Zrzędność i Przekora

SCENA I.
Teatr wystawia pokój.
Pan Jan, Pan Piotr.
(Słychać mocne dzwonienie na lewo i prawo).

Pan Jan.
(po prawej stronie w pokoju).

Jest tam kto!

Pan Piotr.
(Po lewej stronie w pokoju.)

 Hej jest tam kto!

Pan Jan.

 Głosu mi nie staje!

Pan Piotr.

To służba!

Obydwa.
(Krzyczą).

 Jest tam który!
(wypadają z gabinetów; lokaj ze środkowych drzwi)

Pan Piotr.

 Łajdaki!

Pan Jan.

 Hultaje!
Cóżto, czyście pogłuchli? I krzyczę i dzwonię,
Aż mi język odrętwiał, aż mi spuchły dłonie...
Gdzie... po co... dokąd, lata i jeden i drugi?
Wszyscy są do zapłaty, niema do usługi!

Już ja was do porządku doprowadzić muszę,
Ale aż z was każdemu dobrze karku wzruszę.

Pan Piotr (mówiąc powoli).

A że też, Panie Janie, zrzędzisz jak najęty!
Jeszczem u ciebie gęby nie widział zamkniętej.

Pan Jan.

A Pan brat niemy? nigdy, nigdy już nie gada
Ani słówka?

Pan Piotr.

 I owszem, gdy mówić wypada.

Pan Jan.

Gdy się kłócić wypada, dokuczyć, sprzeciwić;
Bo cóż to może szkodzić, co to może dziwić,
Że za niepilną służbę służącego łaję?
By siedzieli kamieniem na to są lokaje.
Musiałem wprzód ochrypnąć, nim usłyszeć raczył,
Chciałem go właśnie posłać, byś chwilę naznaczył,
W którejbyśmy raz mogli rozmówić się z sobą:
Niechaj napróżno doba nie mija za dobą,
Niech nasza synowica już dłużej nie czeka,
A zwłaszcza, niech się skończy ta nudna opieka.

Pan Piotr.

Przyszedłem, jestem, słucham; o cóż ci więc chodzi?
Czegoż sobie krew psujesz, jeszcze ci zaszkodzi.

Pan Jan.

O! i u pana Piotra żółci jest nie mało.
Mówię biało, on czarno; ja czarno, on biało,
I tak prawie od wschodu do zachodu słońca
Nigdy kłótnie nie mają między nami końca.
Już dalej żyć nie mogę w nieustannej wojnie,
Chcę być panem nie sługą i rządzić spokojnie.
Ach, nimem tu przyjechał, bodajem kark skręcił!

Pan Piotr.

Dzień, w którym tu stanąłem, bodaj się nam święcił.

Pan Jan.

Mój luby, słodki bracie, powiedzże mi, proszę,
Jakież tu masz uciechy, jakie masz roskosze:
Dla nieznośnej opieki w cudzym domu siedzieć,
Pannę, jak ochmistrzynie pilnować, strzedz, śledzić.
Na co, po co, dla czego? niechże mi kto powie.
Dla tego, że Waćpanu ubrdało się w głowie,
By moja synowica nie była w mym domu.

Pan Piotr.

Nadanej współopieki nie zwierzę nikomu;
Zofia nie potrzebuje zakosztować miasta,
Gdzie, im dłużej się bawi, chęć bawienia wzrasta.
Cóż tam w rzeczy dobrego nauczyć się może?
Szukać uciechy w zbytkach a chwały w ubiorze,
Gadać, prawić bez celu, oczkiem wabić skrycie
I o niczem nie myśleć przez całe swe życie.
Nie, tego znać nie będzie nasza synowica:
Cnotą skromną, lecz trwałą niech duszę zaszczyca,
Niech czczemi próżnościami nie zaprząta głowy,
Niech umie cenić mierność i spokój domowy
I na wsi podług stanu, niech męża wybierze.

Pan Jan.

Na mnie pewnie Zofia spuści się w tej mierze.

Pan Piotr.

