Morskie oko

Widzicie te skały a turnice! Hań! Nie było tego drzewiej, a ino wszędy zboża się złociły — owies po pas, a pszenica to juści taka, że chłopa w niej byś nie uwidział.
Lasy były też nieprzeniknione, jako i teraz. Hej! Tu, gdzie te kamieniska a piargi, przemieszkiwał w czasach starodawnych wielkomożny pan, wojewoda czy hetman, a zwał się: Morski.
Majątki ogromne miał, pola i bory, a wszystkie te dobytki przeznaczył dla córki, którą, że była jedyniąca, sierdziście miłował.
- Kocham cię też - powiedział do niej - i jakie są skarby na świecie, nic one dla mnie przy tobie nie znaczą. Uczynię wszystko dla ciebie, dziewko moja, ale na jedną rzecz to jużci bym nigdy nie zezwolił: nie pójdziesz za człowieka obcego rodu, choćby i sam książę abo i król był, a ino za swojaka.
Tak jej, tej córce swojej, powiedział pan Morski. Hej!
A, wiecie, o granicę, o miedzę siedział na swym gnieździe węgierski książę abo i król, który, ujrzawszy raz przepiękną córkę pana Morskiego, upodobał se w niej do znaku i sumitował się, jako że bez niej żadną miarą żyć już nie może i za żonę mieć ją musi. Słał ci też posły za posłami, ale pan Morski twardą duszę miał.
- Daremne - powiada - zabiegi i wszelakie starania, bo jak kto kraj swój umiłował, to tego, co mu jest najdroższym, obcej ziemi nie odda. - Tak mówił. Hej!
Co się nie zdarzyło: wybuchnęła wielka wojna.
Nie wiedzieć — Tatarzy czy Niemce najechali kraj, palili a kradli, ludzi na pal wbijali, jak kto hyrny był, a ulec im nie chciał, abo pędzili w jasyr, w niewolę. Trzeba się było wojewodzie pokwapić, chmarę narodu zebrać, uzbroić w kolczugi a miecze, pancerze żelazne dać i z nimi ruszyć na wroga, ażeby czuł, iże są jest ludzie rycerni na świecie, którzy swej ziemi bronić udzierzą. Hej!
Tak też uczynił, jako że rad był i mocen dopomóc ojczyźnie, a córkę, iżby węgierskiego gagatka oko za nią nie mierziło, zamknął do klasztoru. Zasię na odjezdnym wielkim przekleństwem jej zagroził, jeśliby dla przestrogi ojcowskiej posłuch zatraciła.
A on ci cudzoziemski pan korale i różne klejnoty dziewce przekazował, srebrne zamczyska i złociste komnaty zbudować przyrzekał, a czarownice-cyganichy takie rzucały na nią cygańskie uroki, że córka pana Morskiego wolę rodzica podeptała i na ucieczkę z klasztoru zezwoliła.
Sam ów książę po nią przybył, na mnicha się przeobraził, do wrót klasztornych zapukał i o schronisko poprosił.
A kiedy wszystko w klasztorze posnęło, a czarownice nieczystymi zamówieniami psy do milczenia zmusiły, książę pannę uprowadził, zaraz się z nią ożenił i w pałacu koralowym, między złoto a drogie kamienie osadził. Było im wespół bardzo dobrze. Żyli w szczęściu dzień za dniem, rok za rokiem; siedmioro dzieci mieli, a wszystkie jak anioły.
Że zaś rodzic z wyprawy wojennej nie wracał, a wieści szły po okolicy, iż zginął, tak księżna, o przekleństwie zapomniawszy, żadnemu frasunkowi przystępu do swej duszy nie przyznała, ino w pieszczotach z dziećmi będąc, po łąkach kwiecistych, niby sarna, biegać i tańczyć lubiła.
A pod wieczór wróżki przeróżnymi gadkami i opowieściami do słodkich snów tę szczęśliwą księżnę tuliły. Snyć były przesłodkie, ale nie wieczne. Hej!
