Straszny przyjaciel

Przebóg, co to jest? cmok, cmok, z jednéj, z drugiéj strony,
I byłem nagle potem jak kwaczem zmoczony.
Gdybym się nie był zręcznie rozstał z jego łapą,
To byłby mnie dalibóg całował da capo.
„Mała fraszka, niby nic“ — rzekł przyjaciel drogi, —
„Witam cię i pozdrawiam przybyłego z drogi;
„Nim jeszcze pociąg stanął widzę cię w wagonie,
„Aby ci rękę podać co tchu cwałem gonię;
„A teraz bratku kładę ambargo na ciebie,
„Mam duże pomieszkanie, umieszczę u siebie“.
Wniosłem protestacyą, lecz była daremną.
„Mała fraszka, niby nic, będziesz mieszkał ze mną“.
I wyrwał z ręki bilet na rzeczy wydany,
Ja szedłem krok w krok za nim szedłem jak pijany.
Pan Józef był olbrzymem, ja szczupłego składu,
Przy tem, trzeba powiedzieć, wracam z Marienbadu.
Kiedy powóz zajechał pan Józef łaskawie,
Bierze silnie pod rękę, podnosi mnie prawie,
A ja mając zanadto nogi podniesione
O małom na przeciwną nie wyleciał stronę.
Szczęściem tylko kapelusz koziołka wywrócił,
„Mała fraszka, niby nic“, kapelusz powrócił.
Pan Józef jednym susem minął wszystkie stopnie,
Potem usiadł, a pojazd zatrzeszczał okropnie;
I wio, ruszaj, a żwawo — ale pośród miasta
Przyjaciół Józefińskich jak grzybów wyrasta;
Zdaje mi się dalibóg, że kocha pół świata,
Każdego wita, ściska jak ojca, jak brata,
Każdemu mnie przedstawia... kto spłodził, kto rodził,
Nawet i pokrewieństwa pobieżnie dowodził;
Takich prezentacyi kilkanaście było,
Aż w oczach świat mi chodził, aż w uszach dudniło;
Tak tknięte paraliżem w ustach nikło słowo,
I już tylko na wszystko potrząsałem głową,
Byłem głupi, i bardzo, to nie ma gadania;
A nikt nie wie, Marienbad jak nerwy rozgania.
Tandem jak z krzyża zdjęty stanąłem na nogi;
Walizkę, torbę i mnie w przyjacielskie progi
Ręka Pana Józefa jak uragan parła,
Otworzył drzwi z łoskotem i krzyknął co gardła:
„Anusiu, mój przyjaciel, Pan Zdzisław Telega,
„Przyjaciel najdawniejszy i szkolny kolega;
„Dam mu pokój niebieski, z nami tu zostanie.
„Zdzisławie, moja żona... A co? pączek panie.“
Pani domu tłuściuchna, rumieni się, wzdycha,
Nie mówi ani słowa, ale się uśmiecha;
Siadamy na kanapie... I nuż pytań krocie
Rozwija się przedemną jak na kołowrocie;
Odpowiadam jak przez sen bez sensu i ładu,
Nareszcie, o mój Boże, dano do obiadu.
Ja miałem jeszcze w brzuchu marienbadzką wodę...
Jakże bez katastrofy zadanie przewiodę.
Gościnność jeszcze nasza staroświeckim krojem,
Przyjaźń, nieprzyjaźń znaczy jadłem i napojem.
Aż tu — dreszcz mnie przechodzi i w oczach mi ciemno;
Pan Józef się przybliża i stawia przedemną
W jednym rzędzie różnego rodzaju butelki,
Salceson, korniszony, bryndzę i sardelki.
Pan Józef mlaszcze, jedząc mowy nie przerywa,
A tak na pół przeżuty cały kram odkrywa.
O źle! Coś mnie zamdliło... A jednak, Bóg świadkiem,
Chciałem jeść, jeść serdecznie, choćby sił ostatkiem.