W tej mierze na Waćpana wybór nie zezwolę.

Pan Jan.

Czemu?

Pan Piotr.

 Bo zły.

Pan Jan.

 Wszak nie wiesz.

Pan Piotr.

 I nie wiedzieć wolę.
Wiem tylko, że we wszystkiem chcesz stanowić prawa;
Ztąd zawsze gdzie ty jesteś, te kłótnie, ta wrzawa;
Lecz i ja też czasami, chcę mieć moje zdanie,
Nie wszystko zatem tutaj na twojem się stanie
I jeśli cię opieka tak trudzi, tak dręczy,
Jedź, wracaj...

Pan Jan.

 A braciszek chętnie mnie wyręczy,
Sam będzie rządzić! dobrze wyszukał to w głowie.
Pojadę, lecz los Zosi pierwej postanowię.

Pan Piotr.

Póki ty tu, nic z tego, żebyś o tem wiedział.

Pan Jan.

Ty mnie tu nie przesiedzisz, będę sto lat siedział.
(siadają.)

Lokaj.

Mam czekać?

Pan Jan.

 Idź do djabła!

Pan Piotr

 Czekaj!

Pan Jan.

 Niech więc czeka;
Lecz na cóż masz daremnie udręczać człowieka?
Czyż mu nie wolno zrobić i jednego kroku,
Ma-że wciąż jak niewolnik stać przy twoim boku?
Nie dośćże już nieszczęścia, że musi mieć pana,
Trzebaż jeszcze by zawsze widział w nim tyrana?
Ach, wolałbym pług ciągnąć, jak służyć u zrzędy,
Który tylko we wszystkiem na siebie ma względy,
Który...

Pan Piotr.

 Lecz panie Janie, zrzędzisz nadaremno.
Służący mi potrzebny i już idzie ze mną.
(Pan Piotr z lokajem odchodzi)




SCENA II.

Pan Jan.

Zrzędzisz! proszę, ja zrzędzę! brawo, to mnie bawi!
Ja zrzędzę! Nie, już nigdy świat się nie poprawi,
Wszak takich jak braciszek, posiada bez miary,
Co liczą chęć poprawy pomiędzy przywary.
Niech mi żona mniej gada, córki mniej się stroją,
Niech mnie słucha rodzeństwo, synowie się boją;
Niech sługa wierny, trzeźwy, zważny na me słowa,
Swojej służby pilnuje, a mego nie chowa,
Słowem niech wszystko idzie jak chcę i ułożę
A nigdy nie połaję, — gęby nie otworzę.




SCENA III.
Pan Jan, Zofia.

Zofia.

Miałabym małą prośbę...

Pan Jan.

 Fe, to wstyd dla Zosi,
Wstyd zawsze dla panienki, kiedy o co prosi:
Proszoną być powinna panna znakomita;
Ale każda z was dzisiaj o to się nie pyta
Czy to tak skromnie, ładnie, czy to tak przystoi,
I starego panieństwa jedynie się boi,
A gdy duży majątek obejmie przed czasem,
Zaraz piskliwy szpaczek zacznie śpiewać basem.

Przypatrz się której: nóżka naprzód, nosek w górę,
Wie pewnie, jakto mężom podnoszą fryzurę,
A przytem są ciekawe, złośliwe, uparte...
Słowem, żeście wraz wszystkie nic a nic niewarte.
(odchodzi)




SCENA IV.
Zofia, Lubomir.

Lubomir.

Jakiż, piękna Zofio, twojej prośby skutek?

Zofia.

Znikły nasze nadzieje, został tylko smutek;
Nawet mnie stryj nie słuchał, łajał mnie przed czasem,
Ganił szpaki w fryzurach i odszedł z hałasem.

Lubomir.

Przecież coś odpowiedział?

Zofia.

 Nie, nic, ani słowa.
Dobrze była w mej głowie ułożona mowa,
Chciałam wszystko wystawić rozsądnie, dokładnie:
Że długo nie iść za mąż dla panny nieładnie,
I że... że... Pan Lubomir pokochał mnie szczerze...

