisy burz, trafiających się na morzu: myślą oni wówczas z rozkosznym dreszczem o niebezpieczeństwie podróżnych, i chętnie powiększyliby nawet porcją nieszczęść, gdyby to od ich woli zależało. Lecz niech którego z nich zaskoczy burza w polu, niech ujrzy błyskawice, tryskające ze wszystkich punktów widnokręgu, usłyszy grzmot i szum gradu nad głową, wówczas wyrzeka się pięknych widoków, poleca duszę i ciało Bogu i chyłkiem pomyka ku rodzinnemu ognisku, drżącemi powtarzając wargami:
 — Wszędzie dobrze, w domu najlepiej!...


Dusze w niewoli: Rozdział VI. Gra w odkryte karty

Czytaj dalej: Katarynka - Bolesław Prus