Podróż z Dobiecka na Skałę

Dobiecka, gdzie Pan miejsca w dawnej swej dziedzinie
Staropolską szczerością i cnotami słynie,
Gdzie z nim żona przykładna pouczyła dziatki,
Że jedne pełnią cnoty przed oczyma matki,
Drugie, patrząc z pilnością na starszych przykłady,
Myślą: "I my też kiedyś pójdziemy w ich ślady",
Z Dobiecka zebrawszy się Kamilla, Albina,
Ja przy nich, człek przy koniu madam i Kloryna,
Wyszliśmy skałę widzieć nad wieczorną porą.
Konia miała Kamilla, nas pieszych pięcioro.
Nad samym dwór Dobiecki brzegiem Sanu leży,
Który niestatecznemi zakrętami bieży,
Wdzięczne kępy czystemi ramiony okrywa;
Chytry, sam je porobił, i sam je zaléwa!
Tam wzgórki rozkosznemi drzewami się stroją,
Gdzie słowik swą pieśń śpiewa, a pasterka swoją,
Do której, gdy Aleksy przyszedł na godzinę,
Całować się zaczęli i poszli w gęstwinę.
Tu niewinna na bujnej łące owca pasie,
Nad nią zuchwała koza po skałach wspina się,
I, wisząc nad przepaścią, chlubi się z swej sławy,
Że doszła nietykanej od nikogo trawy.
Indziej, z gęstwiny lasku wioska wyskoczyła,
Żeby się tak pięknemu porzeczu dziwiła;
A gdy się cudzym wdziękom przypatrywać rada,
Sama z drugiemi widok najpiękniejszy składa.
Na lewej dworu stronie, po przechadzce małéj,
Pierwszy nam dał się widzieć wzgórek okazały.
Czyli go ręka ludzka kiedyś usypała,
Czy wiekami natura nad nim pracowała?
Ale go człowiek jakiś dawniejszego świata
Drzewami poobsadzał, na których, choć lata,
Chociaż poznać nadpsucie, prawie go nie czują:
Jeszcze teraz i z burzy i z czasu żartują.
Kaplica od pobożnej ręki wystawiona
W śrzodku wzgórka, dawnością stoi uświęcona;
Gdzie i dziś wieśniak, z pola idąc, w dobrej wierze,
Ocierając pot z czoła, szepce swe pacierze,
W których z chudobą, z dziećmi, z tem, co mu nie staje,
Co ma w gruncie, co posiał, na Boga się zdaje.
Tam i pasterz, straciwszy owcę. Bóstwo kłóci
I mówią, że mu zawsze zguba się powróci.
Tam i my, że się chciało odpocząć Klorynie,
Przyszedłszy, obsiedliśmy tę polną świątynię.
Ja, patrząc na porzecze, wdziękami okryte,
Świstałem sobie moje piosnkę faworytę.
Albina, dobrowolnie pragnąc swojej straty,
Okrywa pierś kwiatami piękniejszą nad kwiat
Kloryna coś tam sama do siebie gadała,
Madam mię już ostatniem słowem zapewniała,
Że żadnemu mężczyźnie nigdy nie dowierza.
A nikt z nas przy kaplicy nie mówił pacierza
Kamilla wtem zawoła : "Cóżem ja odkryła!".
Razem z piasku kość głowy człowieczej dobyła,
Przybliżemy się ku niej, szukając miejscami.
Ta piszczel a ta spinę znalazła z żebrami.
Oto masz jeszcze głowę, oto jeszcze szczękę!
Mnie smutna myśl obleci i do naszych rzekę:
"O szanujcież to miejsce, szanujcie te kości!
Jak są białe! jak lekkie! znak to ich dawności
Ta ziemia, wielkich kiedyś rycerzów siedlisko,
Pewnie to w boju ległym dała grobowisko.
Może na tych równinach, gdzie ta trzoda pasie
Szumnych naszych wojaków rota ścierała się.
Gdy uderzy pierś o pierś i strzemię o strzemię,
Nie jeden krwi poczciwej strumień zlał tę ziemię.
Ten, co sile przeciwnej nie wydołał sprostać,
Wolał poledz na placu, niż w niewoli zostać,
I, mocując się z śmiercią, zachęcał drużynę:
"Te mnie rany nie bolą, za ojczyznę ginę".
Po potyczce, przy smutnych pieśniach rota cała
Pewnie na to tu miejsce ciała sprowadzała.
Może, gdzie my siedziemy, tędy matki stały,
Między trupem zrąbane syny poznawały.
Ta, poznawszy swojego, sama ledwie żywą
W zbolałe tłucze serce ręką popędliwą.
