Palę Paryż I/4

Jeannette nie było ciągle. Stara megiera-matka, spoglądająca zawsze niechętnem okiem na stosunek córki z ubogim Pierrem, zatrzasnęła mu pewnego wieczora przed nosem drzwi, oświadczając, że Jeannette więcej już w domu nie mieszka.
 Miasto huczało po dawnemu w swoich wiecznych przypływach i odpływach. Ulicami przelewały się nieprzebrane tłumy ludzi, grubych, spasionych mężczyzn o szyjach z salami. Każdy z nich może zeszłej nocy, może przed chwilą, mógł spać z Jeannette. Każdy z nich mógł być właśnie tym, którego szukał i ścigał w swych bezowocnych pogoniach. Pierre z uporem manjaka wpatrywał się w twarze przechodniów, starając się dostrzec na nich jakiś ślad, jakiś najdrobniejszy skurcz pozostawiony przez rozkosz przeżytą z Jeannette. Chciwemi nozdrzami wsysał zapachy ubrań, wietrząc, czy nie pochwyci na któremś zapachu perfum Jeannette, subtelnej woni jej maleńkiego ciała.
 Jeannette nie było, nie było jej nigdzie.
 A jednak była wszędzie. Pierre widział, rozpoznawał ją dokładnie w sylwetce każdej dziewczyny wychodzącej w towarzystwie amanta z drzwi każdego hoteliku, przejeżdżającej obok taksówką, znikającej nagle w czeluściach pierwszej spostrzeżonej bramy. Po tysiąckroć biegł, z wściekłością roztrącając przechodniów, zawsze oddzielających go od niej nieprzebytą falą, i zawsze przybiegał za późno.
 Dnie zmieniały się za dniami w monotonnej grze światła i cienia.
 Pracy po jałowych tygodniach wędrówek szukać już przestał.
 Od długich dni, jak matka — płód, nosił w swojem łonie łapczywy, ssący głód, podchodzący mu mdłościami do gardła i rozpływający się po ciele ołowianem zmęczeniem.
 Kontury przedmiotów zaostrzyły się, jak oprowadzone ołówkiem, powietrze stało się rzadkie i przezroczystsze pod szczelnym kloszem ssącej pompy miejskiego nieba. Domy stawały się rozciągłe i przenikliwe, wciskały się niespodziewanie jeden w drugi, to znów wydłużały w nieprawdopodobnej, absurdalnej perspektywie. Ludzie nosili twarze zamazane i niejasne. Niektórzy mieli po dwa nosy, inni — po dwie pary oczu. Większość miała na karku po dwie głowy, jedna dziwacznie wtłoczona w drugą.
 Pewnego wieczora, nagły przypływ wyrzucił go z bulwarów na Montmartre i cisnął nim o oszklony przedsionek wielkiego music-hallu. Olbrzymi ognisty wiatrak powoli obracał się dokoła swej osi, mamiąc z nieskończonych ulic świata śmiesznych Don Kichotów użycia. Okna otaczających domów płonęły jasnym czerwonem zarzewiem spalającej je nieugaszonej gorączki.
 Była godzina rozpoczęcia spektaklu. Dokoła oszklonej jak latarnia morska, sieni, wściekłą falą uderzał o trotuar skłębiony zator aut, by za chwilę odpłynąć napowrót, pozostawiając na kamiennem wybrzeżu chodnika białą pianę gronostajowych cape’ów, frakowych narzutek, gorsów i ramion.
 Do bocznych drzwi gwarliwym potokiem, popychając się i depcąc, parł nieprzeliczony czarny tłum. Pierre doznał wrażenia, jakgdyby gdzieś już widział tę ciżbę, był jej zagubioną cząstką. Przypomniała mu się taka sama zbałwaniona rzeka ludzi, cisnących się w Halach po miskę cebulowej zupy.
 Nowy spiętrzony wał odrzucił go wbok, wgniatając twarzą w mur, który po bliższem wpatrzeniu, okazał się miękką twarzą ludzką, skądś tak nagle, tak bardzo znajomą. Twarz, uwalniając się rękami od niespodzianego uścisku, również mierzyła go badawczo.
 — Pierre?
 Pierre natężył myśli, usiłując coś sobie przypomnieć. Teraz zdawało mu się, że pamiętał: Etienne z parterowej pakowni.
 Przedarli się przez tłum w boczną uliczkę. Etienne mówił coś szybko i niezrozumiale. Tak, jego odprawiono również. Dostać gdziekolwiek pracę niepodobna. Kryzys. Trzeba z trudnością zarabiać sobie na życie. Próbował wszystkiego. Sprzedawał „koko“. Nie szło. Za wielka konkurencja. Wylansował swoją Germaine. Zawsze za wieczór kilkanaście franków przyniesie. Chociaż czasy bardzo ciężkie. Mało cudzoziemców. I podaż przekracza wszelkie możliwe zapotrzebowanie. Trzeba samemu coś dorabiać na boku.
 Teraz jest „naganiaczem“. Robota żmudna, ale jeszcze stosunkowo najintratniejsza. Trzeba znać kilka adresów i przedewszystkiem być pyskatym, to grunt. Troszkę jeszcze trzeba być psychologiem. Wiedzieć, czem kogo brać. Też duża konkurencja, ale jeżeli się jest wyszczekanym — można wytrzymać.
 On specjalizuje się w starszych panach. Zna kilka domów, gdzie trzymają smarkatki. To zawsze ma powodzenie. Tu, niedaleko, przy ulicy Rochechouart. Trzynastolatki. Towar pewny. Trzeba tylko umieć to podać w odpowiednim sosie. Przedstawić: krótka sukieneczka, fartuszek, warkoczyk z kokardą. Na górze pokoiki — szkółka: święty obrazek, łóżeczko z siatką, pulpicik szkolny, tablica, na tablicy — kredą: 2 x 2 = 5. Pełna iluzja. Żaden starszy pan się nie oprze. Od gościa za wskazanie adresu — dziesięć franków, od gospodyni — pięć. Wyżyć można.
