Palę Paryż II/9

Ciemną, bezgwiezdną nocą, środkiem Sekwany, od mostu Bercy na wschód, posuwał się niewielki czarny statek, podobny do olbrzymiego, pływającego katafalku ze zgaszoną świecą komina.
 Na dziobie dwóch ludzi, opartych o burtę, czterema klinami oczu wrzynało się w mrok.
 Na horyzoncie, niby biała krecha, nakreślona kredą na czarnem suknie nocy, jaśniała oślepiająca smuga światła.
 — Za trzy minuty będziemy na pierwszej linji ognia. Jest za pięć dwunasta. Wypadnie nam poczekać ze dwie minuty przed linją — rzuciła półgłosem jedna z sylwetek.
 — Noc, jak wymarzona. Byleby wiatr nie rozpędził chmur. Daję głowę, że uda nam się przejechać niepostrzeżenie. Obejdźcie no, towarzyszu, jeszcze raz cały pokład — czy nie zapomnieli gdzie zgasić światła. Niech nikt mi się nie waży palić! Ani pary z gęby! Dojeżdżamy.
 Towarzysz Laval musiał na chwilę zmrużyć oczy. Holownik wyjeżdżał z za zakrętu. W odległości pół kilometra rzeka, zalana światłem, zdawała się płonąć. Towarzysz Laval gardłowym szeptem rzucił w tubę:
 — Stop!
 Śruby zawirowały na miejscu. Statek stanął jak wryty.
 Teraz, w zestawieniu z murem światła, mrok wydawał się jeszcze czarniejszy i gęstszy. Woddali, na prawo i na lewo, ciągnął się oświetlony reflektorami pas strefy demarkacyjnej, jak rozżarzana do białości sztaba żelaza.
 Towarzysz Laval cały zamienił się w słuch. Upłynęła długa, nieskończona minuta. Wśród niezmąconej ciszy, skądś z miasta, doleciały pierwsze uderzenia bijących północ zegarów. W tej samej niemal chwili, ztyłu, od strony miasta, rozległ się pierwszy huk, po sekundzie — łoskot padającego pocisku — i znowu cisza.
 — Pudło! — syknął przez zęby Laval.
 Raz po raz zagrzmiały dwa nowe wystrzały. Po chwili — trzeci, czwarty, piąty. Działa waliły jedno za drugiem.
 Naraz, prawie równocześnie z grzmotem pękającego pocisku, runęła przegradzająca rzekę ściana światła i w wyłom, jak w lej, z świstem wtargnął mrok. Armaty huczały bez przerwy.
 — Jazda! — ryknął w tubę towarzysz Laval.
 Statek drgnął, szarpnął się naprzód i wleciał całym pędem w czarny tunel mroku. Gdzieś, woddali, trysnął reflektor drżącą, rozcapierzoną ręką ślepca obmacując obojętne niebo.
 Wtedy na niebie, w aureoli światła, ukazał się czarny rozkołysany balon. Równocześnie prawie wystrzeliła ku niemu ogoniasta raca pocisku.
 — Tak. Wszystko jak z nut — mruknął, zacierając ręce towarzysz Laval. — Teraz pobawią się zdziebko balonikiem, póki nie przejedziemy. No, jeszcze go raz!
 W kierunku kołyszącego się balonu raz po raz wybiegały w niebo taneczne rakiety pocisków. Pogrążony w mroku Paryż odpowiadał kanonadą.
 Statek, jak zdyszany szybkobiegacz, wielkiemi haustami połykał przestrzeń. Wyszczerbiona ściana światła została już gdzieś wtyle. Teraz, z prawej i z lewej strony, brzeg mienił się i migotał tysiącem świateł, huczał głuchym podmuchem alarmu.
 Nagle, pod pocałunkiem jednej z rac, czarny niedołężny balon prysł czerwoną bańką płomieni i, jak olbrzymi gorejący motyl, zaczął spadać wdół.
 — Zawcześnie trochę, do licha! — mruknął, obserwując go z pod oka Laval. — Gotowi teraz zwrócić uwagę i na nas...
 Armaty biły ciągle, choć już słabiej i rzadziej.