Ta ją w żalu hamuje: "Wszak i mój się minął,
Tożto za nic, że syn twój za ojczyznę zginął?"
Ta, gdy konia białego, na którym wysłała
Swojego jedynaka, przypadkiem poznała,
Przy nim tarcza i szabla na łęku wisiały,
A po karku mu pełno krwi zaskorupiałej,
Rzuci się doń: "Otóż my razem sierotami!"
Krew spiekłą łzami płócze, ociera ustami.
Wtem z trupów zbroje zwłóczą, w dół składają ciała,
Troistym je okrzykiem rola pożegnała;
A jeden z naczelników mówił do gromady:
"Oni legli, ale wam zostały przykłady".
Gdy tak o staropolskich rycerzach gadamy,
Z uszanowaniem kości z piasku dobywamy
I, składając w kaplicy te zwłoki święcone,
W dalszą podróż pośpieszym, serca napełnione
Mając obywatelstwem i żalem wzruszeni,
Jakeśmy dziś od przodków naszych odrodzeni!
Cicho z nas każde idzie. Wtem z pod ziemi niby
Głos się jakiś odezwie; duch jest bez ochyby,
Duch jest, tylko nie wiemy, zła czy dobra dusza.
Madam się zarumieni i ramiony wzrusza ;
Razem nam pokazuje, że korek złamała
I o jednym trzewiku tylko pozostała.
Widać to było po niej, że przypadek czuje:
Już gęściej, niźli przedtem, wachlarzem pracuje,
Już czasem uszczypliwem słówkiem przycinała,
Bo, prawdę powiedziawszy, Albina się śmiała.
Ja, który na tym świecie doznałem wszystkiego,
Jak czasem z małej rzeczy przyjdzie do wielkiego,
Przyjacielskim sposobem zacząłem w to wchodzić,
Jakby madam z Albiną i z jej korkiem zgodzić.
Korku lipowy, jakżeś kosztował mię siła!
Któż to wszystko wyrazi, co niechęć zrobiła ?
Pożar swój zapalała po małej iskierce,
Potem mię nie jeden raz zabolało serce.
Równie kiedyś i Cezar z rzeczy pewnie małéj,
Że mu się jakieś fochy Pompeja niezdały,
Z drobnych początków, wreszcie goniący ostatnią,
Usiadł na kark Rzymowi i toczył krew bratnią.
Ale smutne przeczucia i przeciwne losy
Na te, co niemi rządzą, spuściwszy niebiosy,
Idziemy w dalszą drogę, w której nas wstrzymuje
Rów długi i głęboki. Kamilla wskazuje,
By jej konia podano, chcąc objechać wkoło.
Znowu to nasza madam przyjmie nie wesoło,
Bo, sądząc sprawiedliwie, jej to należało,
Na nię prawo jechania po korku spadało.
Ale, gdy się nieszczęście na kogo usadzi,
Tysiączne przeciwności ze wszech miar gromadzi;
I tak idzie złe po złem, los z losem się łączy,
Wreszcie przyjdzie najgorszy i człeka dokończy.
Już i nasze nieszczęście zaczęło łańcuchem.
Kamilli dano konia; jakże składnym ruchem
Ku niemu przystępuje! Cmoknie, w grzbiet uderzy,
Krzyknie nań, schwyta grzywę, wsiądzie, jak należy,
Kamilla na gniadoszu wkoło poleciała,
My prosto puściemy się. Znowu burza wstała,
Kiedy przyszło i błoto i łozy przebywać.
Madam o poniewierkach zacznie przebąkiwać.
Więcej jeszcze: Albinę kiedym przeprowadził,
Służalec wziął Klorynę i na brzeg wysadził,
Ona sama zostawszy, gdy przeskoczyć chciała
I drugiego trzewika w błocie postradała.
Dopieroż już wyraźniej z Kornela, z Rasyna,
Z Boalego wziętemi wierszami przycina,
W których do tego zmierza, co wspiera jej sprawę,
Że lepiej życie stracić, aniżeli sławę.
Dzięki słudze! Od dalszych kłótni nas wybawił:
Dobył z błota trzewika i sławy poprawił.
Te zawady przebywszy i kłótnie domowe,
Ponad brzegi rozkoszne idziemy Sanowe.
Kamilla nadjechała, tak nasz tabor cały
Na koniec do żądanej przybliżył się skały.
Jakże to wielki widok! Woda popędliwa
Przeciw skałom na pomoc czasu przywoływa,
I, chociaż wody miękkie, chociaż czas leniwy,
Przecież krają na poły kamień uporczywy.