Lubomir.

I zawsze kochać będzie...

Zofia.

 I że temu wierzę;
Więc kiedy mam chęć dobrą i zdatność po temu,
Trzeba zadość uczynić żądaniu naszemu.
Lecz cóż? stryjaszek wszystko łajaniem pokrywa.
(zaczyna płakać)

Ja już nie wiem, co pocznę dalej, nieszczęśliwa:

Jeden z drugim się kłóci, a mnie uciemięża;
Nie wiem, co to im szkodzi, abym miała męża.
O Boże! dobry Boże! co to z tego będzie!
Że już mam rok szesnasty, mówią o tem wszędzie,
Za każdą moję wolę odbieram naganę,
A czas mija... i w końcu... i w końcu zostanę...
(szlochając)

Starą panną...

Lubomir.

 Zofio! umiem te łzy cenić,
Lecz się uspokój, nasz los musi się odmienić:
Stryjowie bez wątpienia przy końcu zezwolą,
Jeżeli twoje szczęście nad swój upór wolą
A posądzać ich nie chcę o myśli niegodne.
Nasze majątki równe, nasze serca zgodne,
Żadne więc mych zamiarów sprzeczności nie wzruszą
I nie dzisiaj, to jutro, spełnione być muszą.

Zofia.

Wcale mnie nie pociesza ten widok daleki.

Lubomir.

Przecież się z czasem kończą najdłuższe opieki.

Zofia.

Ach, ja bardzo nie lubię na cokolwiek czekać.
Ale są tacy... o są... co lubią odwlekać.

Lubomir.

Ach, całe szczęście moje w tej złożone dobie,
W której przysięgnę kochać, żyć wiecznie przy tobie,
I możesz ty postrzegać obojętność we mnie?
Z tamtym stryjem mówiłem.

Zofia.

 I pewnie daremnie.

Lubomir.

I owszem.

Zofia.

 Owszem? jakto? więc się już nakłania?

Lubomir.

Swoim świętym zwyczajem zaczął od łajania.
Kłócił się, choć milczałem, a gdym wyrzekł słowo
Przeciwnych sto dowodów leciało na nowo
I już myślałem odejść, ujść tego zapału,
Gdy przecie w końcu zaczął ostygać pomału
I przyrzekł prawie...

Zofia.

 Prawie!

Lubomir.

 ...Ziścić nasze chęci.
Chciałem nawiasem, niby dla lepszej pamięci,
(pokazując papier.)

Aby nam to podpisał prawne zezwolenie,
Bo zawsze wolę pismo, choć i słowa cenię,
Ale...

Zofia.

 Ale...

Lubomir.

 Odłożył na wolniejszą chwilę.

Zofia.

Na nic więc zeszło kłótni i gadania tyle.

Lubomir.

Nie, wszak niepotrzebuje i pewnie nie zwodzi,
O drugie zatem tylko zezwolenie chodzi.
Idź, Zofio najdroższa, błagaj twego stryja,
Kocha cię niezawodnie, bo któż ci nie sprzyja?
Nie będzie więc nieczułym na twoje żądanie
I szczęście nas obojga spełnionem zostanie.
Na wszystkie jego słowa bądź na chwilę głucha,
Powiedz...

Zofia.

 Wiem, co mam mówić, jeśli mnie posłucha.

Lubomir.

Któżby twego boskiego nie chciał słuchać głosu!
Pewnie więc dobre zyskasz rozstrzygnienie losu;
Ja zaś w czas należyty drugiego sprowadzę,
A jeśli się nie uda, i temu zaradzę. (odchodzi.)

Zofia (sama).

Żeby mi też kto mądrze wytłómaczył przecie,
Na co się opiekuny przydadzą na świecie?
Dla płochych dzieci jeszcze, bo te mogą błądzić;
Ale dla mnie!... Ja sama potrafię się rządzić,
Nie potrzebuję, nie chcę w niczem mieć zawady,
Niktby mi, gdybym chciała, nie dał tutaj rady.
Ach stryj!...