 Rzeka w tem miejscu zwężała się widocznie i padające na nią z brzegów światła wycinały w fantastyczne ząbki jej jednolity czarny galon. Kanonada zwolna zaczynała ucichać. Jeszcze jeden, jeszcze dwa ostatnie wystrzały, jak spóźnione oklaski — i gruba kurtyna ciszy zapadła bezpowrotnie.
 Towarzysz Laval wstrzymał dech w piersiach i całem ciałem w napięciu oczekiwania naległ na burtę, jakby pragnął osłonić przykrótkiemi skrzydłami rąk, jak kura — niesforne pisklę, hałaśliwy, zziajany holownik.
 Stopniowo światła na brzegu poczęły rzednąć, wyskakując jeszcze pojedyńczo, to tu, to tam, i spłoszone uciekały wtył, jak błędne ogniki. Jeszcze trzy, cztery ostatnie semafory, i statek wjechał w czarną wyrwę nocy.
 Długi czas jechali w zupełnych ciemnościach, ciężkiemi ciosami śruby odmierzając przestrzeń. Wreszcie towarzysz Laval zapalił papierosa i zaciągnął się nim łapczywie. Przy migotliwem świetle zapałki spojrzał na zegarek: pięć minut po pierwszej.
 Laval nachylił się nad tubą:
 — Wszyscy na pokład! — zakomenderował donośnie.
 W jednej chwili pokład zaroił się od kilkunastu rosłych postaci.
 — Możecie zapalić, towarzysze. Zaraz dojeżdżamy. Ustawić na pokładzie reflektory! Mniejszy możecie zaświecić. A teraz — uwaga! Na lewym brzegu powinna tu gdzieś wpobliżu być przystań i kilka galarów. Kto zobaczy pierwszy, — niech da znać. Boję się, czyśmy już nie przejechali. Jest tu towarzysz Monsignac? Wyście służyli, towarzyszu, w lekkiej marynarce? Umiecie dobrze drapać się po linach? Dobra. Będziecie mi potrzebni.
 — Galar! Jest galar! Są dwa, trzy, cztery galary! — zabrzmiało naraz kilka głosów. — Jest i przystań!
 — Stop!
 Statek zatrzymał się.
 — Zaświecić oba reflektory! Tuż nad brzegiem powinna być szosa.
 — Jest! Jest szosa! — ozwały się głosy.
 — Dobra! Gdzieś tu, nad brzegiem, szosa się rozdwaja. Jedna odnoga idzie w głąb lądu. Musieliśmy ją przegapić. Dać tylną parę! Bliżej brzegu! Tak.
 Statek powoli zaczął się cofać wstecz.
 — Jest odnoga! — krzyknął ktoś z bakbortu. — Stop!
 Holownik stanął.
 — Zaświecić wszystkie reflektory! Oświetlić mi dobrze to miejsce! Dobra! Widać jak na dłoni. Jeszcze trochę bliżej! Stać! Wystarczy! Towarzyszu Monsignac, chodźcie tu bliżej. Widzicie ten węzłowy słup telegraficzny, od którego druty rozchodzą się na trzy strony? Ile też może być od niego do nas?
 — Z dziesięć metrów będzie — powiedział po namyśle, szacując przestrzeń okiem znawcy, krępy marynarz.
 — Potraficie zarzucić na niego linkę?
 — Czemu nie? Jakby tak jeszcze podjechać trochę bliżej...
 Statek posunął się jeszcze o dwa metry w kierunku brzegu.
 — Stop! Nie dojeżdżać do samego brzegu! — komenderował Laval. — Tak. A teraz próbujcie, towarzyszu, zarzucić linkę. Tylko zróbcie mocną pętlę, żebyście mogli po linie przejść z pokładu prosto na słup. Będziecie musieli przeciąć druty z lewej strony i z prawej i połączyć nasze z drutami prostopadłemi do brzegu.
 — Pocóż, towarzyszu, w takim razie po lince? Zeskoczę na brzeg i migiem jestem na słupie. A z linką — długa mitręga.
