Szkicownik poetycki (LXI-LXXXVI)

61

 Cała w zakurzonych pajęczynach, jednak czysta jak wszystko co jest naturą, romantyczna jak stare zamczysko — stoi przede mną nasza rodzinna, krakowska akacja, stuletni gmach.
 Rozbudowuje się wciąż, zamieszkiwana przez utajoną żądzę wielkości, głosząca hasła: wzwyż! wszerz!
 Styl jej posępnością swoją przypomina jakąś marokańską kasbę, siedzibę dawnych kalifów.
 Spojrzenie moje, uważniejsze niż zazwyczaj, padło na nią w chwili gdy zamierzam studiować prospekt dalekiej wycieczki morskiej, pomysłowo ilustrowany, z celofanowym planem okrętu.
 — Czemuż to stara akacja tak jest dzisiaj piękna?
 Wspaniały kontur drzewnej, sutej baszty ozłaca z lewej strony zachodzące słońce.
 Wkrótce, między ruchliwe galerie liści wybiegnie pierwsza gwiazda, zmrokiem ośmielona piękność wschodu...
 Z trudem ogarniam egzotykę tego obrazu, opędzając się szaremu, gminnemu przyzwyczajeniu niedopatrywania rzeczy otaczających nas codziennie.
 W surowym wykuszu, pełnym groźnego wyrazu, wiatr powiewa rozwieszoną płachtą pajęczą.
 Nisko przy ziemi brama, rzeźbiona asymetrycznie, z mostem splecionym z korzeni, kępami zielonych odrośli palmowo i lekko objęta wkoło, otchłanią, sypką od czarnej próchnicy, kusi amatorów-nigromanów.
 Jeden sznur mrówek ciągnie w głąb tej tajni, drugi opuszcza ją...
 Prospekt zamierzonej wycieczki spada mi z kolan.
 Patrzę na starą akację, odbywam na razie tę, bezpłatną, przejmującą, daleką wycieczkę...



62

 Motyl rudo-marmurkowy, barwy kury domowej, chybocze się nad trawą. Tuż obok, kura barwy tegoż motyla, gospodaruje na ścieżce.
 Nadbiegają inne.
 Zadziwiająco podobne są do starych gospodyń, kryjących obwisłe kształty w luźnym kaftanie, do jędz o wiotkich szyjach i zmęczonych, sinych powiekach.
 Aż dziw że nie dzwonią kluczami po kieszeniach fartuchów, że nie gubią długich, drucianych szpilek do włosów, że nie czytują sennika egipskiego.



63

 Japończycy więżą podobno świerszcze w małych i ścisłych klateczkach, aby strzygły miarowym dźwiękiem, w pokoju, w rytm kołysanki zacisznej.
 U nas, okrutny Czas, również pod postacią drobnego świerszcza przyskrzyniony w metalowym pudełku, szczęka nam rytmicznie, hałasuje metalicznie w nocnej ciszy.
 Wy wszyscy zasypiacie spokojnie przy głosie tego najgroźniejszego z waszych wrogów, jakby to był rzeczywiście zielony, nieszkodliwy konik polny.
 Co do mnie, obawiam się zegarów, bo są one surowym, brzydkim talizmanem Saturna, klejnotem nieubłaganych fatów...



64

 Przejmujące są mgły śródleśne, dymiące, tęskne.
 Jakby duchy wstawały z żywicznych głębin — ciała astralne drzew.
 Snują się, przędą pary wodne, białe, tajemnicze...
 Rzekłbyś że express-widmo przed chwilą tędy w zaświaty przejechał.
— — — — — — — — — — — — — — —

 Dusza, mgła ludzka wyrywa się ku tamtej, w oddechu chciałaby umknąć człowiekowi i dopiero słanianiem się, włóczeniem po strunach leśnej harfy, wyrażać swoją tęsknotę, swoją miłość bez przedmiotu, bez celu...
 Dla tych wrażeń lubię i cenię niepogodę w górach, w lasach.



