Na służbie

 I.
 Tak jej rzecze w pożegnań godzinę,
  Tak jej rzecze ta matula stara:
 »Słuchaj, dziecko, »srybło« me jedyne,
  Na tym świecie jedna dla nas wiara,
 Jedno tylko na tym grzesznym świecie
  Jest dla biednych boże przykazanie:
 Żyć uczciwie!... O najdroższe dziecię!
  Niech ci słowo to za przykład stanie,
 Gdy ja, stara, na zawsze zaginę...«
Tak rzecze jej matula w pożegnań godzinę.

 I córeczka — żal się, Panie Chryste!
  Ciemne oczki w modry fartuch kryje;
 Jakby szła już na męki wieczyste,
  Tak wciąż płacze, tak chwyta za szyję
 Rodzicielkę, tak u stóp się kładzie,
  Tak całuje suche palców końce:
 »O nanusiu! wierna-m waszej radzie« —
  Tak powiada — »wierna-m, choćby słońce
 Na wiek wieków zagasło złociste...«
Tak żegna się córeczka, żal się, Panie Chryste.

 »Czas ci w drogę« — matula jej powie
  I płaczącą podnosi ze ziemi:
 »Wielkie państwa mają-ć już w narowie
  Polżyć sługę słówkami ostremi,
 Kiedy sługa przepomni swą chwilę!...
  Czas ci w drogę! a jeszcze-ć powtórzę
 Nie co więcej, ino, słuchaj! tyle:
  Żadne ciebie strzedz nie będą stróże,
 Strzeż ty duszy, strzeż, jak oka w głowie,
A teraz czas ci w drogę« — matula jej powie.

 Wstała córka, z posłuszeństwa wstała,
  Choć jej lepiej łkać u nóg macierzy,
 Od boleści, jako mlecz ten, biała,
  Gdy się z kwiatu złotego wypierzy...
 Zawsze-ć, mówię, trudno jest niebodze,
  Człowiekowi, tak uchodzić z gniazda,
 W którem wyrósł, zwłaszcza, że w tej drodze
  Nie wiadomo, jaka ci tam gwiazda —
 Zła czy dobra — na niebie zapała...
Tak myśli, ale wstała, z posłuszeństwa wstała.

 Biedna! biedna! w podróż się gotuje,
  Warkocz chowa pod chusteczkę jasną,
 Ponad czołem włosy przyczesuje,
  A jej oczy w łzach, jak świece, gasną;
 Lakowanych koralików sznurki
  Hej! okręca naokoło karku,
 A tu łezki ciur! ciur! jak paciorki,
  Przyniesione za »psi grosz« z jarmarku —
 Widać, w sobie wielką żałość czuje,
Gdy biedna, biedna dziewka, w podróż się gotuje.

 Uwinęła tobołek drobniutki —
  Dwie koszule, spódniczek czerwony
 To jej skarby, którym nie trza kłódki —
  Nie ułaszczy nikt się z żadnej strony
 Na tę nędzną chudobę dziewczęcia...
  Przytem książkę, w której jest ta gadka,
 Jak dla córki chciała dostać księcia,
  Abo króla, owa pyszna matka
 I jak wielkie stąd wynikły smutki...
Z wszystkiego uwinęła tobołek drobniutki.

 »A — powiada — kochana matuchno,
  Na odchodnem o jedno was proszę:
 Jako wiecie, że dla mnie, jak próchno
  Jest ten żywot, tyle w sobie noszę,
 Że tak poszedł, serdecznej boleści,
  Tak-ci we mnie mgli się rozum wszystek;
 Więc gdy przyjdą o nim jakie wieści,
  Odsyłajcie do mnie jego listek,
 Niech mi oczy od tych łez nie puchną —
O jedno to was proszę, kochana matuchno!...«

 II.
 Siadła za wsią, gdzieś w połowie drogi,
  Na przyrowku siadła popod żytem,
 Które pewnie-ć wyda plon przemnogi —
  Oblepione tak kwieciem obfitem,
 Niby wełną z podstrzyżonych owiec...
  Już to skarby są na naszej glebie,
 Pełen złota każdy jest manowiec!
  Cały człowiek dałby z duszą siebie
 Za te łąki, za bujne rozłogi,
Co lśnią, gdzie ona siadła tak w połowie drogi.

 A słoneczko, które chodzi górą
  I tak wszystko widzi, jak na dłoni,
 Ludzką rozkosz i boleść ponurą,
  Rosę światła na tę ziemię roni,
 Na te pola, mieniące się zbożem,
  Na te ścieżki, zarosłe krwawnikiem,
 Na te drzewa w umajeniu hożem,
  Na ten tuman, co w szaleństwie dzikiem
 Miota piasków spopielonych chmurą —
Na wszystko patrzy słonko, które chodzi górą...

 Więc widziało to słoneczko lube,
  Jak dziewczyna, siadłszy przy tym rowie,
 Snać jakowąś podjęła rachubę:
  Jakby ołów miała w onej głowie,
 Tak ku ziemi kwiecistej ją chyli,
  A źrenicą patrzy niby błędną:
 Juści-ć pewnie, że nie rój motyli,
  Ni te trawki, które w kurzu więdną,
 Tak skazały na senną zagubę
Myśl dziewki, którą widzi to słoneczko lube.

 Czasem tylko ruszy się, by kosę,
  Co na oczy z pod chustki jej spływa,
 W tył odgarnąć, lub te nogi bose,
  Zrumienione, niby cegła żywa,
 Od głodnego uchronić komara;
  Czasem ręką te piersi otuli,
 Co się gwałtem, jak róż białych para,
  Wychylają z pod grubej koszuli —
 Czasem otrze łez kapiącą rosę,
A czasem znów się ruszy, by odgarnąć kosę.