 — Na brzeg zeskakiwać ani się ważcie! Kto zeskoczy na brzeg — kula w łeb! — uprzedził surowo Laval. — Jeżeli nie jesteście baba, tylko marynarz potraficie dostać się na słup po linie wprost z pokładu.
 — Potrafić potrafię, ale czasu dużo zejdzie. Czasu szkoda. Świt nas przyłapie.
 Towarzysz Laval odciął sucho:
 — Dyskutować będziemy, towarzyszu, po powrocie. Jak wam szkoda czasu, to go nie traćcie po próżnicy. Rzucajcie linkę.
 Towarzysz Monsignac w milczeniu zawiązał pętlę, zamierzył się, zarzucił i chybił.
 — Mówiłem, że tak łatwo nie pójdzie... — mruknął pod nosem, zamierzając się do nowego rzutu.
 Po piętnastu minutach linkę udało się wreszcie przymocować. Przysadkowaty marynarz przewiesił przez ramię wiązkę drutu, zatknął za pas obcęgi i nożyce i, zakasawszy rękawy, zwinnie jął piąć się po linie w stronę słupa.
 Laval wyjął z pochwy rewolwer.
 — Towarzyszu Monsignac, na wypadek, gdyby przyszło wam do głowy nie wrócić na pokład i zeskoczyć na ziemię, pamiętajcie, że, nim jej dotkniecie, pierwsza kula z tego rewolweru roztrzaska wam łeb.
 Zajęty wspinaniem się marynarz nie odpowiedział. Po chwili siedział już okrakiem na wierzchołku słupa. Dwa przecięte rzędy drutów, jak pęknięte struny, z brzękiem zsunęły się na ziemię. Przez długą chwilę marynarz majstrował jeszcze na wierzchołku.
 — Zrobione? — zapytał z pokładu Laval.
 — Zrobione! — odkrzyknął marynarz.
 — No, to jazda zpowrotem!
 Marynarz przez chwilę zdawał się mierzyć odległość dzielącą go od ziemi, potem — odległość od statku, czarny wymierzony w niego mauzer towarzysza Lavala i w milczeniu, posłusznie zaczął spuszczać się po linie na pokład. Stojąc już nogą na pokładzie, splunął przez zęby i burknął:
 — Schowajcie swój mauzer — towarzyszu komendancie. — Odstrzelilibyście lepiej linkę. Celny z was podobno strzelec.
 Towarzysz Laval bez słowa zmierzył się i strzelił. Linka upadła w wodę. Wciągnięto ją na pokład. Marynarz mruknął coś pod nosem z uznaniem i zabrał się do rozwijania drutów, przymocowanych drugim końcem do słupa.
 — Odbić na środek rzeki! — zakomenderował Laval. Statek zwolna wypłynął na środek, ciągnąc za sobą dwie cienkie nitki drutów.
 — Stać! Towarzyszu Monsignac, macie tu aparat telefoniczny, przymocujcie do niego końce drutów.
 Marynarz zakrzątnął się koło aparatu. Nie szło mu jakoś, bo co chwila klął głośno i spluwał przez zęby. Po upływie dobrych dwudziestu minut aparat był gotów.
 Towarzysz Laval ujął słuchawkę.
 — Zaświecić wszystkie światła! I cisza!
 Zachrzęściała sucho korba polowego aparatu.
 Długo w słuchawce przelewała się wieczność, zanim rozległo się w niej skądś, zdaleka, cierpliwe, smętne: Halo—o—o...
 — Halo! Tansorel! — krzyknął w tubę Laval.
 — Tansorel... — odebrzmiała jak echo, słuchawka.
 — Zawołać do telefonu mera!
 — Kto mówi?... — doleciało zoddali.
 — Mówi prefektura — ciągnął spokojnie towarzysz Laval. — Proszę zbudzić natychmiast mera i proboszcza i wezwać obydwóch do telefonu. Sprawa ważna.
 — Proszę nie odkładać słuchawki... — zabrzmiało echo.
 Towarzysz Laval, wsparty łokciem na kolanie, ze słuchawką przy uchu, czekał, dopalając papierosa. Minęło z dziesięć minut.