65

 Oto jesień.
 Natura, piękna ale już wiekiem swoim odstraszająca, pełna skarbów jeszcze ale nie mająca komu ich ofiarować, wspaniała w swojej urażonej dumie, stroi się już tylko sama dla siebie, w jarzębiny i głogi, w miedziane i zielone paprocie.
 Uśmiechem chłodnym pod wieczór i zimnem westchnieniem żegna dzień pustelniczy, z nienawiścią w sercu dla tych którzy przyśpieszyli kres jej młodości.
 Z nadejściem nocy roztacza gniewne jeszcze krwią lata, czary gwiaździste, na dowód że za wcześnie w grób ją strącono.
 Dzieli ona los wielu kobiet zdumionych nagłym brakiem wielbicieli, kobiet niezmiennie jeszcze pięknych, ale opuszczonych, ale samotnych, gdyż nie umiały czy nie mogły zachować w tajemnicy zbyt dawnej daty swoich urodzin!



66

 Dla niemłodej i bezsilnej już kochanki, uroczą maską wenecką, maską z czarnych koronek, staje się gęsty mrok.
 Jeśli gości ona u siebie swego ulubieńca to tylko w słabo oświetlonych salonach czy sypialniach, gdzie abażury tłumią światło, gdzie panuje ciemność, rozjaśniona zaledwie głuchym rumieńcem lampy.
 Szczytem podobnych zabezpieczeń byłby — ślepy kochanek.
 Najzdradliwszy wróg: bystre jego oczy — znikły oto z pola nieustannej walki. Wynikające stąd zawieszenie broni pozwalałoby zastraszonej dotychczas duszy na roztoczenie wszystkich swoich śmiałych czarów, uśmiechów, miłości dowcipnej.
 Namiętność nie zna innych tragedyj prócz swojej — innej litości jak nad sobą.
 Jej egoizm broniłby nawet ślepych tych oczu przed ratowniczą, uzdrawiającą operacją.
 Jakbym ją widziała, tę zwiędłą ale wciąż jeszcze płomienną kobietę, gdy z rozpaczą odpycha w progu swego domu zbawczych okulistów, obawiając się o swoje ciche szczęście.



67

 Ulubiony mój poeto, księże Bako, jakżeś mało znany! Ograniczono cię do utrwalonego w pamięci narodu, rubasznego żartu: „Śmierć babula, jak cybula, łzy wyciska, gdy przyciska”. A to tak mało! Biedny ksiądz! Znam na pamięć okrutny jego poemat p. t. „Uwaga damom o śmierci niechybnej”... Otchłań smutku! Ale co za styl! Jaka genialna makabra!
 Pajęczyny, cienistość i wilgoć podziemi, grzyb i pleśń — nerwowy strach, wszczepiający się w zdębiałe włosy pazurami rozigranego, złośliwego nietoperza...
 „Uwaga damom” opisuje puste i świetne panie, za życia w złote ramy oprawne przez świat, „tak wzięte jak święte” — strojne i rozpanoszone, które nagle oto potrąca, tratuje, przekracza i kopie, lekceważąca śmierć, „ślepa szkulepa”. Fontazie, kokardy, fryzury, wraz z „umysłem hardym” — „faty” (losy) rzucają głodnym szczurom.

Wlot kapturki
Podrą szczurki,
I bukiety
I tupety...

 Śmierć „strzyże mantele, manele”. Zwleka, zdziera, rwie złote lamy, gazy. „Sztofy, tury i purpury”... Lecą liście umarłe, majaczą przygasłe perły, spłowiałe kitajki trumienne.
 Słowa-hybrydy, wymyślne niedorzeczności, stwarzają nastrój obcy i przeraźliwy:

W świata morzu okręt drogi,
Z czubem zerwie wicher srogi.
Popłynie,
Ach zginie,

W łez rzeki
Na wieki —

 Wiatr wieje z tych wierszy, przeciąg krypt otwartych. Przelatują widma w kostiumach z epoki:

Rogów moda jak wicina,
Wiatrem dęta pajęczyna,
Skurczy się,
Pomści się —

 A dalej całkiem dzisiejsza awangardowa „elipsa”:

Śmierć nagle
Na żagle!