 Hej! dziewczyno! ty biedna sieroto!
  Czemuś w taką popadła zadumę?
 Czemu słońca promieniste złoto
  Trzyma zdala od ciebie tę kumę
 Dobrych ludzi, oną radość świętą?
  Czemu łan ten, co z uśmiechem czeka
 Na tę chwilę, śród znojów poczętą,
  Kiedy nad nim zalśni sierp człowieka,
 Nie napełni i ciebie ochotą?
Odpowiedz mi, dziewczyno! ty biedna sieroto!

 Czy żałujesz tej nędznej izdebki,
  Co w odrobkach tyle sił twych waży,
 Ile nawet chłop, jak dąbczak, krzepki,
  Nie nastarczy kiesie gospodarzy?
 Czy ci tęskno za przymówką ludzi,
  Co tak znajdkiem rzucali ci w oczy,
 Aż się w sercu ból, jak żmija, budzi,
  Aż się oko, jako nocka, mroczy —
 Jako nocka, w mgle tonąca lepkiéj —
Nie żałuj ani ludzi, ni nędznej izdebki...

 Niema szczęścia w komornej chatynie!
  Bieda z nędzą drą się tam pospołu,
 Tam-ci wódka beczkami nie płynie,
  Tam nie biją wieprza ani wołu
 Na dzień święta, gdy, jak Pan Bóg zechce,
  Trzeba uczcić chrzciny, lub wesele...
 Wnętrze ściska, podniebienie łechce,
  Jak jemioła, tak ten wzrok się ściele,
 Gdy tak »gbury« ucztują przy winie —
O, niema szczęścia, niema, w komornej chatynie!

 Tam nie przyjdzie czerwona gospocha,
  Nie zawieje od pańska tołubem,
 Nie wyszczerzy żółtych zębów trocha,
  Nie poklaśnie języczyskiem grubem:
 »Dyć wam mówię, kumuleńko słodka,
  Koło mojej sołtysik się kręci,
 Pierwszą druchną wasza już pieszczotka,
  Nie pomogą na to żadni święci...
 Najbogatszy, a jak walnie kocha...«
Nie powie tak do matki czerwona gospocha.

 »A ty taka« — rzecze — »ty owaka!
  Wygnam z nory, wygnam het! na światy!
 Za komorne oskubię jak ptaka,
  Aż zawyjesz, jak ten pies kudłaty!
 Ni do rydla ciebie ni do ścierki,
  A córeczka twoja — o, doprawdy!
 Wie-ci dobrze, gdzie parobcze werki!
  Nie dziwota, gałązka się zawdy
 Uda w wierzbę, kruk, jak kruk, wzdyć kraka!«
Tak rzecze — »A ty taka! wygnam! ty owaka!...«

 Wstań! nie bolej! nowy świat przed tobą!
  Jedwabnisty, strojny w jasne piórka!
 Niema co się zajmować chudobą,
  Niema co już na obce podwórka
 Chodzić, ślepić, czy do wideł nie trza,
  Czy nie trzeba czasem do powrąsła!...
 Delikatna będziesz tu i bledsza,
  Różna słodkość oblepi ci dziąsła,
 W szumie przejdzie doba ci za dobą —
Dziewczyno! wstań, nie bolej! nowy świat przed tobą!

 Któż cię żegnał — powiedz-że mi sama,
  Kiedyś przeszła za progi swej wioski?
 »Na damulę idzie, będzie dama,
  Aż się nad nią zlituje gniew boski!«
 Tak za tobą szepcą te kumole,
  Rówieśnice tak chichocą z cicha...
 »Juści«, mówią, »tak ją owies kole,
  Wyszła z licha i pójdzie do licha,
 Dyć, na oścież jest piekielna brama!«
Któż żegnał cię inaczej? powiedz-że mi sama.

 Matuleńka! — prawda! — Jakżeż córce
  Nie żałować jedynej matusi!
 Wszakżeż czucie ma bydlę w w obórce,
  A cóż człowiek? Łezki-ż nie wydusi
 Nawet jednej z pod ciężkiej powieki,
  Gdy go dola, jak ten listek z drzewa,
 Gdzieś poniesie na kraniec daleki —
  Ona dola, co smutki przywiewa
 I ucieka, jak złe, na rozwórce!
I jakżeż matuleńki nie żałować córce?!

 O, pamięta — nie dawne zbyt czasy!
  Nieraz matka przyjdzie tak wieczorem
 Ze zarobku, przyniesie okrasy,
  Albo sera kawałek i skorem
 Tak ją zaraz słóweczkiem popieści:
  »A! serduszko! masz tutaj co nieco
 Specyałów, pewnie-ć ci się zmieści
  W tem gardziołku...« Aż się oczy świecą,
 Tak zjadała te drogie zapasy.
Pamięta jeszcze wszystko, nie dawne to czasy...

 Albo kłosy kijanką wymłóci,
  Uzbierany w tem słońcu dar boży,
 Sprzeda ziarnko i z miasta powróci,
  I nim starą chuścinę odłoży,
 Nim odetchnie, wyciąga z tłómoczka
  To perkalu na fartuch, to ciemną
 Jakąś wstążkę i patrzy jej w oczka
  I powiada: »Zbierałaś to ze mną,
 Masz! niech serce się twoje nie smuci« —
Tak mówi, gdy te kłosy na sprzedaj wymłóci...