Z twardym bifstekiem cuda waleczności robię
I już w duszy „Te Deum“ zanuciłem sobie,
Kiedy nowy kawałek pada mi przed nosem,
A pani się uśmiecha i polewa sosem.
O! tego już za wiele, świat się ze mną chwieje,
Zesuwam się z krzesełka i na piękne mdleję.
„Mała fraszka!“ zawołał gospodarz ochoczy
I pełną szklanką wody zachlusnął mi oczy;
Jedną ręką za włosy, drugą nos mi wierci,
Byłby mnie niezawodnie wyrwał saméj śmierci,
Potem chwyta za rękę, do łóżka popycha;
Pani nie mówi słowa, ale się uśmiecha.
Przebyłem noc bezsenną, rozmyślałem długo,
Jakto można dokuczyć zbyteczną usługą;
A potem rozmaite układałem plany,
Jakim sposobem zerwać te złote kajdany.
O siódméj nos utarłem, i Pan Józef wchodzi —
O siódméj już ubrany — prosto na mnie godzi.
„Nie całuj mnie — krzyknąłem — mam katar szkaradny!“
„Mała fraszka, niby nic, będę ci poradny,
„Bo homeopatyą czasami się bawię;
„Jeżeli słuchać będziesz, całkiem cię naprawię.
„Ale aleopatom nadaremnie płacić —
„Oni żyją z choroby... jak ją mają tracić?
„Z jednym doktorem chciałem taką zrobić zgodę,
„Że za każdy dzień zdrowia, jemu dam nagrodę,
„A za każdy choroby, on mi go zapłaci.
„O, tak! Tylem go widział, miałby diablą stratę.“
I takim dzikim śmiechem gwałtownie zakrakał,
Żem się nerwowym płaczem mało nie rozpłakał.
Nareszcie swym dowcipem nasycon do woli
Rzekł teraz w opiekuńczéj przyjaciela roli:
„Twych interesów wcalem nie zaspał w popiele,
„Wczoraj nie spoczywałem i zrobiłem wiele;
„Najprzód twojem imieniem byłem u bankiera,
„Zapewnia, że ci kredyt najchętniéj otwiera.
— Ależ mi go nie trzeba! odrzekłem zdziwiony.
„Mała fraszka, niby nic, mam pomoc z téj strony,
„Jeżeli kupisz Wolę“... — Ja mam kupić Wolę?
„Wszak rzekłeś przy obiedzie: Ja lubię Podole
„I może kiedy z czasem tam się usadowię.
„I zaraz mi ta Wola chodziła po głowie....
„Wola, Wola na sprzedaż, ale Wola jaka?
„Pytam się, Prusak kupił, biegnę do Prusaka;
„Prusak chętnie odsprzeda; biorą inwentarze,
„Pędzę do adwokata, kontrakt pisać każę.
„Będą u mnie obydwa jutro na obiedzie,
„A przy szampanie układ dobrze się powiedzie.
„Że zaś in gratiam ciebie te gody wyprawię,
„Pani Piękniecka także przybędzie łaskawie.
„Mała fraszka, niby nic, młoda, ładna wdowa;
„Masz wóz i przewóz — basta! więcéj ani słowa.
I znowu się roześmiał, aż szyby brzęknęły,
Ale tym razem nerwy na włos się nie zgięły.
Wdziałem szlafrok, pantofle, stałem jak gromnica
I rzekłem: „Przyjaźń twoja wielce mnie zaszczyca;
„Ale żal mi, że teraz odwdzięczyć nie mogę
„Dziś do Radziwiłłowa jadę w dalszą drogę;
„Co do Radziwiłłowa? Cóż ja teraz zrobię?
„Nie mam paszportu. Klęska — Radźże już sam sobie.“
Radzę i poradziłem... niestety na wieki,
Bo uchodząc za kordon od wściekłéj opieki,
Zanurzyłem się w owe niezgłębione morze,
Gdzie nikt na zbytnią grzeczność skarżyć się nie może.

Czytaj dalej: Koguty - Aleksander Fredro