Dwaj Towiańszczycy.

(Adolf Rozwadowski i Ludwik Szwejcer)

Wspomnienie z czasów Komuny Paryskiej

Ils meurent tour a tour, et, renaissant plus beaux
Pour disparaitre encore dans leurs sanglants tombeaux,
Ils lacerent ton coeur mieux que les Euménides
Ne flagellent les Morts aux demeures livides!
Oh! qui soulevera le fardeau de tes jours?
Niobé, Niobé! Souffriras-tu toujours?
Leconte de Lisle


I
Na jednej z ulic nędznych za Sekwaną,
Dziś już tej pewno i nie ma ulicy,
Dwaj się gnieździli starzy towiańszczycy,
Których w wychodztwie znano, szanowano
I wyśmiewano, jak to u nas bywa.
Lekkość, a lekkość wiadomo, jak chciwa
Na lada dowcip, którym pamięć żywi...
Śmieją się radzi z poczciwych poczciwi
I niepoczciwi... z śmieszności i z części,
Z modliwy, z pracy, z natchnień i z boleści.

Ludwik i Adolf, obaj dobrze siwi,
Ten prosto, drugi trzymał się pochyło;
Tego się czoło łysiną świeciło,
Ów jako drzewo, które czas wykrzywi,
Końcami długiej, nie strzyżonej brody
Zamiatał, idąc do mieszkania, schody.
I stąd portierka domu (kabalarka)
W jednym widziała wizerunek Marka,
Drugi jej Pawła przypominał wiele,
Stojących w niszach na starym kościele.
 
A że jej przerwy nie czynili we śnie,
Wracając zwykle do kwatery wcześnie,
Okazywała dobre dla nich chęci
I przed ciekawym świadczyła muszarem,
Że za Sekwaną w obwodzie ich starym
Są to jedyni prawdziwi dwaj święci,
Że ich widuje zawsze u roboty,
Że nie bigoty są i nie kagoty.
 
Znałem ich, żyłem przez czas długi z nimi.
Gdy była mowa o rodzinnej ziemi
I o przyszłości, Ludwik w zapał wpadał,
Adolf zaś cicho pod oknem przysiadał,
Z brata na chwilę nie zdejmując oka,
Wpatrzony w lice mówcy jak w proroka.

Na emigracji rzadko się przytrafi,
Byś nie był zmuszeń słuchać biografii,
Więc o fortuny w miłości przykładach,
Jak się królowe kochały w tych dziadach,
Różne historie tej samej natury,
Myśliwcy polscy i... karykatury.
 
Adolf o sobie, bajkodziejom sprzecznie,
Głuche milczenie zachowywał wiecznie.
Czy się do niego zgłaszała rodzina,
Nie wiem - rodzina prędko zapomina.
A zresztą wielce delikatna strona
Pytanie rzucić: Czy pisała żona?!
Czy brat o bracie myśli w niedostatku?
Był anioł: Maria Boleska, w przypadku...
Pamięć dobroci serce mi porusza,
Jaka to była Polka, jaka dusza;
Poszła i ona...
 
Wiem, że był w urzędzie,
W trzydziestym pierwszym że wojskowo służył,
Ale gdzie, jak, co? nikt wiedzieć nie będzie.
Jak drugi Kortez nawę wspomnień zburzył
I nieodmienne wziął postanowienie
Zachować o tym najgłębsze milczenie.
Więc gdym wspominał dym ojczystej strzechy,
Zauważyłem tylko półuśmiechy,
Przełom sam sobie wtórzył po rozmowie:
Cierpiałeś dużo, gdyś tak skąpy w słowie.
 
Jego towarzysz za to mówił wiele,
Kiedy się zeszli bracia przyjaciele:
Nabielak, Rettel, Seweryn Goszczyński,
Belwederczyki, koledzy szlachetni,
Jakby mu z serca odpadł kamień młyński.
Marzenia swoje dziad sześćdziesiątletni
Roztaczał bujnie za Andrzejem Mistrzem
Uczuciem tchnące najżywszem, najczystszem,
Rósł i promieniał na ojczystej dumie,
Jak dziś maleją młodzi na rozumie.
 
Śród zadumanych towiańszczyków koła
Wieszcz ukraiński pochmurnego czoła,
Jakby z Dnieprowej przywabiona czajki
Dusza Nebaby albo Nalewajki
W pochwie siedziała Polską gorejąca,
W której żywotów przeszłych grzechów strąca;
Bo takie były sądy w owym gronie,
Wierzącym w przejścia ludzkich dusz po zgonie.
 