 A już wtedy, gdy niecni ludziska
  Tak wciąż plują, że niby nie wiada,
 Kto jej ojcem na świecie, tak ściska
  Swą córeczkę, tak ręce jej składa,
 Tak ją uczy: »A módl się ty, dziecko,
  Za tych wszystkich, co hańbią twe imię!
 Tatuś poszedł na wojnę niemiecką,
  Padł od kuli, na wieki gdzieś drzymie!
 Chciał ślubować, nie wiedział, że z blizka
Śmierć stała i że będą pluć niecni ludziska!!«

 O, pamięta i jakże w tej chwili
  Nie ma topnieć to biedne jej serce!
 Cyt! dziewczyno! nie szlochaj! użyli
  Ludzie dość już szyderstwa! Niewierce
 Dość już matkę ciągnęli po błocie!
  Teraz koniec! tak, koniec nareszcie!...
 Juści żadne nie przyjdą jej krocie,
  Ale ładne zasługi są w mieście,
 Ładnym groszem matusi umili
Ten żywot... O, pamiętać będzie każdej chwili.

 Każdy miesiąc, jak tylko w te ręce,
  Które teraz wyjmują z owicia
 Kromkę chleba, by ciało po męce,
  Po tej ciężkiej podróży do życia
 Przyprowadzić zmęczone — jak tylko
  Grosz dostanie zasłużny, dla matki
 To i owo zakupi tą chwilką,
  Pośle talar niejeden, tak rzadki
 U komornic... O szczęście dziewczęce!
Tak! pośle, skoro tylko grosz dostanie w ręce.

 Powiadają: »Ba! zawsze inaczéj
  W takiem mieście na służbie; do nocy
 Nieraz gość się u państwa zahaczy
  Trza poświecić na schodach, jak z procy
 Trza pobiegnąć do stróża, zapukać,
  Niechaj bramę gościowi otworzy,
 I gość zacznie w woreczku coś szukać,
  Nie znalezie miedziaka, więc włoży
 Jej złotówkę i jeszcze jej raczy
Dziękować«. Juści, mówią, w mieście jest inaczéj.

 Za posyłki, za różne bieganie
  To i mały uzbiera majątek,
 A cóż tracić? Swe jadło dostanie
  I dostanie należny swój kątek.
 Czasem tylko dla siebie coś sprawi,
  Co niezbędne — reszta rodzicielce:
 Aż się matka z radości załzawi,
  Aż łzy spłyną kropla po kropelce
 Po watówce, po owym kaftanie,
Sprawionych za posyłki, za różne bieganie...

 I ludkowie schodzą się naokół
  I z podziwu otwierają wargi;
 A matuchna: »Jedyny mój sokół!
  Już na życie nie mam żadnej skargi!
 Baczy o mnie! niech ci Bóg zapłaci,
  Mój sokole!« A ludzie, te żmije,
 Jako zawsze widzą tylko braci
  W tych, co mają dostatków po szyję,
 Jakby kto ich obręczami pokuł,
Tak patrzą, niby wryci, stojący naokół.

 Ta powiada: »A wiecie, kumochu« —
  Dawniej żadna nie rzecze w te słowa
 Do komornej biedaczki — »jak grochu
  Na tem polu, tak u was się chowa
 Grosza w domu«. A tamta znów piśnie:
  »A! spódniczek! A! ściągły! A! zgrabny!
 A czerwony, jak szczere te wiśnie!
  A mięciuśki, jak włosik jedwabny!
 Już wam na świat wyjść raz z tego lochu!«
A wszystkie: »Kumoszeczko! kumolu! kumochu!«

 Nawet ona-ć gospocha, jak plewy,
  Do matczynej się lepi chałupy
 I powiada: »A niechaj te gniewy
  Między nami raz zginą, jak trupy!
 Przeprowadźcie się do nas; wybielić
  Każę całą izdebkę na świeżo;
 Będzie zgodność, będziemy się dzielić
  I miseczką i konwią i dzieżą!
 Posłuchajcie! o! o! — moiściewy!...«
Tak lepi się gospocha, niby jakie plewy...

 A matuchna otwiera szufladę
  Od stolika i w te słówka rzecze:
 »List pisała!« A juści, że rade
  Są już niby te myśli człowiecze,
 Gdy nowego cokolwiek usłyszą
  Het ze świata! I wszystkie sąsiadki
 Wręcz od razu zamilkną i z ciszą
  Wścibią nosy w papierowe płatki
 I czytają, z zazdrości aż blade,
Gdy matka po ten liścik otworzy szufladę.

 A w liściku wyraźnie tam stoi,
  Niby w druku, że tak jej, jak w niebie;
 Jakich pełno jest ślicznych pokoi,
  I że w żadnym się trudzie nie grzebie,
 Ino czasem coś kurzu też zmiecie,
  Czasem zbiegnie za jakim sprawunkiem,
 Potem ciaćka drobniuchne to dziecię,
  Co z ślachecka nazywa się Muńkiem,
 Abo inak; jak je mleczkiem poi —
To wszystko w tym liściku, niby w druku, stoi.

 I napisze, aż matce się wnętrze
  Od tej wielkiej radości poruszy,
 Jak z wszystkiego, z wszystkiego najświętsze
  Przykazanie matuli w jej duszy;
 Jak się zawsze przed obrazkiem modli,
  Gdy ją chętka poniesie na tańce,
 Boć słyszała, że bawią się podléj,
  Że tu sami hulają zaprzańce
 I że w mieście zgorszenie jest prędsze —
Napisze to, aż matce rozśmieje się wnętrze.

 Wstań, dziewczyno! Nadzieja przy tobie,
  A nadzieja to śliczna jest pani;
 Chociaż człowiek w największej żałobie,
  To go przy niej już boleść nie rani!
 W mgnieniu oka rozpędza wsze smutki,
  A na plecach to ma płaszcz tak duży,
 Że obtuli ród człeczy wszyściutki,
  Gdy się ku niej przygarnie w podróży,
 W tej podróży, co kończy się w grobie...
Dziewczyno! wstań! Nadzieja stanęła przy tobie...