 Jakaż siła ekspresji w tym ataku słów!
 Przejrzyjmy dalsze strony tej księgi o tańcu śmierci:
 „Próżność świata — bąbel dęty”: trafny obraz bańki ziemskiej. — A tu, jakież wspaniałe porównanie: słońce topi góry śnieżne, a śmierć niweczy mury miast.
 Melancholijna prawdo naszych dni!
 I to, jakże godne zapamiętania:

Nie dogonisz wczoraj cugiem,
Nie wyorzesz jutra pługiem.
Minęło,
Zniknęło,
Bez zwrotu,
Powrotu —

 I całkiem już beznadziejne:

Nie odeprzesz, nosem ryjąc,
Nie wymodlisz, czołem bijąc...



67

 Nie umiem podziwiać zbyt wielu pięknych rzeczy naraz, dlatego też zwiedzając muzeum starożytności w Atenach, pozostaję na uboczu. Odłączam się od mojego towarzystwa, które, rozszalałe gorączkową gonitwą przez wszystkie sale, „żywi się w locie” i już pobladło z duchowej niestrawności.
 Zostaję na całą godzinę sama przy starogreckich klejnotach.
 Są tu z najcieńszych listków złota uwite diademy-wieńce. (Podobne musiały nosić Safo i jej ukochane: Anaktoria, Dika... ).
 Obok — liczne odmiany kolczyków, w kształcie aniołów: drobne postaci, kute w złocie, zwisają na girlandach kwiatów; obowiązkiem ich jest skrzydłami ochraniać niewinne uszy młodości zarówno od ryków jak i szeptów zła.
 Bezliku talizmanów mykeńskich: złociste ryngrafy z wyrytym obrazem pszczoły, liścia, lub z najczęstszym, widocznie popularnym, krętym wizerunkiem ośmiornicy.
 Znajomi nadchodzą. Przemocą chcą mnie od tych witryn odciągnąć. Ciekawi są bardzo dlaczego upieram się przy tej jednej sali?
 Bo, moi drodzy, muszę wreszcie dojrzeć coś, odczuć, usłyszeć, pochwycić; potrzeba mi na to czasu i samotności... Obcych przedmiotów zimna wystawa, chciwości nawet niedostępna, jałowsza od jarmarku, nuży mnie, niestety. Ale gdy siądę spokojnie naprzeciw pamiątki, leżącej tu pokornie, jak muszla pozostała po odpływie fal, po wessaniu się ich w czarny horyzont — wówczas usłyszę niejedno — dopatrzę się wreszcie jakiejś niespodzianki.
 Oto dzieło sztuki, jak kwitnący spokojnie i sucho nieśmiertelnik, klejnot trwalszy, niż urodna Anaktoria, pozostał na śmiertelnej pościeli czasu, po śnie przeszłości... melancholia odzywa się brzęcząco, melodyjnie, jak bardzo trudna do uchwycenia radiowa fala.
 I już towarzysze moi wzywają mnie, zaganiają z powrotem na okręt.
 Znudzeni są i głodni.
 Chcąc za wiele objąć, rozsypali wszystko i zebrać już nie potrafią.



68

 Podobnie i kiedyś.
 Porty, miasta, morza wielobarwne. Kolorowe obrazki, przypominające dziecinny zbiór marek. Palmy, gwiazdy, stare mury, obce stroje. Pustka. Radio duszy przestało grać; widać lampka-serce przepalona już doszczętnie. Widoki, oleodruki, nuda.
 W jednej z najciekawszych przystani wzrastająca obojętność zatrzymała mnie na okręcie, podczas gdy wszyscy podróżni wylegli na brzeg. Odpłynęły przepełnione szalupy.
 Wachlarzem naprzeciw mnie roztoczonym, panoszy się ten port słoneczny, malowniczy, zadziwiający. Wystawa kwiatów architektury za nieprzeniknioną szybą mojej apatii. Płaczę z nudy, z duchowej czczości, z tęsknoty za otwarciem zmysłów.
 Aż nagle, z okna jakiejś kajuty, w chwili porządków czynionych podczas postoju, wyfrunęła długa, wąska, niebieskawa bibuła.
 Zatrzymała senny mój wzrok. Wzleciała w górę, oddana zalotnej bryzie.
 Jak wstążka na motywach rokokowych, wygina się, trzepoce, zdobi niebo. Splata się, rozkręca.
 W przepełnionym estetyką południowym powietrzu unosi ją gest artystyczny. Z pełną jakby świadomością swoich poczynań wdzięczy się i zaleca wiatrom w arabeskach naświetlonych.
 Wreszcie znużenie i jakby werset, omdlewającą ręką pisany:
 — O wietrze, bez ciebie jestem niczym!
 Wstęga podrywa się, ale już słabiej.
 Upada w wodę z ciężką, jak na nią, rezygnacją i tonie, wśród pływających melonów, pomarańcz i innych skażonych odpadków portowych.
 Oczarowana, ożywiona otwartą nagle na cały świat wrażliwością, oddycham głęboko.
 Natchnienie, bez ciebie jestem niczym!
 Wietrze uczucia, nie opuszczaj mnie...