 Naraz w słuchawce zakaszlały czyjeś przyśpieszone kroki. Zoddali nadleciał, zatrzepotał, zabrzęczał głos, zaplątany w pajęczynie drutów.
 — Tu — mer Tansorel.
 — Czy zbudzono proboszcza?
 — Już idzie.
 — Niech pan mu da drugą słuchawkę. Sprawa dotyczy i jego. Nie chcę powtarzać dwa razy — mówił tonem rozkazującym Laval.
 — Słuchamy. Kto mówi? Czy to pan, panie prefekcie?
 — Proszę słuchać uważnie. Mówi ekspedycja paryskiej republiki radzieckiej. Dziś o godzinie dwunastej w nocy przedarliśmy się przez kordon i przyjechaliśmy tu po żywność. Proletarjat Paryża zdycha z głodu. Statek nasz stoi na rzece, naprzeciwko przystani. Mówię z pokładu. Nie próbujcie telefonować o pomoc do garnizonu. Wszystkie druty telefoniczne — przecięte. Jedyna linja, jaka wam pozostała, łączy was z naszym statkiem. Słuchajcie teraz uważnie. Przyjechaliśmy w zamiarach pokojowych. Statek stoi na środku rzeki i, jeżeli wykonacie na termin nasze żądania, nie przybije wogóle do brzegu. Przyjechaliśmy po żywność dla zdychającej z głodu biedoty paryskiej. Jeżeli w ciągu godziny nie dostarczycie nam do przystani i nie naładujecie na galary sześciuset worków mąki, wysiadamy na brzeg, splądrujemy i zbombardujemy wieś. Dajemy wam godzinę czasu. Wy, obywatelu merze, rozbudzicie natychmiast wieś, wyznaczycie podwody i pokierujecie dostawą do przystani. Wy, obywatelu proboszczu, użyjecie swojego wpływu, żeby przekonać ociągających się i dopilnujecie, żeby wszystko było na czas. Nastawcie obydwaj swoje zegarki. Jest za dziesięć minut druga. Jeżeli za dziesięć trzecia, na szosie, prowadzącej do przystani, nie zjawi się pierwsza podwoda z mąką, przybijamy i wysiadamy na brzeg. Posłuchem i punktualnością uchronicie od zarazy siebie i całą Francję. Zrozumiane, obywatelu merze? Sześćset worków mąki za godzinę w przystani.
 W słuchawce dzwoniła cisza. Po długiej chwili zachrobotało w niej pierwsze, z wysiłkiem wykrztuszone słowo:
 — Ależ w naszej wsi nie ma tyle mąki...
 — Znajdzie się. Nie trzeba wcale daleko szukać. Weźmiecie z młynu braci Plon. Załadujecie na galary tartaczne. Widzicie, że znamy waszą miejscowość niegorzej od was. Nie zapomnijcie wziąć z młyna plandek do przykrycia galarów. Czy zrozumieliście mnie dobrze?
 — Zrozumieliśmy... — wyjękło echo.
 — Doskonale, wiedziałem z góry, że mam do czynienia z ludźmi inteligentnymi. Nie traćmy wobec tego czasu. Dodaję wam pięć minut na sprawdzenie tego, co wam powiedziałem. Możecie przez ten czas przekonać się, że druty wasze są naprawdę przecięte i że wieś znajduje się w polu obstrzału naszego statku. Dla pewności uprzedzam was, że pierwszy konny posłaniec, czy rowerzysta, któryby ukazał się na szosie, dostanie kulą w łeb. A teraz — do rzeczy. Powtarzam jeszcze raz: Jeżeli za godzinę wozy z mąką ukażą się na brzegu i w pół godziny galary będą naładowane, odjedziemy, nie przybijając do brzegu i nie robiąc nikomu nic złego. Przyjechaliśmy nie na rabunek, tylko po żywność dla głodujących. Czas leci. Do widzenia! Za godzinę!