 Wstań!... Kto Bogu powierza swe losy,
  Do piekielnych zejść może czeluści:
 Wszak anioła mu przyślą niebiosy,
  Co go z oka już nigdy nie spuści!
 Przez krzemienie, przez ciernie, padalce
  Kroczyć będzie, by kryształ, nietknięty,
 I zwycięży, jak rycerz, w tej walce,
  W Imię Boga z odwagą poczętéj,
 W końcu złota mu światłość te włosy
Otoczy, kto powierzył Bogu swoje losy...

 Idź! Słoneczko już dawno w tej stronie,
  Gdzie to, mówią, tak wielkie są wody,
 Że pół świata w nich łatwo utonie!
  Toć i z naszych niejeden człek młody,
 W poniewierkę idący, w tej głębi,
  Niby śledzik lub płotka, zaginął...
 Idź! Wszak wietrzyk po trochu już ziębi,
  Już piekący ten ogień przeminął,
 Powój zamknie niedługo swe wonie —
Idź! Słonko już się skłania ku nadmorskiej stronie.

 Z kolan, widzę, ostatki tej kromki
  Zgarniasz lekko na jaskry i dzwonki
 Dla tych ptasząt, co małe swe domki
  Wiją w życie... Przylecą skowronki
 I kruszyny do gniazdka poniosą
  I nakarmią pisklęta i potem
 Znów się wzbiją ku jasnym niebiosom
  I zanucą o sercu twem złotem
 Taką piosnkę, aż zmięknie Pan gromki:
Tak! widzisz! tyle zrobią resztki twojej kromki.

 Idziesz... Drobny na łokciu tobołek,
  A rękami sięgasz między zboże
 I listeczek po listku z tych czołek
  Modrych habrów obrywasz. Jak łoże,
 Wielkie łoże, zasłane puchami,
  Od wietrzyka tak puszą się żyta:
 Hej! dziewczyno! czyż ciebie nie zmami
  Łan puszysty, byś nie szła, zakryta
 Aż po oczy, bez piosnki, jak kołek?
Nie cięży-ć nic, a! chyba ten drobny tobołek.

 Wznosisz głowę i słuchasz. — To w żytku
  Makolągwa »pięć-kolan« zapiała,
 Będzie sprzętów, tak wróży, do zbytku,
  Dożyneczki wyprawi wieś cała,
 Na dożynki powrócisz, więc łezki
  Poco w oczach tak świecą ci jeszcze?
 Oczy twoje, jako kwiat niebieski,
  Kiedy z góry upadną nań deszcze!
 Przy zabawie wrócisz i wypitku —
O! słuchaj! tak ci wróży makolągwa w żytku.

 Prawda! prawda! wiadome jej żale!
  Luby poszedł na kraje, na dzicze...
 Stary rzekł mu od razu: »Ja-ć wcale
  Tego sobie, mój synu, nie życzę,
 Że-ć do dziewki tej ślepie się tulą!
  Czy ja na to harował, by w domu
 Mieć synowę z podartą koszulą?
  Ba! co nie ma się skłonić nikomu
 Przede ślubem, bo ojciec... Tak! w kale
Zrodziła się zbyt grzesznym...« Wiadome więc żale.

 I upatrzył dla niego już inną.
  Ale z chłopca jest kawałek ćwika:
 »Mam ja rzucać, tak rzecze, niewinną,
  Której nic się tu złego nie tyka?
 A! tatusiu! powiedzieć wam muszę,
  Jako żadnych majątków nie pragnę,
 Gdy w niewolę trzeba oddać duszę!
  Kocham Jagnę i będę miał Jagnę!
 Chociaż pójdę za wodę, za płynną —
To nic!... Wy już dla siebie upatrujcie inną«.

 I tak poszedł... A w chwilę żegnania,
  Na zapłociu, za czarną stodołą,
 Tak się ku niej wciąż słania i słania,
  W pas ją chwyta i rękę jej gołą
 Prawie gryzie z czułości i w ramię
  Zęby wciska i całuje piersi
 I powiada: »Me serce nie kłamie!...
  Bądźmy zawsze między sobą szczersi,
 Niż ten gołąb, co tak się ugania
Za swoją...« Tak jej rzecze luby w czas żegnania.

 »Idę — mówi — z innymi na światy,
  Bo żyć nie chcę na łasce ojczunia;
 Wrócę — wrócę do ciebie bogaty,
  A ty czekaj tak czysta, jak runia
 Na jagniątku, jak bzowa jagoda...«
  Ile wtedy wylała łez rzewnych —
 Tak jak teraz — ta dziewczyna młoda!...
  »A napiszesz?« — zapyta... — »Do krewnych
 Juści listek nie dojdzie skrzydlaty,
Do ciebie tylko, droga, przewędruje światy...«

 Przestań płakać... Już w czerwieni słońca
  Całe miasto przed tobą się pali:
 Do podróży dobiegłaś już końca;
  Jeszczeby cię te państwa złajali,
 Że łzy lejesz u służby poczęcia!
  Niech cię o nic nie boli już głowa,
 Tylko białą bądź, jak ruń jagnięcia,
  Tylko czystą, jak jagoda bzowa!
 Broń się sama, bo rzadki obrońca
W tem mieście, co gorzeje, patrz! w czerwieni słońca.

 III.
 W okieneczku, w komornej izdebce,
  U Saluchy, Jagninej »nanusi«,
 Mały płomyk noc językiem chłepce,
  Niby w kurczach zwija się i krztusi...
 Widać, stara żałuje mu »gasu«,
  Kiedy żywot prowadzi tak marny,
 Że się zdaje — jeden moment czasu,
  A zagaśnie zupełnie... I czarny
 Zmrok rozdziawi znowu, jak te ślepce,
Miast oczu, puste jamy w komornej izdebce.