Z nim szła rozmowa poważnymi tory
I często głębsza rybka myśli plusła,
Coś jakby echa proroctw Wernyhory.

Wszystko, co polskie - bajki, pieśni, gusła,
Historia, prawo wiązało się gładko,
Żeś się za krajem zwracał jak za matką
I w sercu świeżej nabierał otuchy.
Duchami zwano ich: ej! gdzie te duchy?...
Spokojna wiara - kiedy w innej części
Doprowadzały rozprawy do pięści,
Obraza boska, czasem pojedynek,
Chyba że mówca wykręcił kominek
I przed ostatnim pomknął rezultatem.
Byli i święci... wszyscy dziś za światem:
Heltman, Dmochowski, Ebers, Ulrych, Łuba
(Oficer stary, prowadzący bryki,
Serce anielskie, chociaż mowa gruba,
Bluza, saboty - chłop, fajeczka krótka.
Na tego patrząc, starej Republiki
Zalatywała jakaś gminna nutka).
Zakon, wybrany ze wszystkich powiatów,
Bosych Ojczyzny przyszłej reformatów.
 
W izbie, zaprawdę nie było przepychu,
Do zrozumienia rzecz. K`temu na strychu
Z nieodgadnionej barwy długiej ściany,
Szarej, papierem kiedyś wyklejanej,
Tu, ówdzie strzępy różnobarwne ciekły;
Więc ruchomości także rejestr mały:
Łóżczyska stare po dwu stronach stały,

Z których gołębie do gniazd słomę wlekły...
Stołki dwa, stolik, papiery i mapy,
Ławka (ostatek nieboszczki kanapy),
Otóż i wszystko, z dodatkiem obrazków
Wileńskiej Matki Boskiej z Ostrej Bramy
I chłopa, biedy polskiej z błot czy piasków,
Z podpisem: "Jezu! zmiłuj się nad nami."
 
Częstym tu gościem bywał głód i troska,
Przecież ich ręka salwowała boska.
Grzymała skończył w oblężeniu z głodu,
Seweryn w mrozie spalił bibliotekę,
A śmierć, co z ludźmi nie czyni zachodu,
Jakoś do braci nie przeszła przez rzekę.
 
I oto we dniu Paryskiej Komuny,
Gdy zatoczone wersalskie armaty
Na komunardy rzucały pioruny,
Dwaj bracia słuchy wysłali na czaty;
Hej, co to będzie? A co będzie, gwarzą:
"Ano przecierpi za winnych niewinny."
"Co będzie, dnie to następne pokażą.
Francuz nie może dosiedzieć bezczynny;
Lecz bez idei - szaleństwa napłodzi.
Wzięli naukę, im to nie zaszkodzi...
Bo Francuz, bracie, gdy wlezie w kałużę..."
"To i cóż? Rzuci pół miliona ludzi,
A gdy się w ogniu bitew duch obudzi,
Jak skoczy, to się nie oprze, aż w chmurze.
Lecz dzisiaj w wyższym nikt nie mówi tonie
I przeto rózga nie schodzi z ich grzbieta.
Pamiątka sławy po Napoleonie,
Kolumna - padła na słowo Courbeta,
Lecz gdy kolumny duchów spod Marengo
Staną, wnet niższe duchy się rozprzęgą."
"A tak, tak, bracie... Nastaw samowara,
 
Zimno, to izbę coś ogrzeje para..."
I stary Adolf żwawo się zakrząta,
W ulicach ciemno, godzina dziewiąta;
Kule ogniste, zataczając łuki,
W pył roztrącają dzieła pięknej sztuki.
Ogień pożaru silny wiatr poddyma...
"A Notre-Dame, bracie?..."
"O! Notre-Dame się trzyma.
Spokojna Pani i na straszną burzę
Świecą jej okien kolorowe róże.
Z placu Bastylii Kolumna Lipcowa
Od dołu ognia okryła się złotem,
Anioł z jej wierzchu we chmurach się chowa,
Jak gdyby skoczył do nieba z powrotem,
Zanika... cienie kształty miasta chłoną.
 
Widzisz tę babę, furię tę czerwoną
Z oleju garnkiem? za nią z żagwią gamen:
Podpala - słyszysz: Amen, krzyczą: Amen!
Nie robotnicy, nie niebieskie bluzy -
To są galery, bracie, i zamtuzy.
Opoje brzydkie, złodzieje, brudasy,
Biodra krwawymi okręcone pasy...
Jakież to czasy, bracie, jakie czasy?!...
 
