Król Lear z Biedaczewa

Hej! miał-ci chatę, mój Boże!
Hej! miał-ci chatę!
Półtora morga w ugorze,
Półczwarta owsa i żyta —
Nawet na proso i na len starczyło!
A cóż dopiero —
Prócz roli w órce —
Powiedzieć na te pastwiska,
Gdzie trawa ślizka
W słoneczku błyska!
To też jałoszkę i ciele pstrokate,
I dwie staruchy, dwie mleczne,
Co rok utrzyma;
Gdy przyjdzie zima,
Nawet i siana zeschłego do syta
Miał na obórce:
Wzdyć mu się wszystko pleniło,
Szczęście, jak słonko, świeciło
W tę duszę szczerą.

Więc-ci też szepcą wokoło
Wszyscy sąsiedzi:
»Patrzajcie! człowiek to gołą
Zaledwie skórę okryje,
A on to czysto, jakby dyabeł jaki
Ścielał mu łoże,
Na groszach leży!«
Lub, że mu »Król« jest z nazwiska,
Tłuką ludziska
Jakby po owem kowadle,
Co iskry ciska:
»Huk! huk! Tu człowiek każdziutki się biedzi,
I skwarka nie ma w swem jadle,
A Król to zasię
Cały w okrasie —
Jak król prawdziwy tak żyje!
Ale-ć swych pierzy
Różne już zbyły się ptaki:
I Król z torbami w żebraki
Także pójść może!«

Weszło-ci w grzbiet i Stachurze
To królowanie;
Więc raz jedynej swej córze
I synalowi, co smagle,
Niby za ojcem, wyrósł, jak ten jary
Białak za płotem,
Gładząc, poszepnie:
»Gną się człekowi pleczyska,
Snać śmierć już blizka,
O królewięta wy moje,
Moje dzieciska!
Nie długo dusza przy matusi stanie:
Czas już, abyście oboje
Snać pomyśleli
O swej kądzieli
I swoim pługu, nim nagle
Krew ta zakrzepnie;
Co ma, to odda wam stary,
A że nie umrze z ofiary
Waszej, wie o tem«.

I tak się stało: z kądzielą
Przyszła synowa,
A córuś dalej za Grzelą,
Co ma o milę swą sochę,
A ojciec — ojciec na łasce u dzieci...
»Widzisz, ty turze,
Ty wilku siwy!«
Tak szydzą z niego ludziska,
Kiedy, w płachciska
Kawał okryty, za bydłem
Na puste rżyska
Lezie jesienią... »Kołtuniata głowo!
Posmaruj szarem się mydłem,
Bo pewnie-ć, Królu,
Jak w jakim ulu,
Roi-ć robactwa się trochę.
Oj! oj! te dziwy!
Cielsko wygląda z rupieci,
Istnie, jak słonko, co świeci
Nad nami w górze!...«

Hej-ci, mój Boże! mój miły!
Hej-ci, mój Chryste!
Królu żydowski, bez siły
Krzyż dźwigający! oplwany,
Prawie koszuli pozbawion ostatniéj!
Drogę Ci ścielą
Ostre krzemienie,
Zgraja, jak setne wężyska,
Trucizną pryska,
Błotem obrzuca cię, Panie,
Z swych serc bagniska!
A Ty, jak ono-ć jezioro przeczyste,
Które oblało zaranie,
Milczysz, spokojny,
I, bogobojny,
Bogu oddajesz swe rany,
Swej krwi strumienie:
»Boże! zbaw ludzi z tej matni!
To nędza zlewa ród bratni
Wstrętną topielą!...«

»A cud to, słodki Jakóbie« —
Synowa rzecze —
»Że, jak na własnej tu hubie,
Owa starota wciąż gnije,
Niechby też »na chleb« poszedł do córeczki;
Jak kołek zgniły,
Tak on już na nic!
Ślepe to prawie, z pastwiska
Nawet krowiska
Do domu przygnać nie umie!
Hej! kawał psiska
Nad bydłem w polu trzyma lepszą pieczę,
W lepszym od szkody rozumie
Pewnie-ć ustrzeże...«
»Ba! wierzę! wierzę.
Lecz dziś... grzmi, słyszysz, deszcz bije!«
»Te kilka granic?
Przecież nie leje, jak z beczki,
A zresztą jeszcze się steczki
Nie zatopiły!«

»A otwórz, córo jedyna!
Ojca wygnali!
Północna prawie godzina,
Ja-ć nagi, trzęsę się cały,
Jak ze zmokłego gadu, ciecze woda!«
»Ty psi kadłubie!
Widzisz, przybyłeś?!...
Nasza chałupa za nizka!
Wszystko do pyska
Kładłeś tamtemu — dlaczego
Nawet płachciska
Na grzbiet ci stary te mądre nie dali?
Ej! widać, dobrze się strzegą
I swej zdobyczy!
A niech ci użyczy,
Ojczulu, Pan Bóg swej chwały,
Jak nam życzyłeś!
Idź! idź! gdzie wietrzyk cię poda
Toć i nie jestem już młoda,
Wstawać nie lubię...«

I poszedł... A burza się wzmaga,
Burza szalona,
Jak potwór kładzie się, naga,
Czarnem swem cielskiem na ziemię,
To znów się zrywa i gromów maczugą
Razy wycina
Po grzbiecie boru,
Co jęczy bokiem od wsiska,
To znowu błyska
Płomiennem okiem błyskawic —
Skrami ogniska,
Które rozpala krwawa dłoń demona
Pośród chmurzystych tych mgławic...
To znów ta burza
W swych mrokach nurza
Świat nędz i zbrodni, co drzemie
W paszczy potworu;
To znowu z gromem, swym sługą,
Wstęgą się wije długą
Olbrzym-gadzina...

W szerokiem polu, za wioską,
Uwiązł starota:
Na wolę zdając się boską,
Ku niebu zblakłe wzniósł ślepie
I rozkrzyżował, jak on krzyż, dwie ręce:
»Oj! co za plaga!
Ty Boże-Ojcze« —
Bezzębne skomlą wardżyska —
»Ze żurem miska
Dla psa się znajdzie i buda,
A człek śmieciska
Zbył się swojego!... Oj! Panienko złota!
Kto się w opiekę Twą uda...«
Tak łka ten stary,
A burz ogary
To w siwym topią czerepie
Swe kły zabójcze,
To cały grzbiet w strasznej męce,
Z wyciem, jak wycia zwierzęce,
Ta burza smaga...

Czytaj dalej: Przy wigilijnym stole - Jan Kasprowicz