Właśnie wtenczas pogodne słońce zachodziło
I białych skał wierzchołki same czerwieniło,
Po których nad urwiskiem idącą drożyną
Pasterz bydło popędzał. Na dole rozwiną
Sieci z czołnów rybacy. My rzucamy okiem,
Nie wiedząc, którym pierwej napaść się widokiem.
A jeszcze te ozdoby nam się podwajały,
Bo wszystko najczyściejsze wody odbijały;
Że dwoistym bawiem się za jednymże razem
Pasterzem, bydłem, czółnem, rybakiem i głazem.
Hej! kto nie był na skale, jakby nigdzie nie był!
Czółnem z madam, z Kloryną, z Albiną jam przebył.
Kamilla po swojemu w bród San przejechała.
Pnie się znowu pod górę rota nasza cała.
Już na wierzchu stojemy. Inszy widok cale:
Ziemia, wody, opoka, które tak zuchwale,
Z dołu patrząc, niebiosom panować się zdały,
Stąd widziane przy samej pysze pozostały.
A niebo stare swoje panowanie wzięło,
Ziemię z wodą, z lasami w swem łonie zamknęło.
Tam każde z nas w pokorze Bogu się pokłoni,
Który znowu i niebo ogarnął w Swej dłoni.
A że już słońce zaszło, czas w domu się stawić.
Smutni skałę rzucamy, że dłużej zabawić
Na niej nie można było. Gdy nad San przyjdziemy,
Ja, Kamilla, Albina czółnem przepłyniemy.
Służalec z koniem już nas czekał pod kępiną,
Po madam wrócił rybak przewieźć ją z Kloryną.
A my tymczasem idąc wolnemi krokami,
Nim się madam przewiezie i połączy z nami,
Albina myśli swoje o skale powiada,
Że jej zawsze ten widok coś nowego gada,
Że czuje piękność świata. Tak słowo po słowie,
O niczem nie myślący, staniemy przy rowie.
Obejźrzemy się razem, Kloryny nie stało.
Ale niemasz i madam! serce mi zadrżało.
Gdzieśmy na ląd wysiedli, ku temuż brzegowi
Powrócę. Nie masz naszych! Rybak tylko powié,
Że je przewiózł szczęśliwie, że choć nas widziała
Ta pani, wraz wysiadłszy, za rękę porwała
Młodszą, co była przy niej, i nie już za nami,
Ale w prawą dzikiemi poszła manowcami.
Że coś niezrozumianym językiem mruczała,
Ale djabła, jak mówił, często wspominała.
Gdym wysłuchał, wnet wszystkie staną mi w pamięci
Od korka fatalnego zaczęte niechęci,
I ta świeża, żeśmy się w drogę pokwapili,
A ją samą z Kloryną tylko zostawili.
Otóż, żeby nas martwić, umyślnie błądziła,
Choćby siebie niebaczna i dziecię zgubiła.
Już noc padła; oczy mi na nic się nie zdały,
Ażeby obłąkanych po polach szukały.
W ciężkiej tedy rozpaczy wołam: madam! madam!
Madam milczy, a z samem tylko echem gadam.
Złączyłem głos z rybakiem, by dosięgnąć daléj,
Aleśmy próżno oba potrzykroć wołali.
Wszystkie mi nocne w myśli stanęły przygody,
Zwierz najbardziej, co świeżo ponaiabiał szkody,
Zwierz najbardziej okrutny, który trafi, gdzie chce,
Kiedy nieubłagany los człowieka zechce.
Dopiero nad Kloryną cały mój żal wzbudzę,
Bom cierpiwał i czułym na nieszczęścia cudze:
"Kloryno, już twój ojciec z matką wiek skończyli,
Ciebie sierotę w ręku krewnych zostawili!
Na tożeś ich przeżyła, żebyś świecąc mało,
Zgasła śmiercią okropną ?... Już może się stało!...
Już może teraz srogi zwierz ją dokonywa,
By prędzej wygnał duszę, krwi zewsząd dobywa,
Gładkie piersi kaleczy, kazi twarz rumianą,
Razem piękność i znaczne pożerając wiano!
Jutro na polu może znajdę trochę kości,
Co się od rozjuszonej zostaną dzikości.
Te poniosę w dom ciotki reszty twego ciała,
Ale jej nie pokażę, boby wraz skonała,
I tylko domownicy, kiedy cię obaczą,
Równie nad tobą krewni i obcy zapłaczą,
A nie będzie co pogrześć!..."

Czytaj dalej: Pieśń wieczorna - Franciszek Karpiński