Zaświećźe lampkę przed Marii obrazkiem.
Obrazek ten jest, bracie, po Pułaskim,
Gerycza matka, Rejtanówna z domu,
Pomnisz, przyniosła... Podaj okulary.
O! Święta Pani, ratuj od pogromu...
Na oczach krople... zwilgotniał od pary.
O! Matko nasza i polska Królowo..."
Jeszcze modlitwy nie przebrzmiało słowo,
Gdy się chrapliwy ozwał głos przy bramie:
"Otwieraj bramę, bo siłą wy łamię!"
 
II
 
"Kto wy?" - "Polacy."
"Prędzej, bez hałasu.
Ha! podpalacze! Nie ujdzie wam płazem!
Żwawo, hej! żwawo, wojsko nie ma czasu!
Lampa petrolium pełna przed obrazem.
Pod mur, a na cel dobrze brać, żołnierze,
No, dalej, prędzej, stary petrolierze!"
"Francuzi, bracia, miejcież rozeznanie,
Chociaż te piersi nie szczycą się krzyżem,
Wczora my z wojskiem jako chrześcijanie
Staliśmy, walcząc, w ogniu pod Paryżem."
 
"Pas de temps, allons, dalej z nim pod ścianę!"
Więc Ludwik: "Bracie, stańże, gdzie ja stanę,
Ot tak, i razem, na apel do Boga!
Czas nam ze świata. Jak droga, to droga!"
"Ave Maryja!`" - I wyprostowani,
Jakby ich olśnił blask Anielskiej Pani,
Dłoń w dłoni, mężni w ostatniej godzinie,
Po raz ostatni zimnymi powiewy
Wypełnią życiem unużone trzewy.
"Żołnierze! prędzej kończyć z tym motłochem!"
"Cel! pal!" - padł wystrzał, zadymiło prochem.
"Niech żyje Francja!" Na okrzyk ostatni
Upadających pod płonące mury
Huk odpowiada w ulicach armatni
I wersalczyków ciągnące tambury.
Wenseńscy strzelcy sprawili się dzielnie,
Gdybyż do wrogów strzelali tak celnie!
Pieniądze mają, Prusom się opłacą,
I mają wolność, lecz wolność ladaco.
 
"No i cóż dalej? i cóż nasi na to?"
"Ha! cóż mówiłem? Pokażmy raz przecie,
Jaką nas Francja nagradza zapłatą
Za przelewaną za nią krew po świecie.
Zbierzmy się wszyscy, czy mąż, czy niewiasta,
Rozwińmy nasze wolności sztandary
I idźmy środkiem zdumionego miasta,
A zobaczymy, jak nas Paryż stary,
Któremu wieczną to zostanie plamą,
Przed napoliońską będzie żegnał bramą.
Francuz takiego wstydu nie wytrzyma.
Niechaj się tylko emigracja zbierze,
Bo gadaj, co chcesz, a ja nie uwierzę
W miłość moskiewską; zaleźli w kałużę,
Szał, polityka, błędy robią duże."
"To i cóż? Rzucą pół miliona ludzi.
A gdy się w ogniu bitew duch obudzi...
No, to obaczą! Nam pilnować sprawy,
Czy los łaskawy, czyli nielaskawy.
Na śmierć gotowi, a na biedę tchórze,
To może lepiej głodnymi oczyma
Czekać na pensję nędzną w prefekturze."
 
"Gadaj - a taki z nimi rady nie ma."
I tu się mówca pochylił nad szklanką,
Kończąc gawędę znaną Warszawianką:
"O! Francuzi, czyż bez ceny
Rany nasze dla was są
Spod Marengo, Wagram, Jeny,
Lipska, Drezna, Waterlo!"
Skończyłem - smutno gasną stare świece,
Pożółkłe, wiotkie jak ten papier w tece...
PANI HELENIE MODRZEJEWSKIEJ
Kiedyż usłyszę głos, co w duszę wnika,
O czarodziejko narodowej sceny?
W natchnionej piersi jakaż to muzyka!
A jaka władza pięknej Melpomeny!
Ona to serce obojętne widza,
Zakamieniałe na łzy i rozpacze,
Potokiem żywych boskich wód zawstydza,
Tyran jej strzałą ugodzony płacze;
A kto jej służy, kto kapłaństwo sztuki
Szanuje w sobie, zjednywa jej wiarę;
Jedno pałace czyli miejskie bruki
Ręce po złotą wyciągają czarę;
Świat ideałów spragniony, sam w kale,
Marzy o myśli i dzieł ideale.
 
