Giordano Bruno

I.
Ileż to pieśni wylałoś już z siebie,
O niezgłębione ty serce człowieka!
Ile jest świateł promiennych na niebie,
Ile co rano srebrnych kropel ścieka,
Ile bławatów na wiosennej glebie
W płaszcz się słonecznych kolorów obleka,
Tyle się tonów śród pieśni twej mieści,
Głoszących boje, rozkosze, boleści.

II.
Lecz czasem schodzi do głębin żywota
Anioł skrwawiony i po harfie twojéj
Rękami dzikich roznamiętnień miota,
A wówczas pieśń twa podobna do zdroi,
Które w łożyskach rozpieniła słota,
Kiedy się w wieńce błyskawiczne stroi —
A które, żadnej nieświadome straty,
Topią w swych nurtach najwonniejsze kwiaty.

III.
Nieraz słyszałem te straszliwe zgrzyty —
Nieraz słyszałem rozpalone głosy:
»Po co wam płynąć w nieznane błękity?
Nowych polotów po co zgłębiać losy,
Jakie wam stwórca przeznaczył, ukryty
W porannej zorzy rubinowe włosy?
Kornie klęknijcie u stopni ołtarzy
Bez śladu zgłębiań i zwątpień na twarzy!«

IV.
Serce człowieka! Ten anioł zniszczenia,
Anioł obłudy i sprzedajnej wiary,
Gdy się zagnieździ pośród twego cienia,
Przybiera kształty ascetycznej mary,
W miecz się i stosy ogniste zamienia
I idzie szukać dla siebie ofiary —
Idzie jej szukać pomiędzy te duchy,
Co pragną twoje pozrywać łańcuchy!...

V.
W osamotnionej i posępnej celi,
Ponad tajemnic księgą rozłożoną
Tonął w bezdennej, mistycznej topieli
Mnich, co miał serce i duszę stęsknioną
Za owem bóstwem nieskalanej bieli,
Wieńczącem skronie cierniową koroną —
Skronie tych ludzi, którzy wszystko tracą,
By się poszczycić tą przedziwną płacą...

VI.
Czysta go Prawdy przywabiała postać,
Ku niej podnosił roziskrzone oczy,
Do jej królestwa chciał się myślą dostać
I swego ducha topić w jej przezroczy:
I począł ciało umartwieniem chłostać,
Myśląc, że ono mu blaski jej mroczy —
Począł zwyczajem Franciszków z Assyżu
Szukać jej w krwawych stygmatach i krzyżu.

VII.
I oto zgłębiał wieczornej godziny
Wiary Chrystusa tajemnicze tonie,
Czekając, rychło z niebieskiej krainy
Chór mu anielski światłem nie zapłonie,
Rychło się chmurne rozjaśnią głębiny
I złote słońce pokażą w swem łonie —
Lecz próżne modły i próżne badania,
Boska się Prawda z ciemnic nie wyłania.

VIII.
I zamknął księgę i z palącą głową
Wyszedł zaczerpnąć wiosennego chłodu.
Przed nim błyszczała wstęgą purpurową
Ostatnia zorza, a drzewa ogrodu
Jęły ją wielbić wspaniałą osnową
Dziękczynnej pieśni, że wolne od lodu,
Wolne od szronu i tej smutnej szaty,
Która jest godłem żalu, klęsk, zatraty.

IX.
Ponad nim gwiazd się iskrzą miliony,
Jak wymarzonych aniołów źrenice,
Które z nieznanej przywoływał strony,
Aby mu, myśli zapaliwszy świéce,
Rozdarły życia tajemne zasłony
I jasne Prawdy pokazały lice —
Iskrzą się gwiazdy, a każda z nich wnika
Złotemi głoski w serce zakonnika.

X.
I czuł, jak w serca świątnicy ukrytéj
Nowe się jęły podnosić ołtarze,
Jako swoimi gubiły się szczyty
W morzu szafirów i w ognistym żarze;
Czuł, jak śród gwiazd tych niezliczonej świty
Inne do niego przemawiały twarze,
Nie te przyćmione, nie senne i mgliste,
Lecz pełne ognia, jasne i złociste.