 Towarzysz Laval powiesił słuchawkę i nerwowym krokiem przeszedł się po pokładzie. Z niezdecydowanego głosu w słuchawce nie mógł wywnioskować na pewno, czy wieś usłucha rozkazu, czy też zatnie się w uporze. Gryzła go niepewność. A co, jeżeli nie? Jeżeli za godzinę nie zjawi się na brzegu nikt? Co wtedy? Wtedy — trzeba będzie zawracać i odjeżdżać z próżnemi rękoma. Wiedział przecież dobrze, że do brzegu mimo wszystko nie przybije. Wtedy — cała wyprawa do djabła.
 Towarzysz Laval w bezsilnej złości spluwał przez zęby, ściskając w ręku zegarek z żółwio powolną skazówką...
 Tymczasem na drugim końcu drutu, we wsi, rozpętał się już nieopisany tumult, trzask zamykanych i otwieranych drzwi, nawoływania i bieganina. Ludzie z latarniami, zaspani i oszołomieni, tłoczyli się na drodze do młyna.
 Na progu, blady, rozczochrany mer, bez kołnierzyka, w narzuconej w pośpiechu marynarce i butach, włożonych na bosą nogę, wydawał gorączkowe rozkazy. Pierwsza podwoda, naładowana mąką, odjeżdżała już w stronę przystani.
 Nagle, rozpychając tłum, w oświetlonym kręgu drogi ukazał się zadyszany proboszcz w rozwianej sutannie.
 — Czekaj pan! Czekaj pan — krzyczał zdaleka proboszcz, wymachując rękoma. — Mam myśl!
 Mer pobiegł na jego spotkanie.


 Powolna skazówka docierała już do trzeciej, gdy na zakręcie szosy ukazał się pierwszy wóz z garbem białych worków.
 Towarzysz Laval otarł chustką pot z czoła i, rozweselony wetknął zegarek do kieszeni.
 Za pierwszą podwodą ukazała się druga, trzecia, — długi tren, biała, śpiewnie skrzypiąca litanja wozów. W jaskrawem świetle reflektorów, umączeni, wylękli chłopi, uginający się pod ciężarem, podobni do skrzętnych mrówek, znosili białe, pękate bele do pływającego mrowiska galarów. Śnieżne góry na szkutach rosły z chwili na chwilę.
 Towarzysz Laval trwożnie zerknął na zegarek. Minęła już godzina, a kończono ładować dopiero drugi galar. Gdzieś daleko, czarny szew widnokręgu, sczepiający ziemię z niebem, rozłaził się w oczach, jak znoszona, przetarta materja i, poprzez rosnące pęknięcie, prześwitywała szara podszewka brzasku. Towarzysz Laval z niepokojem odwracał się co chwila w tę stronę.
 Gdy wreszcie trzeci galar był gotów, zegarek wskazywał pół do piątej. Smuga brzasku na wschodzie zarysowała się już szeroką szczeliną. Śnieżne wzgórki szkut, jakby przygrzane pierwszemi promieniami słońca, zazieleniły się nieśmiałą murawą brezentu. Nie należało tracić więcej ani chwili.
 Przeskakując z burty na burtę, załoga pośpiesznie sczepiała linami galary, odepchnięte żerdziami na środek rzeki, i przymocowywała je do holownika. Cisnąca się na brzegu gromada przypatrywała się tej pracy w milczeniu.
 Towarzysz Laval ujął jeszcze raz słuchawkę:
 — Hallo! Kto mówi? Urzędnik pocztowy? Doskonale. Proszę powiedzieć merowi, żeby jutro, jak będzie naprawiał przecięte linje, spalił przedtem na wszelki wypadek węzłowy słup telegraficzny i postawił na tem miejscu nowy. Tak, to wszystko, co chciałem powiedzieć. Oddajcie mieszkańcom Tansorelu proletarjackie pozdrowienie od rewolucyjnego Paryża.
 Towarzysz Laval odstawił aparat.
 — Wszyscy na pokład! Ustawić się w rząd! Jest piętnastu? Dobra. Na stanowiska! Odciąć druty! Zdjąć reflektory! Pogasić światła! Ruszamy!
 Statek drgnął, zachybotał na miejscu i ciężko popłynął, roztrącając pyskiem fale, jak olbrzymi wielbłąd z trzema garbami szkut.
 — Jedziemy całą parą!
