Myśli jesienne / Do Xiążęcia Adama Czartoryskiego, Generała Ziem Podolskich, Posła Lubelskiego

Tobie, Xiążę nad pochwały,
Pod ojczyzny twej brzemieniem,
Twardem pracując ramieniem,
Od zorze schodzi dzień cały.
Ja w jesiennem próżnowaniu
Jak rozrywałem nić nudy,
Daj czas krótkiemu czytaniu
I wysokie przerwij trudy.
Kiedy na górnej zodyjaku szali
Słońce tu waży jesień, a tam lato
I poty, które rolnicy przelali,
I plon, jakowym nagrodzeni za to,
Wody mgła gruba okrywa,
Wiatr się północny poświstem zwoływa,
Już nas rzucacie, wędrowne żórawie!...
Póki na naszej żyć mogliście strawie,
Póki przy naszem słońcuście się grzały...
Jak głód i zimno, zaraz uleciały!
Tak robi przyjaźń fałszywa,
Gdy u mnie nie czuje złota,
Gdy się stołów nie spodziéwa,
Nikt w moje nie wjeżdża wrota.
Chłodne wieczory. Mroźna jutrzenki godzina
Rosę, kiedyś żywotną, ścina;
Truchleje na zimy przyście
Zatrwożone puszczy liście.
Człowiek, jak ten list drzewa, który mrozem zdjęty,
Od swej gałęzi odcięty,
Kiedy na ziemię padnie, nizac już nie stoi,
Tylko się jego szumu daremnie zwierz boi!...
Wichry nabierają siły,
Robią lasy niepogody.
Nieba się chmurą zakryły,
Chwila lodem pęta wody.
Tymczasem skrzętny koło swojej chaty
Gospodarz chodząc, opatruje ściany,
Ażeby matkę, obciążoną laty,
W cieple uchował do pory wiośnianéj.
Ptak mu zlatuje leśny na podsienie,
I szuka, gdzieby żywność jaka była,
Której opatrzność, karmiąca stworzenie,
W naszych mu gumnach cząstkę wyznaczyła.
O, wy niewinne ptaszęta,
Nie lećcież nigdy w te strony,
Gdzie ptasznik nieukojony
Sieci wam stawia i pęta!
Ni waszym pieszczonym głosem,
Ani piór bogatym strojem
Uchronicie się przed ciosem;
On samym żyje zabojem!...
Przy ubogich się prędzej pożywicie;
Ma ktoś do zbytku, dybie wam na życie
Zagrody mej ozdobo, lipo okazała!
Jak twoja minęła chwała!...
Straciłaś głowy koronę,
I uplotki zielone,
I wesołe przedtem czoło,
I nas bawiących się wkoło.
Na korze tylko karby się zostały,
Które lata poorały...
Tak kiedyś hoża Teona,
Przybrana w różane wieńce,
Wiodąc zalotne młodzieńce,
Wdziękami była wsławiona.
Teraz, ten się jej nawet nie natrąca,
Którym wzgardziła Irys panująca,
Kwaśnemi słowy mówi, urywa,
Jej uśmiech zmarszczki nowe odkrywa,
Głośno się do lat swych nie przyznaje,
A w ciszy zbiegłym godzinom łaje.
Drzewom się z wiosną zieloność wróci,
Nas młodość, gdy raz porzuci,
Nie chce już nigdy zbujana,
Dawnego odwiedzić pana.
O cudzych mówiąc, swoje przypominam szkody!
I ja byłem kiedyś młody!...
Dziś, gdy mię wiek ujął cieśniéj,
Nie śpiewam Lindorze pieśni,
Nie idę, chociaż mię wzywa
Igrać młodzież łaskotliwa,
Ani mię tak nie zamroczy
Irys urocznemi oczy.
Bliżej zima, tem większe zawieruchy wzrosły;
Jaki despot, takie posty.
Łamie burzaza, co tylko jej oprzeć się śmialo.
To ciebie, królu puszczy, jesionie, spotkało!...
On swym wierzchołkiem zuchwałym
Panował nad lasem całym.
Niby od wichrów drobny krzew zasłaniał,
Ale gałęzią razem ogromną
Przygniatał chróścinę skromną,
I wzrostu wiecznie zabraniał.
Jedna godzina zdarzyła:
Padł, burza się z nim skłóciła.
Padł, i niewiele czasu przeminęło,
Ślady i jego wspomnienie zginęło.
Ów bohatyr zawołany
Zatrząsł ziemskiemi ściany:
Świat mu słaby u nóg klęknął.
Choć się korzył przed swym katem,
Winnym go znalazł, że padając jęknął.
On jeden gadał, a cała
Posępna ziemia milczała.
Żeby w potomność żyć mógł odwlekła,
Podziw późnemu czyniąc plemieniu,
Żelazem, krórc krwią ludów ciekło,
Dzieła swe w twardym ryje kamieniu.
Lecz nie tak, jak on, czas natarczywy
Zwolna ku niemu szedł, zemsty chciwy:
Co miało wieki przetrwać, pożyra
Żelazo, kamień i bohatyra!...
Choć czasem słońce pogodne zabłyśnie,
Zdaje się, że nas chce drażnić umyślnie,
Bo wkrótce z wichrem nawalne śnieżnice
Sieką złej chwili ziemię niewolnicę.
Mojej to obraz, mojej to ojczyzny!...
Dla której chętnie przykrości znosili
I poczciwemi chlubili się blizny,
I śmiercią dawniPolacy gardzili.
Dziś tęż samę matkę mamy,
Czemuż nie tak o nie dbamy?
Czemu się, bracia, kłócicie,
Gdy wam chodzi o jej życie?
Gdy wam grób już wykopany
Od potężnych sąsiad ściany,
Rok jeden może nie minie,
Piękny kiedyś naród zginie!...
Burzliwe wasze obrady,
O nic nieskończone zwady,
Zawiść, uraza prywatna,
Pycha, nigdy niepopłatna,
Pożądaną porę psują,
Sprawę narodu wstrzymują!
Tymczasem (może ku wiecznej ohydzie)
Stan nasz do zguby, jak idzie, tak idzie.
I choć się tego morza uciszają wody,
Znakiem to tylko przyszłej niepogody.
Ten cierpi z tej czasu straty
Szkodę swą w ojczyzny szkodzie,
I pod królewskiemi szaty
Niezgód naszych cierń go bodzie.
Cierpią i serca poczciwe,
Patrząc na siebie i dzieci,
W jakiej burze nieżyczliwe
Chcą ich pogrążyć zamieci!...
Xiążę, gdzie stoisz, stąd was nie ubiegną!
Z tobą wraz czuje ów stróz osiwiały
I insi pięknej towarzysze chwały,
Co się pod pracy ciężarem nie zegną.
Nie opierasz się, znuzony niewczasem,
Na baszcie, której straż ci poruczona,
Aby snać sen cię nie ogarnął czasem,
Góry nie wzięła nieprzyjazna strona.
Jeśłi po burzy, którą się dziś chwieje,
Swojej się wiosny doczeka ojczyzna,
I polska niwa zieloność przywdzieje,
Kiedyś w krzew laurów nieśmiertelnych żyzna,
Wam ja, mężowie, pochwał warci sami,
Póki mi życia nie przerwą się watki,
Latając myślą i piórem za wami,
Podług sił w pismach wystawię pamiątki.
Nie w marmurze twardym ryte,
Ani śpiżą znakomite,
Małeć wprawdzie, małe,
Ale może trwałe.

Czytaj dalej: Pieśń wieczorna - Franciszek Karpiński