69

 Błyskawice, jak rzęsy, olśnione niebiańskim światłem, mrugają po kilka sekund...
 To nie burza — to namiętność pogody...



70

 Dolina ściętych świerków, pień obok pnia. Białe i skostniałe w słońcu, fioletowe i ciepłe w cieniu, prężą się korzenie gwiaździsto rozrzucone, konwulsyjnie pogięte...
 Cierpienie natęża się w ciszy, przerwany pęd wzwyż rozsadza ziemię, wstrzymany rozwiew dusi się w złości potwornej, bezsilnej. Pomiędzy pniami przemyka się kobieta w żałobie. Zakwefiona, czarna jak nic innego w naturze dokoła. Całą swoją postacią biadająca, podąża w dal za swoimi sprawami, przez porąbany las.
 Chyląca głowę, wygląda jakby w tym cmentarzysku mogił drzewnych o szczególnej architekturze, pomiędzy temi nagrobkami obcego typu, szukała jakiegoś napisu, drogiego sobie imienia, na przykład:
 „Szczęsny Świerk, zginął od ciosów siekiery, w trzydziestej wiośnie bujnego życia.
 Przechodniu, westchnij o spokój jego duszy strzelistej, szumiącej.”



71

 Ptak samym lotem śpiewa, gdy na przemian planuje, lub skrzydłami mruga.
— — — — — — — — — — — — — — —

 Umierający motyl składa skrzydła, poczym przewraca się na bok, jak żagiel podczas nagłego sztormu.



72

 Dlaczego, jeśli ktoś z nas mówi lub myśli, mniej lub więcej sprawiedliwie i słusznie: „A jednak nikt mnie nigdy prawdziwie nie kochał...” — jest w tej goryczy smak przedziwny i o dziwo, uczucie dumy!
 Czy to nadzieja, że kiedyś z całą fantazją niezaspokojonej tęsknoty opuścimy ten świat?
 Że otwieramy sobie możliwości innego rodzaju, zbliżające ku nam cały ten świecący łan?
 A wobec tego że nas uczuciowo zawiodła, obcą nam wolno nazwać tę rodzoną ale nie pierwszorzędną planetę, i zgłosić przynależność do gwiazd, do lepszych światów, których olśniewające albeda kryją w sobie srebrne tajemnice...
 Kuglarski świateczku, zlekceważyłeś nas! — Nie będziemy cię więc żałowali. (Chyba że się jeszcze poprawisz!).



73

 Drzewa, wyczuwając pierwszą błyskawicę, przeciągle zaszumiały.
 Zapowiadają burzę.
 Wietrzny niepokój wygina je, wirują wkoło własnej osi; ale wydaje mi się, że dodają wiele współruchu do działania wichury.
 Bo w głosie ich, oprócz siły powiewu, jest i nuta osobista, rozmowa liści, szmer posępnej narady.
 Rozumiem was, drzewa łagodne. Przecież to wy padacie ofiarą pioruna i nawałnicy.
 Łona wierzb elektrycznością na wskroś rozdarte, świerki skoszone jak trawa, zdrowe konary drzew owocowych wraz z płodem o ziemię rzucone, oto zwykły plon burzy.
 Dlatego ten szum tak przejmujący, przy pierwszej już błyskawicy.
 Drzewa szaleją, szemrzą przeciw niebezpieczeństwu.
 Przerażenie mąci im liście.
 Bliźni moi w strachu o siebie.