 Tutaj ma swój posterunek. Jeżeli Pierre chce, może go w tę robotę wprowadzić. Kilka adresów na ucho. Grunt — wymowa. I orjentacja. Wiedzieć, do kogo podejść. Najlepiej czekać przed restauracją. Może obierze sobie jego dawny punkt, pod „Abbaye“? Murowane miejsce. Byle nie poplątać adresów...
 Nowy wir przechodniów porwał raptownie Pierra i poniósł naoślep. Etienne gdzieś się zapodział. Pierre nie próbował stawiać oporu, niesiony bez woli. Po kilku godzinach przypływów i odpływów wyrzuciło go na plac Pigalle.
 Jaskrawy kołowrót reklam. Płomienne zgłoski wyrazów, wypisanych w powietrzu czyjąś niewidzialną ręką. Zamiast „Mane, Thecel, Phares,“ — „Pigall’s“, „Royal“, „Abbaye“.
 „Abbaye“...
 Coś o tem mówił Etienne.
 Przed oświetlonem wejściem smukły, wygalonowany boy marznie w swej krótkiej kurtce, by nagle złamać się przez pół w służalczym ukłonie.
 Dwóch starszych panów. Samych. Zatrzymują się na rogu. Palą.
 Pierre machinalnie podchodzi bliżej. Panowie, zajęci rozmową, nie zwracają na niego najmniejszej uwagi. Pierre ciągnie starszego brzuchatego pana za rękaw i nachylając się, bełkoce mu do ucha:
 — Zabawa... Trzynastolatki.. w fartuszkach... łóżeczko z siatką... tablica... 2 x 2 = 5... pełna iluzja...
 Starszy pan gwałtownie wyrywa rękaw. Obaj panowie automatycznie chwytają się za kieszenie, w których mają portfele. Pośpiesznie, prawie w biegu, wskakują do przejeżdżającej taksówki, zatrzaskując trwożnie drzwiczki.
 Pierre zostaje na rogu sam. Nie rozumie nic. Ocierając się o ściany, brnie w noc ciemnym, bezludnym bulwarem. Szyba. Lustro. Z lustra na spotkanie jego wynurza się szara, ziemista twarz w kołtunach zarostu i czerwone, rozpalone latarnie oczu.
 Pierre przystaje. Zdaje mu się, że zaczyna rozumieć. Po prostu przestraszyli się. Z taką twarzą niepodobna szukać zarobku.
 Środkiem bulwaru, całując się co krok, idzie przytulona do siebie para. Mały, zagięty kapelusik. Długie, smukłe nogi. Jeannette!! Para wchodzi do narożnego hoteliku, nie przestając się całować. Znów auto — przeklęte auto! — zatarasowało drogę.
 Pierre jednym susem jest na drugiej stronie. Drzwi hoteliku połyskują matowo. Sześć wysokich pięter. Gdzie szukać? W którym pokoju? Niepodobieństwo! Lepiej poczekać tutaj, aż będą wychodzić.
 Pierre, wyczerpany, opiera się o ścianę. Mijają minuty, może godziny. Teraz z pewnością rozbierają się.
 Pierre w zapamiętaniu samoudręki odtwarza w myśli kolejno wszystkie fazy tak dobrze pamiętnej pieszczoty, podstawiając na własne miejsce tego innego, bez twarzy, z podniesionym do góry kołnierzem.
 Teraz na pewno leżą już w łóżku. Drab błądzi rękami po jej białem, jędrnem ciele. Teraz zwierają się ze sobą...
 Naraz wszystko pryska. Z hoteliku naprzeciw wychodzi para. Gruby opasły jegomość i smukła dziewczynka. Jeannette!! Dziewczyna, wspinając się na palce (o, jakże dobrze znał ten ruch!), całuje opasłego jegomościa w usta. Skinęła ręką na taxi.
 Pierre z krzykiem, karkołomnemi susami, sadzi na drugą stronę jezdni. Taxi z Jeannette odjechało. Przed bramą hoteliku został opasły jegomość, sprawdzając przy świetle latarni zawartość pękatego portfelu. Na obwisłych policzkach dogasają jeszcze rumieńce doświadczonej przed kilku minutami rozkoszy. Na obleśnych wargach więdnie ostatni pocałunek Jeannette. Zmięte fałdy ubrania chłoną jeszcze ciepło jej dotyku, jedyny, niepodrabialny zapach jej ciała. Nareszcie!
 Oderwana od ciała pięść sama spada między wyłupiaste, otorbione oczy. Głuchy łoskot powalonego ciała. Byczy, spasiony kark przecieka, jak ciasto, przez szpary zaciśniętych palców. Upuszczony portfel bezsilnie, jak postrzelony ptak, trzepoce się w rynsztoku.
 Na bezradny charkot grubasa noc odpowiada przeciągłym, rozpaczliwym gwizdkiem. Na rozwianą grzywę rudych włosów Pierra, jak na płomyk świecy, ze wszystkich stron, z zakamarków nocy, z trzepotem szewjotowych skrzydeł, zlatują się granatowe nietoperze.
 Rytmiczny kołys auta, unoszącego gdzieś, w nieskończoność perspektywy. Usypiający furkot pelerynek. I na twarzy — jak chłodny żołnierski całun — amerykański sztandar nieba z gwiazdami gwiazd.

Czytaj dalej: 5. Palę Paryż I/5 - Bruno Jasieński