 Wicher wieje, nagie drzewa trzeszczą
  Ponad drogą od śnieżyska siną...
 I dlaczego w tę północ złowieszczą
  Nie obtuli się stara pierzyną?
 Czemu nie śpi na rozsłanym snopku,
  Ino wstaje i światło roznieca?
 Wszakże dzisiaj nie jest dzień zarobku —
  W takim czasie na nic dłoń kobieca —,
 Wszak jej dzieci nad uchem nie wrzeszczą,
I po co wstawać w noc tę, gdzie te drzewa trzeszczą?!

 W podróż idzie, daleko, do miasta!
  Cztery mile dla starej nie żarty!
 Cóż jej szkodzi, że cała się schlasta?
  Że zczerwieni oczy wiatr uparty?
 Przeminęły prawie trzy miesiące,
  Jak od córki nie ma wieści żadnej!
 Nie zna przeszkód serce kochające,
  Cóż jej rozdół i co śnieg jej zdradny!
 Coraz bardziej tęsknica jej wzrasta —
Tak! pójdzie szukać córki, chociaż w noc do miasta!

 Przedtem zawsze przysłała co nieco,
  Okazyją albo inną drogą,
 Teraz milczy, a tu czasy lecą,
  A u matki ubogo, ubogo...
 Ludzie mówią: »Ha! może umarła,
  Abo może zmieniła się w panią;
 Tak-ci bywa: Z biedy się wyżarła,
  Więc o matce — cóż uważać na nią?
 Niech tam starej aniołowie świecą!...«
A jednak przedtem zawsze przysłała co nieco.

 Może chora... Liche miała zdrowie,
  Delikatna, jak z pańskiej kołyski!...
 Pójdzie sama, o prawdzie się dowie
  I złym ludziom pozamyka pyski...
 Przytem śliczną nowinę jej niesie:
  Luby pisał, że wraca do domu;
 Ojca drzewo zabiło gdzieś w lesie,
  Więc dziewczynę zawiedzie bez sromu
 Na małżeńskie, na święte wezgłowie...
Ha! pewnie, że jest chora, liche miała zdrowie.

 Dziś, słyszała, w mieście odpust wielki,
  Więc i dobrze przyjść zawczas, na jutrznię,
 Wznieść modlitwę: »Przez te krwi kropelki,
  Przez te ciernie, przez tę straszną włócznię,
 Co przebiła bok Twój, Panie Chryste!
  Przez plwociny, przez piwniczną ciemnię,
 Przez Twej Matki jęk i łzy rzęsiste
  Spraw, bym tutaj nie przyszła daremnie!
 Nie chciej karać biednej rodzicielki
Złą wieścią!...« Tak się modlić będzie w odpust wielki...

 I tak plecy okryła kaftanem,
  Z dawnych czasów, zblakłym, jak te liście
 Łopianowe, lub jak wschód nad ranem,
  Zanim słonko zwiastuje swe przyjście,
 Wyszarzałym... »Cóż z tego? Swą nędzę
  Całkiem nową naodzieje chustką
 Dobry towar, wełnianą ma przędzę
  I błękitną mieni się wypustką —
 Dar córuni!... Będzie to przed Panem
Liczone jej...« Tak duma nad starym kaftanem.

 Ba! nie wszystko! ma-ć i inne rzeczy,
  W które dziś się przystroi do drogi:
 Dobry trzewik, co jej ubezpieczy
  Od zbytniego zimna stare nogi,
 Nawet kryzy na szyję, płócienne,
  Wybielone — wszystko to od córy!...
 »Niech jej Pan Bóg da szczęście niezmienne,
  Niech jej strzeże z tej niebieskiej góry,
 Nie wypuszcza nigdy ze swej pieczy« —
Aż stara we łzy zaszła, patrząc na te rzeczy...

 Wychyliła na dwór twarz zmarszczoną,
  Oczy lepi w szarugę straszliwą —
 Nawet kija nie zawadzi pono
  Zabrać z sobą... Juści, to nie dziwo,
 Jeśli weźmie gałąź na podparcie —
  Cztery mile... śnieg... gorzka wędrówka!
 Dyć, nie zajdzie z córką żadne starcie,
  Że wygląda, niby, jak »dziadówka« —
 Kij pod miastem porzuci... Tak! słono
Jej będzie iść — szaruga miecie w twarz zmarszczoną...

 Ale... ale... z wielkiego wesela,
  Że dziś córkę kochaną zobaczy,
 Zapomniała zabrać małowiela
  Placka w drogę, a przecież kołaczy
 Nie ma za co kupić na odpuście!
  Wczoraj zmełła kilka garści żyta
 U sąsiadki, na żarnach, przy chruście
  Podpłomyczek upiekła i — kwita,
 Jak powiada zawsze stary Grzela:
Brzuch niczem, gdy takiego dozna człek wesela.

 I na skobel zamknęła dobytki,
  I, zrobiwszy znak krzyża na czole,
 Dalej w drogę... Nie bierz mnie na pytki,
  Miły bracie! Przemilczeć już wolę,
 Jak się biedna mitręży Salucha,
  Jak-ci nieraz aż po pas zapada
 W zaspy śniegu, jak w te ręce chucha,
  Jak na każdym prawie kroku zdrada;
 Tak jej myli drogę czas ten brzydki —
Jak szła, na skobel nędzne zamknąwszy dobytki.

 Ranek rozlał światła jasne smugi
  Ponad miastem dokoła, dokoła,
 Kiedy stara po męczarni długiéj
  Wypoczęła w pośrodku kościoła.
 Przed ołtarzem ksiądz odprawiał jutrznię;
  »Magnificat« ryknął lud zebrany,
 Sygnaturka w srebrny dźwięk i hucznie,
  Aż drży kościół, odgrzmiały organy,
 A jak rolę krają ostre pługi,
Tak mrok świątynny pruły jasne światła smugi.