74

 Dwoje zakochanych siadło na balkonie, w otoczeniu skrzynek kwiatowych, pod niezmienną, starą mapą astrograficzną...
 Kwiaty, ciemne i miodowe, niepokoją się na wietrze.
 Wiatr zdaje się wiać wprost od długopromiennej Wenus, dominatorki.
 Zakochani milczą jeszcze, ale już wkrótce z jednej lub drugiej strony padną słowa.
 Te słowa, które znak zapytania poprzedza, jak w hiszpańskiej pisowni.
 Ręka przyszłej kochanki, lilią jasną na własnym sercu złożona, wznosi się i opada, wraz z przyśpieszonym oddechem.
 Romantyczni, jak piękna jest melodia waszego milczenia!
 Rozpiszcie konkurs na słowny tekst do tego nokturnu, najgodniejszy, najgwiaździstszy.
 A tymczasem — nie mówcie nic!



75

 Notatki z dalekiej wycieczki morskiej:
 Toczą się morskie fale.
 Koziołkują w nich seledynowe błyskotki planktonu.
 Nieziemstwo żyje pod nami w rozległych, głęboko kołysanych swoich domenach.
 Nade mną wykłuwają się gwiazdy z chmur, ale tajniki ich równoważą się z nastrojem ciężkiego oporu, stawianego myśli mojej przez ten bujny nieświat, nad którym przepływamy ołowianym obłokiem.
 Człowiek okolony jest nieznanym, z góry i z dołu, przytrzaśnięty dwiema tajemnicami, którymi zamyka się horyzont, zielono-czarny.



76

 Gwiazdy świecą.
 Gwiazdy coraz ostrzejsze, coraz cierpsze.
 Wyrosły siłą myśli ludzkiej, mocą matematyki, wypełniły nieskończoność.
 Dominują srebrną drobnicą-ogromem.
 Jakaż przyszłość tego zjawiska?
 Z wiekiem naszym, z latami idącymi, coraz będą obojętniejsze i pospolitsze, aż w zwykłe gwoździe zamienią się wreszcie, gwoździe naszych trumien.



77

 W górze, nad nami, toczy się wojna dwóch wrogich frontów: powietrza polarnego z tropikalnym.
 Walczy pogoda, afrykański lazur, kohorta dzielnych dżinnów, berberyjskich duchów, z armią surowych, o zaciętych ustach aniołów północy, skrzydlatych zorzą polarną i strojnych w chmurny mundur.
 Żywioł naciera sam na siebie, podzielony na wolę zimna i wolę gorąca.
 Z jednej strony rozbiegane kształty fioletowych wielbłądów, z drugiej stada białych niedźwiedzi bojowych, szybko nocą płynących i budzących dreszcz zimna, który jest dreszczem strachu przyrody.
 Wśród nas, ludzi, nazywa się ta wielka wojna: niepogodą, psim czasem. Polityka niebios mało kogo wzrusza — toteż ostatecznego zwycięstwa szafirowych nie ogłaszają żadne „dodatki nadzwyczajne”.
 Niebo rozwija plafon nietutejszy, obfity w róże, w błękitne pióra i w pieniste grzywy siwych neżdów wiatronogich.
 W piersi mojej, szerokim oddechem otwieram kwatery tryumfalnym dżinnom, szafirowym orientu dzieciom.
 Witam ich powitaniem, w dalekich stronach zasłyszanym: „Allāhu Akbar!”.