XI.
I czuł, jak inne zagrały mu pieśni,
Wypływające ze struny wszechświata;
Jak go z klasztornej wyrywały cieśni
Tam, gdzie się z czynem poświęcenie brata —
Z czynem tych, którzy, do działania wcześni,
Nie drżą przed stosem i toporem kata;
Czuł, jak go gwiazd tych gorejące roje
Z duchami zmroku pędziły w przeboje...

XII.
I w uwielbienia namiętnym zachwycie,
Wznosząc źrenice ku gwiaździstej wstędze,
Zawołał z piersi: »Nieznane wprzód życie
Śmieje się do mnie w ogromów potędze!
I widzę prawdę w niebieskim błękicie,
A nie w pijanej, zapylonej księdze —
Widzę ją jasną w tej drodze gwiazd mlecznej,
W złocistej zorzy i kuli słonecznej.

XIII.
Wśród tych ogromów, ponad tymi światy,
Jeden panuje wielki duch harmonii:
Głowę mu wieńczą płomieniste kwiaty,
Niezmiennych zasad tablicę ma w dłoni;
Stoi, jak posąg, przybran w bronzu szaty,
Ale ze znakiem żywota na skroni —
Stoi i ładu strzeże całą wieczność
I woła światom: »Me imie: konieczność!«

XIV.
I słyszą gwiazdy głos ten zawsze nowy
I kołem wiodą napowietrzne tańce,
I śród mgieł nocnych nad ludzkiemi głowy
Świecą, jak duchów przewodnich kagańce,
A blask ich jasny, gorący i zdrowy
Wiedzie człowieka nad królestwa krańce,
Tam, gdzie wspaniale, na odwiecznym tronie,
Białą nagością czysta Prawda płonie.

XV.
I słyszy głos ten ziemica: drży cała
I w zakreślonem obraca się kole
I śpiewa słońcu królewskiemu: chwała!...
Zielone drzewa szumią na jej czole,
Tęczowych kwiatów gromada wspaniała
Poi się rosą przy wiosennym stole,
Pokąd im anioł zgrzybiały i blady
Nie zmrozi wiosny gorącej biesiady.

XVI.
Oto przedemną jakiejś gwiazdy oko
Blaknie i gaśnie. Po drodze błękitu
Widzę, jak duch jej ulata wysoko
I do wiecznego przelewa się bytu...
Porzuć o serce tę żałość głęboką:
Gwiazda znów jutro zabłyśnie u szczytu,
A z jej ust pieśń ci przedziwna wnet spłynie,
Że śród wszechświata nic nigdy nie ginie.

XVII.
O! Jako gwiazda, śród tego łańcucha
Gasnąc przedemną, nie zgasła na wieki;
Jako ją znowu do życia rozdmucha
W zmienionych kształtach konieczność; jak z rzeki
Na srebrnych skrzydłach nieznanego ducha
W niebo mgły płyną i znowu śród lekkiéj
Topią się wody, tak i duch człowieka
Do pierwotnego źródła perłą ścieka.

XVIII.
Duchu potężny, który swojem tchnieniem
Napełniasz światów szereg niezliczony,
Tyś tą kaskadą, ty jesteś strumieniem,
Którego krople eolskimi tony
Dźwięczą i dźwięczą i, z martwem się mieniem
Zlewając, żywych rodzą miliony!
Duchu potężny! Do twego źródliska
Każda z tych kropel znowu się przeciska.

XIX.
O, jak mi nikniesz z przed oczu, Jehowo,
Wylęgły w mózgu bezlitosnej zgrai!
Darmo cię stroją wstęgą piorunową,
Darmo twą nicość przed duszą mi tai
Najemna czeladź, daremnie nad głową
Grozi przekleństwem; śród gwiaździstych kraji
Inne już berło me serce urzekło,
Nie to, co niebo gotuje lub piekło!

XX.
Żal mi was, biedne, wygłodzone chóry,
Co tak jęczycie śród ciemnej niewoli!
Kiedy źrenicę wzniesiecie do góry,
Szukając światła, wnet czerń was okoli
I gwałtem słońce kryje swemi pióry —
Żal mi was, biedni, żal mi waszej doli.
O jam szczęśliwszy: mam siłę, co każe
Gardzić tą zgrają, niszczyć jej ołtarze!...

