Zuzanna i starcy

Gdzie o Rubensie nie słyszano nawet,
(Obfitość boczków bunt by wskrzesić mogła)
Miała Zuzanna dwa posępne biodra,
Szczęki wysmukłe jak szkielecik wróbli.

Starcy nosili pąsowe peruki,
Podgardla miękkie, podbródki ryżawe;
Gdy dłonie pletli na gałkach swych lasek,
Matowiał sino srebrnych gałek blask.

Wszyscy w surdutach, a halsztukach jak pętlach,
W getrach koloru wilgotnej wątroby —
Dźwigali starość na różne sposoby,
Lecz każda z metod równo nieugięta.

Doktor
Na strych Zuzanny wchodzę z pewnym wstrętem,
Więc wpierw jałowię podeszwy trzewików,
Więc terpentyną obmywam swój brzuch —
Tę czułą bladość moich resztek czucia.

O, nawet płuca mam ślicznie wyżęte,
Rurki piszczeli wyzute ze szpiku,
Wymasowana jest moja śledziona
Na podobieństwo złocistego karpia.

To tu? — ja śpiewam, a ona sopranem:
„To tu, doktorze, oto pański sedes!
Tu pańskie wanny, palmolivy tu,
Niech pan nie beszta swej małej Zuzanny!”

I już mnie pieści pudrami, olejkiem
Namaszcza skronie jak fiordy zaklęsłe —
A ja się cieszę jej krzepkim — jej mięsem
Tak utęsknionym za młodością noża.

Zesupłać skórę — czule, powolutku
Nizać te nerwy, nawijać na motki,
Krzew krwiobiegu zasadzić w ogródku,
Na wprost okienka, przy drewnianym płotku.

Opłukać czaszkę, sidolem szkielecik
Co dzień od rana do błysku pucować
Tak, by był harfą — by wirtuoz mógł
Wydobywać z niego Haydna lub Mozarta!

Panowie! Miłość wymaga poświęceń!
„Weź walerianę, Zuzanno — i zastrzyk...
Sto razy dziennie po jednej kropelce,
Dałbym ci więcej, gdybym był bogatszy...”

Ksiądz
Na strych Zuzanny wchodzę ze spokojem.
Radosna szczelność tasiemek na łydkach,
Nieustępliwe są podwiązki moje,
Wiąże me spodnie prężna aksamitka.

Ten mundur ścisły, napięty jak siatka
Krępuje ciało uległe i miękkie.
Bo czasem słyszę: krew ma ciecze wolno,
Jakby mi kleju nasączono w żyły.

Serce — zapewniam — to garść żelatyny,
Wszystkie substancje jak wnętrzności ryby;
I oto żądza — ten napięty dzwon —
Miast wołać, mlaszcze aż nazbyt potulnie.

„Więc gdzieżeś, Zuziu?” — „Tu, księże proboszczu!
Ulałam świecę z wdowiego tłuszczyku,
Z bródki grabarza ukręciłam knot,
A przy robocie postu przestrzegałam”.

„Na nic to, Zuziu, masz obojczyk nagi
Jak dwa wysmukłe skrzydła nietoperze,
A wiesz: nietoperz to piekielne zwierzę,
Więc w obojczyku ty masz piekła znaki.

A ślad płomienia na wysokim czole
Czyżby ci Anioł, Zuziu, pozostawił?
Och, na twych piersiach łeb kosmaty bawił
Na białych piersiach jak sęp przyczajony...

Więc słuchaj, Zuziu, tam młoteczki srebrne
Pracują hadko nad twym łożem cienkim;
Tam cię ułożą bez ślicznej sukienki,
Będę się bawić każdym twoim żebrem,

Będę się cackać z każdym twym paluszkiem,
Mozolić z każdym pięknym paznokietkiem,
Tam uwielbiają podniecać kobietkę
Językiem ognia, podłużnym jak źdźbło”.

Pa, pa! — Odpływam łagodnie jak obłok.
Zuzia powiewa welonem z muślinu —
Widzi, jak frunę — i widzi, jak obok
Dwa uzbrojone archanioły płyną.

Kat
Na strych Zuzanny wchodzę ołowiano,
To znaczy: wprzódy plombuję ołowiem
Zęby i nozdrza. A co kroczek zrobię,
To jakby stłukli skorupę glinianą.

Dbam też o zapach — posmaczek naftolu,
Jakaś zbutwiała pończocha lub mycka,
Jakieś wspomnienie po starych koszarach
I jakaś zżółkła pościel jezuicka.

W tej chmurze żółtej ma bladość jest piękna,
Oczy pełgają jak lustra szpitalne,
Ja się sadowię — i mówię tubalnie,
Wojskowo mówię do Zuzanny tak:

„Ty się, Zuzanno, zerwałaś ze stryczka,
Wierz memu znawstwu, bo ono nie kłamie...
Może ty miałaś skrzydełka u stóp,
I nad zapadnią uleciałaś na nich?

Bo ty, Zuzanno, zbiegłaś spod topora,
Jest w twych zakątkach woń zimnego potu...
Może tak gęsto zjeżył się twój włos,
Że na twym włosie miecz się pogruchotał?