78

 Przechadzając się po miłej helskiej zatoce, kilometrami w głąb płytkiego morza, które sięga mi po kolana w najgłębszych miejscach, bezpiecznie jak we śnie, wpatruję się w wodne sprawy i obyczaje.
 Na dnie, pod seledynową wodą, komórkowa siatka, dziana w nieskończoność; układ piasku głaskanego falą.
 Strzelistymi rzutami mkną w prawo i w lewo szare płotki o ciemnym cieniu. Jest i wiele meduz, które zdradza przede wszystkim okrągła umbra koloru sepii, leniwie sunąca na piasku, podczas gdy mgliste zarysy mdławej upiorzycy wód słonych falują na powierzchni.
 Jedna z nich zwraca moją uwagę żywością ruchów.
 Przewraca się raz po raz, wyraźnie igra, rozweselona.
 Kurczy dzwon swój przejrzysty, wygina macki skomponowane w kształt swastyki.
 Motyw zdobniczy, kwiatowy, którym są zdaje się po prostu jej wnętrzności, różowym czteroliściem kołysze się na wodzie z wyraźną radością życia.
 Twór czuje się może tak jak każdy z nas, gdy mu się zdarzy, że zacisnąwszy oczy drzemie jeszcze, ale już odczuwa pogodę przez powieki; gdy przeciąga się i nie patrząc jeszcze na świat, już go aprobuje całym sercem, w doskonałym porannym samopoczuciu.
 To podobieństwo, to zadowolenie zrozumiałe dla każdego, wyrażone skurczami tej bladej galarety, jest sprawą, którą tylko dlatego tak łatwo przyjmuję, że uprościła mnie już ta woda, złocista i naiwna.
 Samotność i bezmyślność, obie błogosławione, złagodziły mi duszę.
 W kole magii naturalnej stojąc, ja, magiczny zarys ludzki — nie dziwię się już niczemu.
 — Jeszcze tylko to szare, małostkowe pytanie: „poco to wszystko?” niech opadnie ze mnie jak kartka dnia wczorajszego, zerwana z kalendarza mojego życia.
 Może ten prostolinijny, morski powiew zerwie te słówka i uniesie, daleko ode mnie.



79

 Przemógłszy odrazę, która przypomina niechęć do pajęczyny i duchów — zanurzam rękę i zatrzymuję blade stworzenie. Czuję dreszcz jak na seansie spirytystycznym. Ektoplazma meduzy przesuwa się wzdłuż mojej dłoni, rozwiewna, okropna.
 Fantom! Jednak brakuje mu twarzy ludzkiej, choćby najgłupszej, aby nas niedowiarków o swojej transcendentalności mógł przekonać...
— — — — — — — — — — — — — — —

 Wodnice, najady, powinny być stworzone z tej samej mglistej materii i mieć taki sam jak ta kreacja przejrzysty organizm, gdzie karminową plamą ujawniałoby się ich serce chłodne...



80

 „Owoc świadomości złego i dobrego”.
 Owoc zakazany. Niejasna sprawa. Alegoria, którą pozwalam sobie rozumieć po swojemu: dlaczegóż to, po upadku pierwszych rodziców, zwierzęta zaczęły schodzić im z drogi i skończyła się nagle rajska harmonia wszechstworzenia z tą parą ludzi?
 Zapowiedziano przyszłemu władcy świata, obdarzonemu niezliczonym dobrem, aby jedynie z rozgałęzionego szeroko drzewa świadomości nie zrywał owoców. Pod grozą natychmiastowego upadku i degradacji.
 Owoc świadomy, owoc żywy, znający różnicę między dobrem a złem, między radością życia, błogosławieństwem zdrowia a cierpieniem i śmiercią — miał pozostać nietknięty przez człowieka.
 Jednak ów nieposłuszny, ów okrutny, ciekawością wiedziony, zdarł z tych zakazanych konarów jęczące, strwożone płody, broniące się jak mogły.
 Następnie, nędzny wygnaniec, nie żałujący swej winy, przeciwnie, szalejąc w radości nieposłuszeństwa, dorwał się po kolei do wszelkiej oddychającej istoty.
 Pomimo drzew owocowych dla niego łaskawie stworzonych, zbóż, traw, orzechów, korzeni o niezliczonych smakach, on z ciekawością, godną żuka-gnojaka — zakosztował nawet i wnętrzności zwierzęcych; spod skorupy żółwia wyskrobał skąpy zapas mięsa; dorwał się do języka słowiczego i do wolego ogona, do łap niedźwiedzich, śliskich żab i ślimaków.
 Hiena wybuchłaby zawistnym chichotem, patrząc na przysmaki nasze: ozdobne marmurki salcesonów w oknach wędliniarni.
 Chorujemy, owiani czarną mgłą śmierci, brzydcy, straszni dla zwierząt, uparci w naszym grzechu pierworodnym.
 Nie dobroć serca powstrzyma nas na tej złej drodze. Nie! Wątroba, którą tym systemem niszczymy, nerki, które nam się buntują — i postęp kaloterapii, bo już dzisiaj wiadomo czym jest wegetarianizm dla urody; zbawieniem, odrodzeniem.



