Palę Paryż I/7

Silne szarpnięcie zmusiło go do otworzenia oczu. Zamiast granatowego policjanta Pierre ujrzał nad sobą czerstwą, rumianą twarz z wysoką nadbudówką czoła pod okapem kaszkietu.
 Był już dzień. Człowiek pochylony nad nim tarmosił go widocznie oddawna. Młody, wesoły głos otrzeźwił go, jak strumień chłodnej, kryształowej wody.
 — Pierre! Naturalnie, że Pierre! Poznałem cię od razu!
 Głos był znajomy, okrągły i polerowany, jak kula, która, potoczywszy się chwilę po bilardowym polu świadomości, natrafiła nagle na przeznaczoną dla siebie, jakby wydrążoną tu już kiedyś przez nią łuzę. Ale kiedy miała sposobność ją tam wydrążyć?
 Pierre przymknął oczy, napróżno starając się zajrzeć przez tę łuzę w głąb. Z początku nie dostrzegł nic prócz ciemności. Potem oswojony z nią wzrok wewnętrzny chwytać począł wąską, niezdecydowaną smugę światła. Wydało mu się, że rozróżniać zaczyna, jak przez otwór od klucza, niejasne kontury przedmiotów.
 Wąska, wydłużona sylwetka dzwonnicy w czerwonym kołpaku dachu z palonej dachówki. Chuda, słomiana kukła w czarnym, dziurawym kaszkiecie, nasuniętym zawadjacko na miejsce, w którem u ludzi znajdować się zwykło lewe ucho; czupiradło z wyzierającym z rękawa wiechciem postrzępionej słomy, wyprężone na zielonem tle skrzypiącej, świeżo malowanej okiennicy. Krzywa, zielona ze starości studnia z przycupniętą na niej okrakiem korbą, omotaną pręgami rudego, zardzewiałego łańcucha; na końcu łańcucha drewniane wiadro, trącące o milę wilgocią, w którem tak wygodnie jest zjeżdżać w czarną, zalatującą pleśnią i zbutwieliną ziemi głąb studni, słyszeć nad sobą coraz wyżej skrzyp rozwijającego się łańcucha, widzieć wgórze małe okrągłe okienko nieba; serce bije mocno, po plecach biega chłodek strachu, a w piersiach — taka radość, że aż ściska w gardle, póki rozlegający się wdole bulgot wody nagłym zimnym skurczem lęku nie da znać, że czas już szarpnąć z całej siły za łańcuch. Wtedy stuletni staruszek-łańcuch, postękując i skarżąc się, pociągnie powoli, z wysiłkiem w górę, wzdłuż czarnych, porośniętych pleśnią i grzybem ścian, ku niebu, ku płaskiej, rozwałkowanej, jak ciasto, jak okiem sięgnąć, przestrzeni, ku wesołym, roześmianym głosom, dzwoniącym tak szeroko na okrągłej i gładkiej, niby płyta gramofonowa, tafli widnokręgu.
 Teraz już dźwięk nieoczekiwanego głosu, umiejscowiony w przestrzeni i próbujący poomacku umiejscowić się w czasie, na linji ich wzajemnego przecięcia, przyoblekać zaczynał zwolna kontury określonej ludzkiej jednostki, póki, przełożony zpowrotem na abstrakcyjny język dźwięków, nie skrystalizował się wreszcie w kilku sylabach wyksztuszonego pośpiesznie imienia.
 Pierre doznał nagle niebywałej ulgi. Miał uczucie, jakby przez długie godziny ciągnął z głębi własnego wnętrza, jak z ciemnej, zarośniętej brodą pleśni, głębokiej studni, wiadro, pełne drogocennej cieczy, którą obawiał się rozpluskać; ciągnął z nieludzkim wysiłkiem, czując, że lada chwila wypuści je z rąk bezpowrotnie w czarną czeluść, i teraz oto trzyma je w rękach, wydobyte nawierzch, nierozlane, nietknięte.
 Wydobyty z takim mozołem z tej głębiny człowiek najwyraźniej nie zdawał sobie wcale sprawy z ciężkiej operacji, jakiej był przed chwilą obiektem, i uśmiechał się szeroko, obsypując Pierra, w przerwach między uśmiechami, odpryskami urywanych zdań, bolesnemi, jak tłuczone szkło.
 A to dopiero niezwykłe spotkanie! Poznał Pierra natychmiast, chociaż to już ładna kopa lat. Jak można nie poznać ziomka i kolegi, z którym spędziło się dzieciństwo? Zmienił się, coprawda, przyzwoicie. Właściwie oddawna słyszał o tem, że znajduje się w Paryżu, ale nie mógł dopytać się o niego w żaden sposób. Dochodziły go różne słychy... Prawdę mówiąc, wygląda nieszczególnie. Zapewne bez pracy, co? Słyszał i o tem. Trzeba będzie coś na to poradzić. Przedewszystkiem nie może pozostawać tak tu, na ławce. Jeżeli nie ma mieszkania, może tymczasem przenieść się do niego. On ze swojej strony nie może się uskarżać. Udało mu się urządzić wcale nieźle. Pracuje jako posługacz w pewnym instytucie bakterjologicznym. Praca lekka, mieszkanie i wychodne. Pierre zobaczy zresztą sam. Mieszka tu niedaleko. Za chwilę będą na miejscu.
 Pierre posłusznie, z trudnością ciągnąc nogi, powlókł się bez słowa niewiadomemi ulicami, prowadzony na sznurku nieoczekiwanego głosu, którego kłębek zgubił niegdyś (tak dawno!) na dnie zielonej wiejskiej studni swego dzieciństwa.

Czytaj dalej: 8. Palę Paryż I/8 - Bruno Jasieński