 Towarzysz Laval przemierzył pokład. W ciemności natknął się na czyjąś postać, wspartą na burcie.
 — To wy, towarzyszu Monsignac? Jak myślicie, będziemy w Paryżu przed świtem?
 — Nie widzi mi się, z takim ładunkiem.. — odparł pochmurnie marynarz.
 — Ale zato jedziemy teraz z prądem, to i lżej.
 Marynarz bez słowa odwrócił się i wskazał ręką na rozpruwający się coraz dalej szew horyzontu.
 — Dnieje — powiedział sucho. — Nim dojedziemy, rozwidni się do reszty.
 Towarzysz Laval długo, z niepokojem wpatrywał się w rosnącą w oczach cielistą szparę.
 — Spóźniliśmy się... — szepnął w zamyśleniu.
 Po bokach płynęły szare, zarysowujące się już wyraźnie brzegi, usiane pierwszemi odpryskami świateł.
 Towarzysz Laval nie wiedział, że z Tansorel, godzinę temu, bocznemi, polnemi drożynami, wyjechał na rowerze w stronę miasta mały, zgarbiony człowieczek.
 Mały człowieczek przybył do miasta, gdy szara roztaj na niebie rozlała się już szeroko.
 Po dziesięciu minutach elastyczne, gumowe słowo, jak piłka, toczyło się po drutach na wyścigi z zadyszanym holownikiem. Słowo, przeskakując z drutu na drut, wyprzedziło holownik i potoczyło się dalej, w las czerwonych, migocących światełek.
 W dwadzieścia minut później, w sztabie armji kordonowej, w miękkim, nadymionym salonie starego pałacyku, toczył się następujący dialog:
 Porucznik: Czy będziemy ostrzeliwali ich holownik?
 Kapitan: Oczywiście, wydałem już odpowiednie zarządzenia.
 Porucznik: Właściwie... skoro już przejechali... w dodatku, jak donosi depesza, nie przybijali wcale do brzegu i zachowali wszelkie środki ostrożności... — coby nam szkodziło przepuścić ich z tą żywnością do miasta? Przecież w tej chwili nie stanowią już żadnego niebezpieczeństwa i, topiąc ich, nic na tem właściwie nie zyskujemy.
 Kapitan: Pan oszalał, Monteloup! Przepuścić ich bezkarnie do miasta? Żeby jutro przedarł się kto inny? Od czegóż w takim razie jest kordon? Czelność musi być ukarana w sposób bezwzględny. W dodatku zapomniał pan chyba, że to bolszewicy i że wiozą żywność dla swojej komuny? Maże mamy jeszcze żywić ich komunę? Dziękuję uprzejmie!
 Porucznik: Ależ nie ja bynajmniej... Tylko poprostu... myślałem... skoro już przejechali...


 W Paryżu, koło mostu Bercy, od godziny trzeciej w nocy gromadzić się jęły tłumy ciekawych, spoglądające niespokojnie na wschód, gdzie między rozchylonemi wargami nieba i ziemi przezierała już biała szrama brzasku.
 O godzinie piątej biała szrama zajęła już połowę nieba. Powrót wyprawy stawał się coraz mniej prawdopodobny. Zawiedziony tłum zaczął pomału rozchodzić się do domów. Wówczas to, od wschodu, rozległ się łoskot pierwszego armatniego wystrzału. Tłum drgnął, zachybotał i całem ciałem szarpnął się w tę stronę.
 — Jadą! — przeleciał pogwar.
 Armaty biły jedna przez drugą. Tłum wzbełtaną falą rozlał się wzdłuż brzegu. Jakaś kobieta zawodziła na cały głos, łopocąc, jak ptak, na żelaznej poręczy mostu. Po dziesięciu minutach kanonady, pomruk zamienił się w wycie.
 Nagle ktoś z brzegu pierwszy ryknął:
 — Jadą!
 Zaległa cisza.
 Na zakręcie rzeki ukazał się czarny holownik ze strzaskanym kominem i zwisającemi bezsilnie szczątkami pokładu. Holownik, dysząc ciężko, leżąc już prawie na boku, ostatkiem sił ciągnął za sobą dwa galary. Na miejscu trzeciego czarna oderwana burta powłóczyła płetwami potrzaskanych desek.