XXI.
Skończył Giordano i wziął kij pielgrzyma
I prawdę głosić szedł pomiędzy ludy...
Szedł łańcuch zrywać, który biednych trzyma
Zdala od ziemi ogniwami złudy —
I wołał jawnie: Nie ma szczęścia, nie ma
Tam, gdzie się fałszu rozpostarły brudy,
Tam, gdzie wciąż mącą w powszechnej świątnicy
Czyste akordy niecni najemnicy.

XXII.
I szedł, a za nim pobiegł chór szatanów,
Skrywszy swe lica w czarny kaptur mniszy,
I krzyczał tłumom: »Wysłańce niebianów,
Strzeżem spokoju i niebieskiej ciszy.
Biada o! biada, kto śród ziemskich łanów
Szumu piór naszych zagłuszon nie słyszy —
Zagłuszon pieśnią tej zbrodniczej treści,
Która odmawia sługom bożym części...

XXIII.
Wszak nam Jehowa złożył piorun w ręce,
Byśmy kruszyli na twardej go szyi,
Jednak się w krwawej nie lubujem męce,
Kiedy się ku nam zwraca żądło żmiji;
Wszak w piersi bije nam serce dziecięce
I dusze nasze bielsze od lilii —
Wszakże na ustach naszych zawsze gości
Hasło pokory i hasło miłości.

XXIV.
Rzucamy tylko wówczas swoje gromy,
Kiedy duch ludzki, napełniony pychą
Pragnie Jehowy tron potrzaskać w złomy
I nad tą ziemią, pokorną i cichą,
Buduje Babel; kiedy sił atomy
Łączy, by kościół pobudować grzechom —
Grzechom dociekań, grzechom wolnej myśli,
Co sobie sama nowe prawa kreśli!

XXV.
I tak szumiały ponad mędrcem głosy,
Pełne szyderstwa i tajnej zawiści...
I wnet zobaczy, gdzie powiędłe wrzosy,
Odarte z kwiatów i zielonych liści,
Chór czarnych duchów... Męczennicze stosy
Wnet się ku niebu podniosą... Nieczyści
Wnet go duchowie uchwycą w swe sieci,
Czerń zmówi pacierze i ogień roznieci!...

XXVI.
Konał Giordano i gasnącym wzrokiem
Raz jeszcze jeden swych oprawców zmierzył,
A oni stali w milczeniu głębokiem,
Jak gdyby piorun w ich piersi uderzył:
Taka z ócz jego palącym potokiem
Płynęła wzgarda... I wnet się rozszerzył,
Rówien kaskadzie lub chmurze zerwanéj,
Nad ich głowami jego głos rozlany:

XXVII.
Dziś szalejecie na wzór czarnej fali,
Z hasłem miłości na powiędłych ustach,
Z okiem, co iskrą mściwej zdrady pali,
Z krzyżem na piersi, strawionej w rozpustach,
W ręku tortury z nieugiętej stali,
Odziedziczone po dzikich Prokrustach,
I wszystko życie, wszystko świeże tętno
Głuszycie pieśnią rażącą i wstrętną.

XXVIII.
Wśród żółtych ściernisk, po ściętej pszenicy,
Przy krwawych blaskach gasnącego słońca
Z żalu nad dolą skażonej ziemicy,
Zasiada dzisiaj praw boskich obrońca,
A z nim siadają piekieł biesiadnicy:
Kłamane modły, szyderstwo bez końca,
Ucho w rozpusty kąpiące się echu,
I twarz, co wciąż się wykrzywia od śmiechu.

XXIX.
Niecni szermierze! Ile jadowitych
Gnieździ się gadów w niedostępnym lesie;
Ile się kawek nad ciałem ubitych
Pastwi jeleni; ile wiatr rozniesie
Pyłków zarazy dla ziół nierozwitych,
Pod jarzmem gradu ile trawek gnie się,
O, tyle we was do smutnej biesiady
Łączy się fałszu, obłudy i zdrady.

XXX.
Lecz przyjdą czasy, gdzie światłości żarem
Rozpłomienieją martwe serca ludzi,
Wówczas zaziemskiej rozkoszy puharem
Żadna już siła ich więcej nie złudzi;
Staną do walki i na zgliszczu starem
Duch ich do życia nowy świat pobudzi —
I wzniosą okrzyk nad własną mogiłą:
Oto się niecnych królestwo skończyło!...

Czytaj dalej: Przy wigilijnym stole - Jan Kasprowicz