Bo, wiecie, jednego razu, jako że Panjezusowi wiadomo co robić, a wszelkie nieposłuszeństwo i zdrada ukarane być muszą, wojewoda w wielkiej sławie w dziedzinę swoją zawitał i o córkę przepytywać począł. Omałoć mu serce z bólu nie pękło, gdy mu słudzy a domownicy koralowy pokazali pałac. W bisiorach i klejnotach, w perłach i złocistych zausznicach, jakich nasi nie widzieli nawet w Budzinie czy Kieżmarku, wyszła córka naprzeciw niemu, aby go pozdrowić i szczęśliwością swoją się pochwalić.
Ale on, stary Morski, jako że się dochował - mówię wam - nie królewny Wandy, ino plemienia, co sobie umiłowało obcego człowieka, niby tą surmą wojenną, strasznym zagrał gniewem: przeżegnał się i nogą tupnął z taką mocą i potęgą, że zamek koralowy w proch a gruz się w te tropy rozsypał. Hej!
I wraz przeraźliwym a obiecanym zagrzmiał przekleństwem, niby ta skała kiej się z Koziego abo z Buczynowych oberwie i w przepaść z hukiem a traskiem runie, że niech się też wszystko w kamień obróci, łany, grody i cały dobytek cudzoziemca. Hej!
A kiedy córka wywiodła mu i dzieci, iżby zapalczywość jego przebłagały, on na to nie miał żadnego
baczenia, tylko jeszcze gwałtowniejszym zaszumiał poświstem, nijak ten halny wichr, co bory kosi, by trawę, i, pohamować się nie mogący, powiedział:
- Ni ty moja córka, ni to wnuki Morskiego! Rozpłyń się w własnych łzach, a dzieci twe niech się w nich potopią!
Tak ją przeklął ten starzec. I wszystko od razu w kamień się obróciło.
Wyrosły te góry - i Żabie, i Rysy, i Mięguszowiecki, i Cubrzyna, i Wrota, i Miedziane, i wszystkie te, co je widzicie naokoło.
A ta haw! turnica, co się nazywa Mnich, powstała przez to, że ten węgierski książę, przerażony, za mnicha się przebrał, jak ongi, kiedy to u wrótni klasztornych dziewki się dopukiwał, i uciec chciał, ale przekleństwo miało kroki bardziej wartkie i drogę mu zastąpiło. Widzący to, pani do wróżek w strasznej rozpaczy po pomoc szła, ale te niczego uradzić nie mogły, ino każda, po jednym dziecku porwawszy, uciekać poczęła. Ale kamienie rosły, że przejścia już żadnego nie było. Wróżki z onymi dzieciętami siadły i pewnej śmierci czekały.
Nic naokrąg nie usłychnąłeś, tylko jęki, płacz i żałowanie, że ginąć z żałości. Dzieci matki nawoływały, a onać nadbiegłszy płakała z nimi i płakała, jak ta Siklawica, co z szumem spływa ku Roztokom. I, wiecie, z tych łez zrobiło się siedem stawów, a rosły tak, że się one niewiniątka w nich potopiły - w każdym stawie jedno dziecię leży.
A księżna, chcąc uciec przed rosnącą tą wodą, schroniła się na wielką turnię, na Rysy, i tu oczy do cna wypłakała.
Jedno z nich spłynęło z wirchu - wiecie, tym źlebem, gdzie teraz zalega śnieg wieczysty, i utworzyło staw, który, że powstał z oka córki Morskiego, od tych czasów Morskim Okiem się zowie.
W żalu nieopisanym księżna wszystkie swe skarby i klejnoty w jezioro to rzuciła, bo już jej były na nic. Ludzie je pono wyłowili, te skarby, ino że im szczęścia nie przyniosły.
A potem, gdy już na świecie nie było nic, tylko góry i wody, sama się w jednym z tych stawów, które tu widzicie, rozpłynęła.
Czarna jest woda w nim, bo pani w czarnej żałobie na śmierć szła.
Słychać ci tu nieraz jęki i narzekania, ale dla duszy tej znikąd ratunku nie ma, zaśkto by sięnad niąlitował, od razu w zaspach śnieżystych zginie na wieki. Hej!

Czytaj dalej: Przy wigilijnym stole - Jan Kasprowicz