81

 O, nadwrażliwości moja na punkcie światełek i migotów!
 Jakże mnie czarujesz, w oknie jubilera, drobny kuranciku barw, grający wzdłuż roztoczonego naszyjnika brylantów, tam i z powrotem! Nie mogę oczu oderwać...
 Dla dalekich mieszkańców wsi, widok miasta, obręczy świetlnej na aksamicie nocy migającej, grającej, musi być podobnie kuszącym czarodziejstwem...
 I mrozy, choć śmiercionośne, równie są biegłe w uwodzicielstwie, w zjeżaniu błysków, w pryskaniu tęczowymi iskrami.
 I gwiazdy mrugają. Najwidoczniej przyzywają nas.
 Czy równie są zwodnicze jak światła wielkich miast? tych miast, które są cieniem rzucającym blaski?
 Czy równie są próżne jak gra brylantów? Okrutne jak mrozy?
 Ziemia skusiła mnie kiedyś, białym, zapożyczonym od słońca migotem, ściągnęła ku sobie z nieba — niebytu.
 Olśniła mnie tęczami barw, ale niczym więcej. Niczym więcej.
 Piękna była rosa poranna, piękne światełko w dziecinnym pokoju, z kryształowego świecznika-pająka poczęte, i na ścianę rzucone, gotujące się w sobie z żywotnością nieopisaną.
 Obiecywało przyszłą radość, skakało jak szalone podczas sprzątania, zaszczepiało mi w sercu pragnienie rzeczy nagłych, wesołych, nieśmiertelnych i bezpiecznych.
 Szukać ich będę wiecznie, ofiara migotania, miłośnica brylantów...



82

 Jakiż uroczy przepis znajduję, przeglądając starą francuską książeczkę w skórzanej okładce, na której znać psie zęby i kółko od postawionego na niej, winem ociekającego kieliszka — (a wszystko razem wygląda jakby jeszcze kiedyś przebyło powódź).
 Tytuł: „Les talismans signatures”.
 Przepis, który mnie tak zajął, tyczy się krasomówstwa.
 Komu ciężko się wyrazić, komu w dodatku stale przerywają, nim dokończy zdanie (co właśnie mnie jest w gwiazdach pisane) — każdy jąkała, każdy łatwo tropiący się, każdy nieśmiałek, powinien nosić przy sobie kwiat lwiej paszczęki, radzi podręcznik.
 Zamknięta gęba tego dwupłatka otwiera się jak to wszystkim wiadomo, za pociśnięciem go od spodu kielicha.
 Ziewa on wówczas dosłowną paszczą, różowym podniebieniem jedwabiście wyłożoną.
 W tym znaku działa więc ten wspaniały talizman. Ułatwia wymowę, jej kwiecistość i lwi styl. Ale pod warunkiem noszenia go stale przy sobie, w zielonym jedwabnym pokrowcu. Zerwany ma być o zmroku, zanim dotknie go rosa i nocny chłód.
 Po zatym jeśli chodzi o pamięć, o myśl twórczą, to działa na nie znakomicie włoski orzech, również blisko przy sobie noszony.
 Z powodu swojego podobieństwa do ludzkiej czaszki i jej dwóch mózgowych półkul, jest on, twierdzi stara książeczka, której autor najwidoczniej obładowywał kieszenie orzechami — nieocenionym talizmanem dla myślicieli.
 Dodałabym od siebie jeszcze duży ogrodowy bratek, który brodatą swoją fizjonomią przypomina niejednego filozofa.
 — Wszystko razem — lekcja poezji.