SCENA V.
Zofia, Pan Jan.

Pan Jan.

 Czegoż Waćpanna stoisz jak na straży?
Pewnie jakiś koncepcik po głowie się marzy.
Ale muszą złe myśli błądzić po rozumie,
Kiedy kto się czem dobrem zatrudnić nie umie;
Wtedy z kąta do kąta włóczy się i ziewa
I patrzy kto odchodzi albo kto przybywa.
Czegoż Waćpanna żadasz, czy dzisiaj usłyszę?
Przerwijże już łaskawie świętobliwą ciszę;
Nie lubię tej pokory, milczenie mnie nudzi.

Zofia.

Boję się...

Pan Jan.

 Cóżto znowu, czym straszydłem ludzi?

Od jakiegożto czasu tak strasznym zostałem?
Kiedyż Pannie Zofii powód strachu dałem?
Możem się nie dość umiał jej piękności dziwić,
Możem się jej układom ośmielił sprzeciwić?

Zofia.

Ach nie...

Pan Jan.

 Skromność, lękliwość, piękne w płci niewieściej,
Lecz czasem w tym układzie i chytrość się mieści.
O znano już nie jedne z tak miłym pozorem,
Co była trusią z rana a lwicą wieczorem,
Jednak raz jeszcze pytam, bo chcąc odpowiedzieć,
O co rzecz idzie, muszę, muszę przecie wiedzieć?

Zofia.

Chciałabym pójść... pójść...

Pan Jan.

 Dokąd? co? gdzie? mów potroszę.

Zofia.

Pójść za mąż.

Pan Jan.

 Czy tak pilno?

Zofia.

 O, i bardzo!

Pan Jan.

 Proszę!
Pójść za mąż bardzo łatwo!

Zofia.

 Ach, stryjaszku drogi,
Niema nic łatwiejszego, bez najmniejszej trwogi...

Pan Jan.

Księdza kazać zawołać, da błogosławieństwo,
Goście się zjadą, spiją, i będzie małżeństwo.
(Zofia biegnie z radoscią ku drzwiom).

Gdzież?

Zofia.

 Po Księdza proboszcza!

Pan Jan (z ironją).

 Już go zamówiono.
Ale wiesz też Waćpanna, co to jest być żoną?

Zofia.

O, wiem: trzeba być dobrą... i kochać potrzeba.

Pan Jan.

Przy dobroci, miłości, potrzeba i chleba,
Trzeba to, co posiadasz, wiedzieć komu zwierzyć
I trzeba przed ołtarzem całą przyszłość zmierzyć.
Ale to wszystko u was godnem pośmiewiska:
Być Panią, mieć dom własny, odmienić nazwiska,
Wyrwać się z pod opieki, wstrętem płacić za tę,
W mieście tracić w kwartale dwuroczną intratę,
Na balach, jak mężatka zaczynać mazury,
Na mężczyzn patrzeć śmiało a na panny z góry,
W modnych fiokach z ulicy latać na ulicę,
Wzbudzając zazdrość, gnębić swoje rówiennice,
Mieć prawo szczebiotania i wolności w świecie,
Otóż to jest, dla czego iść za mąż pragniecie.

Zofia.

Tak wysoko, stryjaszku, myśl moja nie lata:
Pragnę miłości męża i szacunku świata.

Pan Jan.

Szacunku każda pragnie, lecz nie każda godna;
I ta co kielich rozkosz wypiła aż do dna,
Co przy zwiędłej piękności z potrzeby cnotliwa,
Obiadem albo balem szacunku przyzywa,
Dom swój dobrego tonu chce uczynić tronem
I zawsze otoczona pieczeniarzów gronem,
Mniema, że nikt nie pomni, co się dawniej działo;
O, jak przenikliwości i rozumu mało!

Każdy chętnie zje u niej, butelkę wysuszy,
Wdzięczy się jej i kłania, ale gardzi w duszy.

Zofia.

Pan Lubomir wie wszystko, zna i świat i ludzi.

Pan Jan.

Zatem to Pan Lubomir słówkami cię łudzi?