 Holownik zwolna zbliżał się do mostu. Entuzjazm tłumu dosięgnął szczytu:
 — Laval! Niech żyje Laval!
 Holownik z trudnością dobił do brzegu. Na piasek zeskoczył przysadzisty, zakrwawiony marynarz.
 — Laval! Gdzie jest Laval? — ryczał tłum.
 Marynarz przewiązaną ręką wskazał na pokład.
 Kilku czerwonogwardzistów wskoczyło na statek. Tłum przycichł w oczekiwaniu.
 Po paru minutach na pokładzie ukazali się dwaj czerwonogwardziści, niosący coś na rozpostartym, jak nosze, płaszczu.
 Tłum pochylił się naprzód.
 Na płaszczu leżał człowiek, z przymkniętemi oczyma, z odrzuconą wtył głową. W miejscu, gdzie powinny były znajdować się nogi, miał ochłap skrwawionej galarety.
 Tłum odsłonił głowy i rozstąpił się w milczeniu.
 Przez improwizowany szpaler czerwonogwardziści przenieśli towarzysza Lavala do narożnej apteki.
 Zakotłowało.


 W białym szpitalu, przejściem między łóżkami, szło czterech ludzi w błękitnych płaszczach żołnierskich. Prowadzący ich sanitarjusz zatrzymał się przy jednem z łóżek.
 — To tu, towarzyszu dowodzący.
 Towarzysz Lecoq pochylił się nad posłaniem.
 Powieki rannego, na które padł cień, drgnęły, zatrzepotały, jak płomyk, co za chwilę uleci, i wielkie, szkliste oczy rozwarły się, spoczęły na twarzy towarzysza Lecoq’a. W zetknięciu ze znajomą twarzą szklane oczy zakwitły uśmiechem. Wargi poruszyły się bezwiednie, załopotały, jak skrzydła, i przepuściły nieporadne, przedzierające z wysiłkiem kokon ust, słowo:
 — To wy, towarzyszu dowodzący?... Widzicie? Przywiozłem... Jeden galar mi tylko zatopili, dranie... — wyrzęził siniejącemi już wargami.
 Towarzysz Lecoq pochylił się nad nim bez słowa i złożył na tych wargach cichy braterski pocałunek.
 Towarzysz Lecoq nie powiedział umierającemu ze szczęśliwym uśmiechem człowiekowi, że w czterystu przywiezionych workach, zamiast mąki znaleziono — piasek...


 W trzy dni później wygłodzona ludność komuny przypuściła szturm do barykad koncesji anglo-amerykańskiej. Wystraszeni dżentelmeni do obrony zmobilizowali armję z zamieszkujących terytorjum koncesji mieszczuchów francuskich. Walka na barykadach trwała kilka dni, a odznaczała się szczególną zaciętością i okrucieństwem. Poległ w niej towarzysz Lecoq, nie zdążywszy dopisać swej historji zadżumionego Paryża, a wraz z nim wielu innych wybitnych przywódców komuny.
 Nowy głównodowodzący topniejącemi wojskami republiki radzieckiej Belleville postanowił sforsować barykady przy pomocy ciężkiej artylerji, ustawiwszy baterje na Czerwonym Pagórku. Wezwana do poddania się koncesja angielska odpowiedziała odmownie.
 I kto wie, widownią jakich nowych straszliwych scen, jakich fantastycznych wojen stałby się jeszcze wielojęzyczny, wojujący Paryż, gdyby dobrotliwa dżuma nie zdystansowała swego współzawodnika — głodu.
 Dnia 1 września, na terytorjum kilkunastu państewek, oznaczonych na mapie jednym wspólnym krążkiem Paryża, nie pozostało ani jednej żywej duszy.
 Tegoż samego dnia, skonsumowawszy ostatniego paryżanina, dżuma opuściła Paryż równie nagle, jak się w nim zjawiła.

Czytaj dalej: 18. Palę Paryż III/1 - Bruno Jasieński