Ja wiem, Zuzanno, uciekłaś spod ściany,
Masz smugi ognia nad muszlami uszu,
Może twój oddech przedśmiertny jak wiatr
Drogi pocisków po świecie rozproszył?”

Ona: „Majorze, pan mnie już nie kocha?
Och, pańskie dłonie są takie ruchliwe!” —
Płacze i patrzy na twardą mą grdykę.
Jak w fałdach skóry wędruje samotna.

Jak coś nabrzmiewa w guzach moich szczęk,
Jak tarcze czoła robią się rozdzielne,
Jak kamienieje każda moja stopa
W rzeźbę skruszoną deszczami i wiatrem.

Adwokat
Na strych Zuzanny przemykam się chyłkiem,
W białych pończochach z intymnej bawełny —
Najlepiej nocą, gdy księżyc niepewny
Omszy mą postać zielonkawą mgiełką.

Wtedy — wśród koszul wiszących na sznurach —
Na tyle jestem — ile zwątpić można,
Że ciągle musi Zuzanna ostrożna
Szukać mych kształtów wśród innych konturów.

Rozkosz tych pląsów — tych zwodzeń, kryjówek,
Tych, „niby jestem, a jednak mnie nie ma...”
Aż wznieci świecę drżącymi rękoma,
Aż nagle wpadnie w upojny swój krzyk:

„Jezu, mecenas! Myślałam, że skrzydłem
Ptak jakiś ciemny nad podłogą zawiał...
To pan mecenas się ze mną zabawia,
Ach, pan mecenas urządza swe figle!”

„Zuziu — powiadam — testament czas pisać,
Od akapitu, ab Jove principium —
Cave ne cadas, horribile dictu,
Nemo propheta in patria sua”.

I zwilżam palce, knot dławię ze sykiem,
„Zuziu, testament, czas pisać testament”,
Aż słyszę: ząbki jej dzwonią jak szklane,
Mam wreszcie moją wieczorną muzykę.

Do menueta dla mych chudych kolan,
Więc do kadryla dla mych krzywych łokci,
Więc do skrzypiącej starczej taneczności
Drżącą Zuzannę pieszczotliwie wołam.


Tu gong! Otwarte teatrum dla działań,
Gdzie o Rubensie nie słyszano nawet...
Gdzie pewnej nocy, z podejrzanym drabem
Zuzanna weszła w krajobrazy ciała.

Szła oślepiona — przez plecy, przez wzgórza
Przecięte pasmem kręgosłupa szczytów.
Rozkosz jej rosła jak rozległy kraj
Rozpięty w rzekach, drogach i podróżach.

Wolała z siebie — jak z głębi równiny,
Krzyczała siebie — jakby tworząc pułap
Stromego nieba. Pogodna i czuła
Do ziarnek włosów, do kropelki śliny.

Aż ogłuszony jej szczęściem — przebity
Strzałką języka drżącego, raniony
Drab począł tonąć. A więc poczuł śmierć —
To były z filcu utoczone dzwony.

„Cóż jeszcze mogę darować ci, Słodka?
Jaką pieszczotą skaleczyć tę noc?”
„Niech mnie z twej ręki śmierć ostra napotka,
Niech na tej nocy zaniknie się mój los”.

Ciął ją szeroko, z przestrachem i bólem,
Szedł od stygnącej jak od lustra — w tył...
Gdy go ujęli, klęknął u ich stóp,
Objawił głowy apetyczną kulę.

To byli starcy w pąsowych perukach,
Jak cztery róże w wezgłowiach szafotu —
I tylko język przedświtu łopotał,
I tylko cieśla monotonnie stukał.

Doktor
Choć gorzko płacze głos serca gołębi,
Jak się litować nad nędzą i butą? —
Więc żeś wulgarną, tak plebejsko kłutą
Śmierć zadał pannie, niech cię prawo zgnębi.

Ksiądz
Bóg się lituje nad miłością, alić
Piekło świętuje każdy akt miłosny —
Żeś w kwiecie grzechu pannę złożył do snu,
Może cię tylko miecz kata ocalić.

Kat
Nie powołany przez prawo ni nawyk
Kto dyletancko śmierć pannie sposobi,
Wykrada oręż z dłoni fachowcowi,
Lecz nie odbierze mu chętki i wprawy.

Adwokat
Tak całość sprawy w formułę oprawię,
Zuzanno, wołaj, bo „qui tacent, clamant”...
Zwiodła cię pycha, zaszlachtował amant,
Lecz nie zawiedziesz się nigdy na prawie.

Gdzie o Rubensie nie słyszano nawet
(Obfitość boczków bunt by wskrzesić mogła)
Miała Zuzanna dwa posępne biodra,
Szczęki wysmukłe jak szkielecik wróbli.

Deszcz ją obmywa, odziewa ją pająk,
Balową suknię uplata pomału,
A czterej starcy uparcie zdążają
Do niepochwytnych zarysów morału.

Czytaj dalej: Lekcja anatomii (Rembrandta) - Stanisław Grochowiak