83

 Wieje północny wiatr, ten sam, który w magicznej encyklopedii nosi ostrą i tajemniczą nazwę: Sarfar i uważany jest za tchnienie śmierci.
 Powiew ten płynie życiu w poprzek, naturze pod włos. Krzyczą w nim sylfy rozwścieczone — rosnący dym rudawych chmur mówi o wzniecanych przezeń często pożarach. Niewidzialne ręce zbroją się w zerwane gałęzie i konary i walą nimi na prawo i lewo.
 Skromnej kobiecinie, idącej przez most, wicher wywrócił wiotki i stary parasol, kroczy więc teraz nieszczęsna z tym żałobnym tulipanem, oburącz wyrywając go rozbujanej przestrzeni. Ludzie oglądają się za nią z politowaniem, z uśmiechem. Nie dość na tym, wiatr zdejmuje jej kapelusz. Przedstawia go publiczności, podrzucając go po ulicy. Jakiś rycerski szary człowiek rzuca się za nim w pogoń, ale nędzny przedmiot nabiera polotu i wpada do rzeki, gdzie rzecz prosta, nikt już za nim nie skoczy. Pozostało tylko ogólne wrażenie — nędznego żartu...
 Kobieta mocuje się z tulipanem. Najchętniej rzuciła by się i ona do rzeki, tak bardzo jest poniżona i prześladowana.
 Na moście panuje właśnie duży ruch, auta przystają. Jedno z nich, współcześnie pańskie, wyróżnia się pięknością. Koloru niebieskiej ważki, płynne w zarysach, rządzi się jedynie młodą dziewczyną u kierownicy.
 Spokojna jej uroda budzi nie tylko zachwyt ale i szacunek. Nawet policjant, obowiązkowo niewzruszalny, ma dla niej rzewny uśmiech na marginesie poważnych ust.
 Podziwiając tę pogodną i uposażoną, uboga kobieta uczyniła doniosły wynalazek życiowy. Pomyślała:
 — „Któż mi dowiedzie, że nie jestem nią? Kto z patrzących na nas wie, że moje ja w tej a nie w tamtej pięknej postaci przebywa?
 Jedna ja wiem o tym na pewno — i nikt, nikt więcej prócz Stwórcy! To nasz sekret żałosny. Śmiejcie się więc ze mnie, a podziwiajcie tamtą. Gdzie dowód, powtarzam, że nie jestem nią? proszę o ten dowód! O dzięki Ci Boże za tę niespodziewaną pociechę!...”



84

 Jedno moje dmuchnięcie — i poleciał bezwładnie w dal ten mieszkaniec mojej książki, owad-pyłek, obywatel drukowanych stronic.
 Bibliofil najuboższy! Widzę go w miejscu, gdzie opadł. Trwa tam spokojnie dalej, nienaruszony.
 Zazdroszczę mu, że żyje w innym świecie, w powietrzu łaskawszym, nośnym jak hamak, gęstym od tajemnic.
 Skromne jego życie obraca się wśród cudowności, jak w starodawnych Indiach życie religijnego człowieka — poety.
 Potężna Dewa, pod moją postacią zjawiona, dmuchnęła nań, życzliwie choć kapryśnie.
 Teraz ściga go ręka bóstwa, teraz trzyma go na dłoni. Błękitne słońca oczu naświetlają go, pełne dobroci.
 Jeśli robaczek uświadamia mnie sobie, to jest to zaczątek, zarodek modlitwy w duszy tej pyłkowej.
 Jak łatwo jej wierzyć w siły nadprzyrodzone! A przed nami jakże pilnie zataja się każdy anioł, w jaką niewidzialność stroją się wyższe szczeble ponad ludzkością, dopomagając nam do skręcenia karku w pysze i ciemnocie!
 Czarny, zwijny wciornastek, którego w tej chwili uratować muszę z topieli w wazonie róż, ten półcentymetrowy łajdaczyna, piękniejszą ma formę życia ode mnie, bo przestaje z bogami, którzy go litością swoją zaszczycają.



85

 W lasach bieli się już zawilec, Anemone nemorosa.
 Wiotkimi, dłoniastymi liśćmi gładzi wiosnę w powietrzu.
 Sinieje przylaszczka — i sasanka obwisła, włochata, ciemno zmysłowa, gorączkuje już majowo.
 Mucha wpija się w słońce: żółtą cykorię rozwitłą. Mgławice baniek, duchów nasiennych srebrzą łąkę.
 Puszy się biały księżyc.

Czytaj dalej: Miłość (Nie wi­dzia­łam cię już od mie­sią­ca) - Maria Pawlikowska-Jasnorzewska