Zofia.

Nie łudzi, bo mnie kocha.

Pan Jan.

 O, dziewczyno płocha!
Któż ci, kiedyś bogata, nie powie że kocha?
Znam ja dobrze paniczów w teraźniejszej chwili,
Co już w dwudziestym roku pół życia przeżyli.
Paryż! kochany Paryż! To ich hasło lube!
Pędzi jeden i drugi jak na swoję zgubę,
A gdy tam, co posiada, wszystko wraz utraca,
Pełen najdroższych wspomnień, ale goły wraca,
I kiedy już ostatki swej spuścizny trwoni,
Jak pies gończy za lisem, za posagiem goni.
Dla takiego i przysiądz znaczy bardzo mało,
Byle mu się najprędzej zbogacić udało
I byle mógł bądź co bądź, z żoną czy bez żony,
Wrócić znowu w rospusty zamęt ulubiony.

Zofia.

Nie turbuj się, stryjaszku, ja sobie poradzę,
Jużem przecie nie dziecko, miej to na uwadze;
Daj tylko zezwolenie: on młody, ja młoda,
On kocha i ja kocham, a tak będzie zgoda.

Pan Jan.

Nie jestem opiekunem jakich wielu liczą,
Którzy wiecznej opieki chętnie sobie życzą.
Małoletni dla takich najczystsza intrata
I kiedy chce wyjść na świat, nim jeszcze ma lata,

Musi wprzód opiekuna nie mało opłacić,
By miał wolność przed czasem swój majątek stracić.

Zofia.

Więc jeśli moje szczęście masz szczerze na względzie,
Zezwól, nasze żądanie niech spełnionem będzie;
A przez cały ciąg życia, w każdej w każdej dobie,
Za wszelkie pomyślności będę wdzięczna tobie.

Pan Jan.

No, więc dobrze, za męża weź swego kochanka,
Weź, weź tego słodkiego, miłego baranka;
Lecz nigdy mnie już nie nudź w najgorszej potrzebie
(na stronie)

Zbędę się raz kłopotu i wrócę do siebie.
(do Zofii).

Jeszcze ci powiem...




SCENA VII.
Pan Jan, Zofia, Pan Piotr, Lubomir.

Pan Piotr.
(Mając papier w ręku).

 Dobrze, zaraz ci podpiszę.

Zofia (do Lubomira).

Oba więc zezwalają?
.
Pan Piotr.

 Zezwala! co słyszę!

Pan Jan.

Zezwala! więc to łapka!

Pan Piotr.

 Jego to układy?

Pan Jan.

Tak? chcieliście mnie podejść?

Pan Piotr.

 Nienawidzę zdrady.

Pan Jan.

O, nic z tego nie będzie.

Pan Piotr.

 Pewnie, że nie będzie.
Pan Jan z swoim projektem na lodzie osiędzie.

Pan Jan.

Wszystko było usnute zręcznie i dokładnie,
Lecz szkoda, że lis stary rzadko w łapkę wpadnie;
Braciszek, krótko mówiąc, chciał mnie ztąd oddalić,
Potem że w pole wywiódł, przed światem się chwalić.
Sam zaś zostawszy w domu, cudzym nota bene,
Wyciągnąć swoje łaski na wysoką cenę.
Wśród grona zalotników, jakby sam był Panną,
Niszczyć prawem wieczornem obietnicę ranną,
Wymyślać, gderać, zrzędzić choćby i dwa wieki,
Słowem: żyć póki można, plonem tej opieki.

Pan Piotr.

Gdybym cię zrzędą nie znał...

Lubomir.

 Panowie łaskawi!
Czyż udręczenie drugich tak was wielce bawi?
Jeden i drugi prawo opieki posiada;
Lecz jeśli jeden zniszczy, gdy je drugi nada,
Wieczna kłótnia trwać będzie, końca temu niema,
I nikt ręki Zofii pewnie nie otrzyma.

Pan Jan.

Czemużeś się wprost do mnie nie udał, mój Panie?

Lubomir.

