Łzy

I.
O rozpłakały się oczy i serce,
O rozpłakały mi się w łzy gorące!
I me uczucia są jak rosą lśniące
Ostatnich kwiatów jesienne kobierce.

I jako iskra ginie po iskierce,
Kiedy na węgiel sączysz krople drżące,
Tak i mych blasków serdecznych tysiące
Giną ach! w serca bolesnej rozterce.

I fala bytu mojego, wesoło
Płynąca nieraz w żywym rozhoworze,
Ledwie się w smutnym odmęcie poruszy —

I wszystko życie, wszystek świat wokoło
Z łez mi się zlewa w jedno wielkie morze
I drży, jak łza ta, co ciąży mi w duszy.

II.
Jak te obłoki, co, zrodzone z ziemi,
Płyną na ciemnych skrzydłach mgieł do góry
I tam, w brzemienne złączywszy się chmury,
Znowu spadają wstęgi kroplistemi,

Tak i łzy moje, dłońmi bolesnemi
Wyrwane z serca, mkną z szumem wichury
Losów ku niebu i blask swój ponury
Topią znów w serce z skargi daremnemi.

Bo choć na duszy ciemnym nieboskłonie
Zabłyśnie tęcza nadziei, jej bytu
Krótkie są chwile, jaśń jej krótko płonie —

I, od nadiru, aż tam do zenitu,
Przestwór, co wnętrza mego świat otula
Jest jako jedna łzawa, czarna kula.

III.
Na mogilniku widziałem prawnuki
Tych wielkich, dawno pomarłych rycerzy,
Co blaskiem mieczy i blaskiem puklerzy
Wskróś oślepiali wrogie losy-kruki.

Stali posępni, pozginani w łuki,
Lecz bez cięciwy... Zgasł im zapał świeży
I łzy spadały po zblakłej odzieży,
Uszytej, widać, z całunowej sztuki.

I tak mnie widok ten przejął i wzruszył,
Że i ja z nimi stanąłem, schylony,
I jasny wzrok mi strumień łez zaprószył.

I, w żalu jeszcze dziś niepocieszony,
Nie umiem skargi tej przytłumić w sobie,
Że tyle duchów marnieje na grobie...

IV.
Dopókiż jeszcze czas, w cierpienia płodny
I w czczość porywów, będzie nas, bez winy,
Których słabości wyssały godziny,
Chwytał w swój uścisk, w uścisk śmierci chłodny?

Dopókiż jeszcze moloch, walki głodny,
Będzie z nas krwawe pożerał daniny,
Gdy nasze matki, drżące, jako trzciny,
Leją łez rosę w strumień krwi swobodny?

Ach! Czyż spokoju i tej cichej pracy,
Która swe gmachy miłością buduje,
Złota nas przędza nigdy nie osnuje?

Czyż na nas wiecznie ma ciążyć przekleństwo,
Które ponoszą dziejowi żebracy:
Przecicha boleść i głośne męczeństwo!?...

V.
Kiedyż to życie przestanie być życiem
Słońca, co blednie, blasków, które gasną?
Zachodem dążeń, w wieczoru przejasną
Spowitych zorzę, co ledwie jest śniciem?

I kiedyż świat ten, mrący pod nakryciem
Ponurej nocy, nowe siły drasną,
Siły porannych przebudzeń, i ciasną
Pierś mu rozszerzą szczęścia wiecznem biciem?

Ach! tyle razy ze snu się podnosi
I tyle razy dniem pragnień gorących
Rozrywa wnętrze i znów w sen zapada.

A z wszystkich czarów, ze wszystkich kwitnących
Koron nadziei, pozostaje blada,
Zwiędła łodyga, która smutek rosi...

Czytaj dalej: Przy wigilijnym stole - Jan Kasprowicz