 Rosło serce, rosło, jak w tej dzieży
  Na chleb ciasto, a z duszy głębokiéj
 Modlitewka za modlitwą bieży,
  Tak-ci tryska, jak żywe potoki...
 Dziwno nawet samej komornicy,
  Skąd jej tyle we wnętrzu modlitew,
 Dziwno, dziwno, że boleść Dziewicy
  W tym ołtarzu nie kraje, jak brzytew,
 Że jej smutek na sercu nie leży,
Że serce tak jej rośnie, jak to ciasto w dzieży.

 Widno, Pan Bóg sprowadził kobiecko
  Na rozkosze — szczęśliwe i zdrowe
 Odnalezie w tem mieście swe dziecko...
  I podniosła do góry swą głowę
 I już naprzód składa dziękowanie:
  »A dzięka-ści, Panie Jezu Chryste!
 A dzięka-ści, Chryste Jezu Panie!
  Za twą dobroć, łaski oczywiste!«
 Potem wstała, zawinęła kiecką
I dalej do córuni. — Szczęśliwe kobiecko!

 Znała »państwo...« Rzuciwszy dom boży,
  Znajdzie »pałac« i do drzwi zapuka
 I przed »panią« tak wszystko wyłoży,
  Tak zaskomli, jak ta wierna suka:
 »Proszę łaski, przyszłam do córusi,
  Jakom matka... Pewnie-ć była chora,
 Ale teraz już zdrowa być musi...
  A czy miała jakiego doktora?
 Zawsze-ć doktor pomaga niezgorzéj...«
Tak rzecze w tym »pałacu«, rzuciwszy dom boży...

 »A!« — odpowie tej biednej kobiecie
  »Wielka pani« — »zgorszenie do domu,
 Że większego już niema na świecie,
  Przyprowadził mi ten owoc sromu,
 Wypędziłam i, gdzie teraz, nie wiem!...«
  I trzasnęła jej drzwiami pod nosem.
 Jakby starą kto oblał żarzewiem,
  Jakby trąba ostatecznym głosem,
 Wskróś straszliwszym ponad gromy w lecie,
Wzywała ją przed Boga!... Tak było kobiecie.

 I skurczona, jak ten pies, we dwoje,
  Gdy go kijem smagnie dłoń złośliwa,
 Jakby setne przygniotły ją znoje,
  Tak się zwlokła ze schodów, półżywa.
 Teraz dokąd? W którą zwrócić stronę
  Drżące kroki?... Ku kościelnym progom!
 Tam to serce smutkiem przepełnione
  Znajdzie rychło pociechę przebłogą,
 Tam przeminą straszne niepokoje...
I poszła do kościoła, skurczona we dwoje.

 I tak znowu przed ołtarzem klękła,
  Przed ołtarzem Matuchny Bolesnej,
 I w łzach gorzkich, jako grzyb ten, miękła
  Nad goryczą swej doli niewczesnej.
 I już teraz Panienka Najświętsza
  Tyle miała boleści na twarzy,
 Tyle smutku lała jej do wnętrza,
  Że ją całkiem tym ogniem poparzy,
 Że nie wiele, aby żółć jej pękła —
Tak było jej, gdy przed tym ołtarzem uklękła.

 »A! zgorszenie do domu przyniosła!
  Wypędziłam!« — i aż ściska pięście! —
 Na mą hańbę i swoją-ś wyrosła,
  Ty zła córko! na wielkie nieszczęście!
 Lepiej było utopić cię w bagnie,
  Śród pustego porzucić manowca!
 Byłaś niby, jak to czyste jagnię,
  A dziś jesteś, jak parszywa owca!
 Miałam ciebie za bożego posła,
A tyś mi dziś zgorszenie do domu przyniosła!

 Już cię nie chcę ujrzeć na swe oczy!...
  Nie!... Poczeka, stanie pod kościołem!
 Będzie patrzeć, jak ten lud się tłoczy...
  Może przyjdzie... Wtedy słowem gołem
 Krzyknie: Suko!... O nie! nie! na szyję
  Jej się rzuci rękoma obiemi
 I wyjęknie: »Czyjeż grzechy, czyje,
  Postawiły ciebie między złemi?...
 O nieszczęsna! tak mi coś się mroczy,
Że prawie cię nie widzę na te moje oczy!...«

 A w kościele, pod chórem, gdzie stary
  Jest katafalk, z prostych desek zbity,
 Gdzie pogrzebne chorągwie i mary
  I lichtarze cynowe i płyty
 Potłuczone — snać z dawnej mogiły,
  I gdzie stoi od świec czarne pudło,
 Czyjeż oczy tak się łzą przymgliły?
  Któż w kąciku z tą twarzą wychudłą
 Tak wciąż jęczy śród pańskiej ofiary? —
W kościele, tam! pod chórem, gdzie katafalk stary...

 Któż tak krzyżem upada i wzdycha,
  Że ten dziaduś ze szklannym różańcem
 Modły swoje przerywa i z cicha
  Pomrukuje do siebie: »Ha! tańcem
 Abo inną zapewne rozrywką
  Nagrzeszyła, że w strasznej pokucie
 Tak żoruje... Juścić, taką dziéwką
  Miota większe, niż starym, zepsucie,
 Rozgardyasz różny, różna pycha —
Ulituj się jej, Boże! patrz, jak ciężko wzdycha«.

 Ulituj się! Bo czyjaż w tem wina,
  Że ten człowiek rówien słabej płonce,
 Którą, patrzaj, lada powiew zgina
  W pył przydrożny, w błoto kalające?
 Czyjaż wina, że ma w łonie swojem
  Jakieś źródło, z którego wytryska
 Złe i wokół rozlewa się zdrojem
  Jadowitym i nakształt bagniska
 Topi w sobie człowieczego syna
I lilie ziemskich córek — ach! czyjaż w tem wina?

