Trójgłosy

Autor:

pa­mię­ci au­to­ra li­ry­ku Ran­ny ró­żą

Wo­ła­nie sen­ne:

Za­pa­da dzień za na­mi, nad na­mi. Ciem­ność
w spię­trzo­nych drze­wach. Do­my nie­wdzięcz­nych owi­ja pier­ścień
nie­ba zwar­te­go w ci­szy. Łuk
świa­tła pręd­kie­go bi­je jak źró­dło srebr­ne nad zie­mią;
kru­szą się cen­ne mar­mu­ry, ko­lum­ny gną,
pło­mień na grzy­wie spo­czął, gru­zu na­stru­gał do nóg,
mar­twe ro­śli­ny i zie­mia po­pio­łem stru­ta w tym mie­ście
i z da­la tyl­ko wo­ła­nie dzio­bów zbu­dzo­nych znad łąk.

Mi­łu­ją­cy trwo­gę i gli­nę gło­wy pod­no­szą z po­du­szek.
Pę­ka spa­lo­na zie­mia, ko­ści po­trą­ca pu­ste,
mar­twa szcze­li­na — słu­cha­ją — wo­ła ku­szą­co jak uśmiech
for­mą dla cia­ła je­dy­ną, cie­płem ze wszyst­kich naj­trwal­szym,
ono za­pew­ni ró­ża­ny, bo krwią po­jo­ny pęk ró­zeg,
ciem­ność jak gwiaz­dę wy­ga­słą i pa­mięć śnio­ną bez cza­su.

Więc bę­dzie dzień, któ­ry od­szedł,
dla wie­lu dniem po­że­gna­nia. Mgły roz­wie­szo­ne nad na­mi
nie wie­dzą o nas nic zgo­ła; od­le­gły księ­życ i słoń­ce
w in­nych ob­sza­rach ko­łu­ją, za­mknię­tych dla nas, nie­zna­nych.
Lecz mó­wić o nich jak pięk­nie! Gdy tu­taj za­chłan­ny pia­sek
stru­te ma ziar­na, więc gorz­kie — o zie­mio mo­jej oj­czy­zny!
I ogień bro­ni świe­cą­cej w oczy zmru­żo­ne nam pa­trzy —
da­ruj nam świa­ty pięk­niej­sze, gdy oczom ze­chcą się przy­śnić.


Wo­ła­nie uf­ne:

Jak ma­ło. Jak ma­ło: spo­kój w ob­ra­zach snu
i rę­ka zdo­bią­ca cia­ło jak rzeź­bio­na, lecz kru­cha.
Tu twar­dy dzień. Po­wie­trze wcią­ga­my do płuc
spa­sio­ne krwią, a w ko­lum­nach męż­ni w po­gię­tych kol­czu­gach
usta na po­piół zło­żyw­szy przy­ja­znych cze­ka­ją ra­mion.
Mar­mur ży­ła­mi na­brzmiał — to zie­mi pra­gną­cej trud
sy­pie zie­lo­ność, co ży­wa dzwo­ni mło­dziut­kim li­sto­wiem.
Bu­dzi się mlecz­ny na szy­bach świt i roz­dzie­la jak anioł
dy­my krzy­czą­ce pod świa­tło. Już słoń­ce sta­nę­ło głod­ne
nad mia­stem w chmu­rach ró­żo­wych, mło­dych i won­nych od pól.


Wo­ła­nie bo­le­sne:

Za­pa­da dzień bez­i­mien­ny i co dzień że­gna­my ślad
od­cho­dzą­cych — ku ja­kim świa­tom?
Ma­rze­nie, tyl­ko ma­rze­nie — bo one, wo­da i piach,
oto naj­bliż­sza oj­czy­zna, oto je­dy­ny pa­tos.
I po cóż wa­sze wo­ła­nia? Mu­si krew dy­mić jak znak
in­nym, by imię po­zna­li i war­tość po­lne­go kwia­tu.
Tak wsta­je wszyst­ko co god­ne ży­cia a nie za­gła­dy
i ta­ka ską­pa na­gro­da twar­do rzu­co­nym na wznak.
Za wie­le, za wie­le: zie­mia i spra­wy jej,
aby pra­gnąć wię­cej i cze­kać świa­tów zsy­ła­nych śnią­cym.
Ra­mię znu­żo­ne le­ży go­to­we za­wsze jak miecz
pod gło­wą od­da­ną no­cy.
A je­śli ob­raz z ma­rze­nia — to zna­ny kształ­tem i wo­nią:
słoń­ce wy­bie­ga na nie­bo mło­de i pręż­ne. Po­lny
ptak prze­le­ci po oczach, kło­sy rtę­cio­we dzwo­nią,
o zie­mio mo­jej oj­czy­zny...
— — — — — — — — — — — —
jak bo­li

Czytaj dalej: Miłość bez jutra - Tadeusz Gajcy