Tłum widzów wielką wypełnia widownię;
Słuch wytężony, przyspieszone tchnienia;
Cienie znikome śledzą kroki cienia,
Co ludzkie nędze wydaje wymownie.
I scena zda się wichrową przestrzenią,
A morzem - widzów niecierpliwych sala;
Piersi się wznoszą i łzy się strumienia
Wicher je sztuki pędzi i oddala;
I widz z artystą ściśle się jednoczy
Jak dwojga istot zakochane oczy.
 
Za twoją sprawą albo raczej ducha,
Co w piersi twojej dziwne wzrusza tony,
Zawora grobów rozrywa się krucha
I szekspirowskie wstają Desdemony;
Księżyc, jak doża, srebrzy się, wybiela
I chmura błyska jak oko Otella.
Zmieniona rola - i córka Protea,
Już przeodziana z książęcych atłasów,
Wychodzi piękną kochanką Romea,
Zmyśloną gwiazdą niewiadomych czasów.
I oto, zgięty na bluszczowym ganku,
Ten najpiękniejszy włoski kwiat poety
Dłoń lilijową składa na kochanku -
Róża miłości, Julia Capuletti -
I łaje świtom na ojczystych górach
Poprzedzającym ranne słońca loty,
Że złote rąbki malują na chmurach,
Płosząc słowika i Julii pieszczoty.
 
Za chwilę szczęścia, ach! jakże się płaci,
Jaką rozpaczą, jakim nocnym piekłem!
Za czar godziny Julia wszystko traci,
Noc ją otacza całunem przewlekłym...
Kolumny, cienie... z głazu sarkofagu
Zsuwa się, ciężkie zostawia letargi
I schodzi w cienie, pewna jak odwaga:
Usta ni żalu nie niosą, ni skargi,
Tylko to imię "Romeo"... daremno!
Upadła, widmem rozciągniona białem;
W oczach kochanka już zimno, już ciemno,
Julia się łamie nad Romea ciałem:
Może go zbudzi włosami złotymi,
Może tak westchnie, jak wzdychał pod nimi?
 
Nad zimnym grobem Romea, Juliety
Kończą się zemsty i długie "niestety"
W sercu się widza na głębiach rozlega
Nad smutnym losem Julii i Montega.
Zmieniłaś rolę - i za tobą wieże
Pod mgliste niebo wznoszą dumne szczyty;
Północnej Danii widzę lodów płyty
I to burzliwych morskich wód wybrzeże,
Gotyckie zamki królów Skandynawów,
Kędy, igraszka książęcia szaleńca,
Ofelia zielska targa z ciemnych stawów
Dzikie do sierot odrzuconych wieńca.
Los ją straszliwy z wszystkiego ograbił
I tylko postać zostawił jej piękną;
Dwie jej miłości jednym gromem zabił.
I gdzież są piersi, co z żalu nie pękną,
Patrząc, jak burza unosi straszliwa
Kwiaty i dzieci, i serca czujące,
Jak rozczochrany los wszystko rozrywa
Na brzegi pędząc, gdzie nie świeci słońce,
I jak te duchy, ślepą gnane falą,
Przez wieki lecą, przez wieki się żalą?
 
Artystko wielka! kiedyż cię zobaczę,
Strojną w eglantyn kwiaty i powoje?
I głos usłyszę, co tak strasznie płacze,
I to "dobranoc" powtarzane twoje,
Gdy z dzikim śmiechem rozrzucasz po sali
Sitowia jezior i różdżki konwalii?
Istne marzenie, z którego po chwili
Zostanie garstka grobowego prochu.
Kto chętny kwiatu, niechaj się pochyli
I ściga echa obłąkanej szlochu.
O sny młodości! na drodze żywota
Nikt was nie oddał piękniej jak ta złota.
Ofelie mglane sen rzucają twardy
I zatopionych wloką szat obłoki;
Julie od świtów odwracają wzroki,
Łabędzie szyje prostują Sztuardy.
I wśród zdumionych widzów twoje czary
Uczucia budzą na głębi serc śpiące,
Pod jakieś smutne prowadząc miesiące,
Gdzie w mgłach Zygmunty świecą i Barbary.
Za twoje czary - obyś nie zaznała,
Artystko wielka, śród życia podróży
Innego wieńca jak ów, którym Chwała
Swych ulubieńców najwybrańszych wita
I innej burzy prócz oklasków burzy.

Czytaj dalej: Dwa dęby - Teofil Lenartowicz