 Czyjaż wina, że tak krwawe plony
  Zbiera z grzechu, chociaż ręką własną
 Jego ziaren nie posiał? Miliony
  Dusz w tej walce, jak płomyki, gasną,
 Narodzone w zgniłym grobie!... Boże!
  Boże wielkich i świętych tej ziemi,
 Patrz, jak twarde rozściela się łoże
  Dla tych grzesznych, co siły wszystkiemi
 Żyć pragnęli, a idą na skony,
Zbierając z niewłasnego ziarna krwawe plony...

 Tak mówiła ta dziewczyna młoda,
  Tak-ci słodkie miała przedsięwzięcia:
 »Będę czystą, jak bzowa jagoda,
  Będę białą, jako ruń jagnięcia!
 Prędzej zgaśnie to złote zaranie,
  Prędzej słonko zaginie na niebie,
 Nim zapomnę twoje przykazanie,
  Nim zapomnę, o nanusiu, ciebie!«
 A tu słonko świeci, jak uroda,
Zagasła tylko w wnętrzu ta dziewczyna młoda.

 Szło jej w służbie ze wszystkiem, jak z płatka,
  Grosz niejeden płynął do kieszeni;
 Miała z tego swoją radość matka,
  Że córeczka z pismem się nie leni,
 Że przy piśmie o starej pamięta
  I co nieco pośle na pociechę,
 To okrycie, to pieniądz na święta,
  By też szczęście weszło pod jej strzechę,
 By nie czuła nędzy do ostatka —
O wszystkiem tem pamięta... Tak jej szło, jak z płatka.

 Do lubego, co poszedł na kraje,
  Za to morze, za te sine fale,
 I w liścikach kochać nie przestaje
  I w liścikach wynurza swe żale,
 Swe nadzieje i swoją tęsknotę,
  Szle-ci słówka na białym papierze:
 »O mój luby! serce moje złote!
  Niech cię Pan Bóg w tej obczyźnie strzeże,
 Myśl o tobie sypiać mi nie daje« —
Tak pisze do lubego, co poszedł na kraje.

 A w pokojach komornej córuchnie
  Jak u siebie: przed świtem już z łóżka,
 Każdy proszek najdrobniejszy zdmuchnie.
  Do każdego zaglądnie garnuszka;
 Pańskie dziecko nakarmi, napoi,
  Do kolebki położy, otuli
 I zaśpiewa o rycerzu w zbroi
  I sierotce w jedynej koszuli
 I o jędzy, co ze złości puchnie —
W pokojach, jak u siebie komornej córuchnie.

 A co wieczór klęka, jak przystało,
  Przed obrazem niewinnej Panienki;
 I tak sobie westchnie duszą całą,
  Za przeżyty dzionek wzniesie dzięki
 I poprosi o szczęśliwe rano,
  By się z łóżka podniosła przy zdrowiu...
 A gdy w księdze tak już napisano,
  Że trza umrzeć, aby w pogotowiu
 Była zawsze w tę drogę niemałą —
Tak modli się co wieczór, jako jej przystało.

 Tak jej dzionek za dzionkiem przechodzi,
  Tak jej mija miesiąc za miesiącem...
 Czasem tylko nadzieja zawodzi —
  Ta nadzieja o licu płonącem
 Niepewnymi blaskami księżyca...
  Wielka-ć ona jest pani, o! wielka,
 Ale zmienna... Dobrocią zachwyca,
  Lecz ta dobroć, jak rosy kropelka,
 Ginie naraz w burzliwej powodzi,
Jak dzionek, co za dzionkiem, niby sen, przechodzi.

 Makolągwo! ty ptaszyno miła!
  Już cię z żyta wygnali kosiarze!
 Dobrze ci tak! Fałszywie-ś wróżyła
  Tej dziewczynie, gdy w majowym skwarze
 Na ścieżynie spoczęła zielonéj...
  »Pięć-pięć-kolan!« wydzwaniałaś wtedy —
 »Gdy opadną kłosiste korony,
  Na dożynki, do matczynej biedy
 Wrócisz, dziewczę, nim przejdzie dni siła!«
Fałszywie powróżyłaś, ty ptaszyno miła!...

 Pali słonko na całe niebiosy,
  Na calutką ziemię słonko pali,
 Na zagonach pobielały kłosy,
  Brzękły sierpy z wyostrzonej stali.
 Rżysko siecze po nogach, a z czoła
  Pot, jak wodę, wyciska robota,
 We wsi każda na oścież stodoła
  Otworzyła szerolachne wrota,
 Po sąsiekach snopów zbite stosy —
Tak bujny plon i sypki dały dziś niebiosy.

 Po karczmiskach zagrała mrzyka:
  Tam na skrzypcach jęczy Szymek głuchy,
 Ślepy Kuba do serca tu wnika
  Swą piosenką, że aż drżą dziewuchy.
 Parobczaki przytupują nogą,
  Łokcie dziewek oblewając wódką:
 »A bądź-że mi wesoła, niebogo!
  A daj spokój dzisiaj onym smutkom!
 Żniwo ładne, pójdziem do księżyka,
Opłacim zapowiedzie... Hej! jak gra muzyka!«

 Chciała w drogę w czas, gdy przyszły żniwa,
  Ale pani do dziewczyny rzecze:
 »Trza mi ciebie, praca uciążliwa,
  Nie uciecze zresztą, co się zwlecze,
 A gdy pragniesz zrobić radość matce,
  Weź te grosze, będzie dobrze staréj;
 Juści przecie nie jesteś jak w klatce,
  Masz swobodę, swobodę bez miary,
 Ja dla ciebie nie żadna pokrzywa —
Lecz zostań... pójdziesz później... Cóż, że przyszły żniwa!?«

 Juści trochę było żal dziewczynie,
  Że się niby nie wypląsa szczerze
 Między swymi w dożynków godzinie,
  Ale potem tak na rozum bierze:
 »Pani dobra, słuchać jej potrzeba,
  A matusi wszystko wytłumaczy...
 Widno, pragnie tego Pan Bóg z nieba,
  Że nie może stać się już inaczéj;
 Niby-ć jeszcze wszystek czas nie minie,
Nadejdzie jeszcze chwila...« Jednak żal dziewczynie...

