Kanonja

Autor:

Pada na placyk senny zmierzch,
Na Anioł Pański dzwonek dzwoni,
Gore w zachodzie Fary wierzch
I okna domków na Kanonji.

Wszystko, co było, wstaje znów
Z wylatujących w przeszłość pieśni, —
Lecz ze straconych życia snów
Żaden — raz drugi się nie prześni.

 Miał szczęście do pieśniarzy ten zaciszny, miły, taki bliski miasta, a tak jednak od niego oddalony placyk. Śpiewali o Kanonji Gomulicki i Miron, obaj w najpiękniejszych swoich i najbardziej popularnych wierszach; Gomulicki mieszkał tu nawet, za swoich młodych lat, na facjacie, w dawnym pałacu Staszica, kiedy to „kochał książki i dziewczęta“, co zresztą pozostało mu na całe przepojone poezją życie, jak każdemu prawdziwemu poecie.
 Czar, wiejący ze starych murów, udzielał się nietylko mieszkańcom tego uroczego zakątka, ale i zwiedzającym go miłośnikom starej Warszawy, wśród których prym trzymali — malarze.
 Zdarzało się niekiedy, iż trzech, czterech lub pięciu nawet jednocześnie artystów, w rozmaitych punktach Kanonji, bądź ustawiwszy stalugi, bądź przysiadłszy na progu którego z kanoniczych domków, szkicowali: wylot na Jezuicką, Dziekanję, tę czy ową połać placyku z najbardziej charakterystycznym budynkiem lub wreszcie: tyły katedry, z pełnym niebiańskiego wdzięku posągiem Najświętszej Marji Panny, tak litościwie patrzącej na ludzką nędzę i ludzkie łzy.

Błękitna lampka pali się —
Na starym rynku brzmi piosenka —
Ze źrenic leci łza po łzie —
I czyjeś serce z żalu pęka.

A posąg chyli boską twarz
I na nędzarzu rękę kładnie —
I jakbyś słyszał: jeszcze masz
Niejedną perłę w sercu na dnie.

 Przed wieloma laty, kiedy jeszcze nie przebudowano niektórych domów na Kanonji, kiedy, zamiast istniejących dziś oficyn od Wisły, zieleniały konarami drzew i barwiły się różnorakiem kwieciem nawpół dzikie, czarujące tem właśnie swem
zapuszczeniem ogrody, tak cudownie odtworzone przez Aleksandra Gierymskiego w jednym z najsilniej porywających jego obrazów, — na ulicy Jezuickiej szumiało życiem ruchliwem, młodzieńczem, radosnem — gimnazjum realne.

 Z tego gimnazjum o godzinie dwunastej w południe wysypywał się na wielką pauzę rój roześmianych, rozbawionych, szczęśliwych i figlujących uczniaków w zielonych ze złotemi guzikami mundurkach i rozbiegał się na placyku Kanonji lub wpadał na moment do jednego z ogrodów, właśnie w dawnym Staszicowskim pałacu Towarzystwa Przyjaciół Nauk, gdzie mieściła się podówczas znana i ulubiona przez młodzież gimnazjalną mleczarnia.
 Jakiż gwałt, jakiż krzyk, jakiż śmiech rozbrzmiewał w ogródku z prześlicznym widokiem na Wisłę i zawiślańskie — aż po Grochów — pola! Jakiż niepowrotny już nigdy wdzięk rozpromieniał nawpół dziecięce twarzyczki! Starsi cichutko rozprawiali o sztuce i polityce — spiskowali; byli to czytelnicy „Prawdy“, wielbiciele Świętochowskiego i Marjana Bohusza; młodsi pędem wypijali mleko i połykali kajzerki, aby zdążyć jeszcze na Piwną do „gołębiarskiego“ sklepiku, aby napatrzyć się na niesłychanych „fajfrów“ i na tkliwie gruchające turkawki.

A tam — od zmiennych Wisły fal,
Co wciąż się w barwie przeinacza,

Leci, jak mewa w morską dal,
Pełna tęsknoty pieśń flisacza.

I młoda dusza rwie się, rwie,
Jak ta piosenka, smutkiem chora, —
A tutaj trzeba wracać się —
Do moskiewskiego — „profesora!“.

 W domkach na Kanonji tradycyjnie straszyło. Kto straszył i co straszyło — nie wiadomo. Dość, że po dwunastej w nocy żadna służąca za skarby świata nie wyszłaby do piwnicy, na podwórko lub do sieni, o ile, oczywiście, nie oczekiwał na nią — kochanek.
 „Bo to we dwoje, proszę łaski pani, zawsze raźniej.“
 Ja jestem tego samego zdania, więc nie dziwiłem się nigdy obawom pokojówek.
 Najśliczniejsze i najmilsze były na Kanonji — facjatki. Tam, ach, tam w wiosenne, w letnie, w jesienne wieczory siedzieć w okienku i marzyć — nie samotnie — cóż za raj na ziemi!
 Na niebie gwiazdy — i dwie gwiazdy źrenic, wpatrzone w twe oczy; za oknem melodja fal wiślanych — a obok ciebie srebrzysty głosik, który szepce: kocham; z ogrodów zapach róż i jaśminów, a tuż przy tobie urocza woń ustek najdroższych i ukochanych warkoczy.

Piszę i marzę w wieczór ten —
Zagląda w okno blask miesiąca —

I jeden mi się roi sen:
Dziewicza postać czarująca.

Rozdzieram gęstą bytu mgłę,
W której mi duszno żyć, jak w klatce —
I wciąż przed sobą widzę tę,
Którą tak chcę mieć — na facjatce!

Czytaj dalej: Orlątko - Artur Oppman