 Pani dobra... A i pan, prawdziwie,
  Jakby z cukru... Nigdy jej marnego
 Nie wypowie słóweczka gniewliwie,
  A oboje tak dziewczyny strzegą,
 Niby własnej... Nieraz, o ty cudzie!
  Pan jej kupi jaki szmatek z miasta —
 Z wolą pani —, ażeby źli ludzie
  Nie mówili, że się pan coś szasta
 Dla dziewczyny... Wszystko szło uczciwie —
Jak cukier był panisko... Jak cukier, prawdziwie!...

 Tak się zdarzy, gdy pokój omiata,
  Pan wychodząc raniutko do biura,
 Ręką w pas ją naokół oplata
  I przyciśnie do serca: »Jak córa
 Moja własna« — tak do niej powiada —
  »Jesteś dla mnie, ty wczesny mój ptaku!...«
 I dziewczyna bardzo z tego rada,
  Że tak państwu przypadła do smaku —
 »Nie rzuciłabym ich za pół świata!«
Tak myśli sobie nieraz, gdy pokój omiata...

 Nie żałuje nawet grosza dla niéj:
  Kiedy wyjdzie z dzieckiem do ogrodu,
 Na spacery, jak jej każe pani,
  Na powietrze, by dziecię już z młodu
 Krwi dostało świeżutkiej na zdrowie,
  Pan się zbliży, podbródek pogładzi,
 Do kieszeni sięgnie i tak powie:
  »Masz cokolwiek! pewnie-ć nie zawadzi
 Wypić piwa; nikt ci nie przygani
Szklaneczki!...« O, pan grosza nie żałuje dla niéj.

 Raz-ci nawet — Panienko Najświętsza! —
  Chciał dziewczynę pocałować zgoła,
 Aż gorąco poszło jej do wnętrza...
  Tak to było: pani do kościoła,
 O jutrzence prawie, do spowiedzi,
  Jako w dzień swych imienin, pogoni...
 Ona wstała, po kątach się biedzi,
  A pan na nią z sypialni zadzwoni
 I powiada: »Bądź-że trochę prędsza
I przynieś-że mi kawę!...« Panienko Najświętsza...

 Przygotuje, przyniesie i białą
  Filiżankę postawi przed łóżko,
 Na stoliczku... Było jej nie śmiało,
  Jakoś nawet zabiło serduszko,
 Jak pan, napół odkryty, z koszulą
  Na tych piersiach rozpiętą, w pościeli
 Leżał czystej... »Nie bój się, córulo!«
  Rzecze do niej — »ino nieco śmieléj,
 Ojczuszkowi całować przystało« —
Tak rzecze, gdy tę kawę przyniesie mu białą.

 O! uciekła niby od choroby,
  Jakby z wrzącej wyskoczyła wody!
 Tylko zdało jej się od tej doby,
  Że na ojca niby jest za młody,
 Że ma oczy piękne, jako kwiaty,
  Że spogląda o! prawie tak słodko,
 Jako tamten... Tylko mniej pyzaty...
  Mniej czerwony... A jak powie: »Kotko!«
 Abo »córko!« to już na sposoby,
Że aż się człowiek trzęsie, niby od choroby!

 Nie! nie! Tamten jedyny na świecie,
  Najpiękniejszy i najmilszy w życiu!
 Przysięgała jemu wierność przecie,
  Gdy oboje w onych bzów ukryciu
 Tak się lubo żegnali... żegnali...
  I napisze do niego znów listek:
 »Mój ty luby! coś jest w obcej dali,
  Toć dla ciebie jest mój żywot wszystek,
 Toć bez ciebie żałoba mnie gniecie —
Najdroższy! mój najdroższy, jedyny na świecie!...«

 Aż tu naraz — Boże Miłosierny!
  Sama nie wie, jak rozum straciła!
 Tak ją ogień rozpalił bezmierny,
  Tak nabrzękła krwią jej każda żyła!...
 Pan powracał późno w noc do domu,
  Trza wstać z łóżka i drzwi mu otworzyć...
 Otworzyła... O godzino sromu,
  Że trza było tej chwileczki dożyć,
 Gdzie się stała, jak ten pies niewierny!...
O Boże miłosierny! Boże miłosierny!...

 Od tej chwili niema prawie nocy,
  Aby złe to, co w jej wnętrzu siadło,
 Odstąpiło od tej dziwnej mocy,
  Którą wzięło nad dziewką pobladłą!
 Zapomniała o wszystkiem: nie pisze,
  Żadnych listów do matki, ni żadnych
 Słówek nie szle lubemu; kołysze
  Snać się tylko w tych marzeniach zdradnych,
 Co jej żywot zmieniły sierocy
W więdnący kwiat tej jednej, tej okropnej nocy.

 Tak jej przeszły trzy miesiące prawie...
  Dziś się zjawił czas upamiętania!
 Lecz cóż z tego?... Jak zwierz przy obławie,
  Jak ta kulą skaleczona łania,
 Tak i ona: Nie ma już ucieczki!
  Kochanemu nie poniesie sromu,
 Nie wytrzyma spojrzenia mateczki!
  W poniewierkę, służyć lada komu,
 Pójdzie sobie, lub zginąć gdzie w stawie
Za szał, co tak nią miotał trzy miesiące prawie!...

Czytaj dalej: Przy wigilijnym stole - Jan Kasprowicz