Wtedy Pan Piotr toż samo zadałby pytanie.

Zofia (do pana Piotra).

Ach, luby stryju, zezwól...

Pan Piotr.

 Nie, to być nie może.

Zofia (do pana Jana).

Stryju, błagam...

Pan Jan.

 Nic z tego.

Zofia.

 Cóż czynić, o Boże!
(płacze)

Lubomir.

Wskażcieże mi Panowie sposób, czynność, drogę,
Jak Zofią zasłużyć i pozyskać mogę.

Pan Jan.

Wcześniej tak trzeba było mówić ze mną szczerze,
A teraz tej pokorze nie ufam, nie wierzę,
I bądź pewnym, że głowy dla kształtu nie noszę.

Lubomir.

Proszę...

Pan Jan.

 Dłużej nie nudzić, ja go także proszę.

Lubomir.

Rzecz dziwna niesłychana! niechże wiem przyczynę,
Niechże poznam przestępstwo albo moję winę.

Pan Piotr.

Jesteś młodym, więc słuchaj, co stary powiada:
Każda jakabądź władza przywilej posiada,
Że czy szczęściem, czy smutkiem swych niższych nabawia,
Nigdy się i z niczego przed nimi nie sprawia.

Lubomir.

Szanuję ten przywilej; ale każde dzieło
Musi się kiedyś skończyć, gdy początek wzięło;
Zatem i każda władza, zwłaszcza nadużyta,
W szczęściu lub smutku niższych, niech swój wyrok czyta;
Nie jeden trwogi dozna, co rozrzucał trwogę.
Tę małą, od młodego, chciej przyjąć przestrogę.
(odchodzi).




SCENA VIII.
Pan Jan, Pan Piotr, Zofia.

(długie milczenie; wszyscy chodzą wzdłuż i poprzek)

Zofia (głośno i z determinacyą).

Kiedy tak... więc powiadam...

Pan Jan, Pan Piotr (razem).

 Cóż?

Zofia (przestraszona).

 Nic... lecz chcę prosić.
Chciejcie raz wasze myśli wyraźnie ogłosić,
Aby się Pan Lubomir mógł do nich stosować;
Wszak mnie żywą w klasztorze nie chcecie pochować.
Trzeba, abym wiedziała, co się ze mną dzieje,
Chcę się dowiedzieć, jaką mieć mogę nadzieję.
W szesnastym roku życia myśli nie są płoche,
I można swoim losem zatrudnić się trochę;
Ślepo wierzyć nie będę lada jakiej radzie,
Zwłaszcza, gdy mojej woli stanie na zawadzie.
Zatem powiadam... męczcie, dręczcie moję duszę,
Róbcie, co tylko chcecie, ja męża mieć muszę.

Pan Piotr.

Tam do kata! doprawdy?

Pan Jan.

 Wszakżem rzekł dopiero,
Że panieńska lękliwość nie zawsze jest szczerą;
Otóż ta, co dwóch zliczyć nie umie z pozoru,
Patrzcie, jak nas odważnie wyzywa do sporu.

Pan Piotr.

Co ja chcę, Mościa Panno, w jakimkolwiek względzie,
Niech zawsze dla niej prawem, świętem prawem będzie;
Łzom kobiecym nie wierzę, fochów się nie zlęknę,
I błagać przebaczenia przed nią nie uklęknę;
Proszę więc pójść i czekać, aż przyszlemy po nią.

Zofia (odchodząc, na stronie)

Sami kochać nie mogą, to i drugim bronią.




SCENA XI.
Pan Jan, Pan Piotr.

Pan Piotr (na stronie).

Czy to brata był układ, Bóg to raczy wiedzieć.

Pan Jan (na stronie).

Trzeba więc będzie tutaj sto lat jeszcze siedzieć;
Jednakże nie zezwolę.

Pan Piotr (na stronie).

 Zezwolić nie mogę.

Pan Jan (na stronie).

Byłoby tryumfalną uścielić mu drogę.

Pan Piotr (na stronie).

Bo jeśli jego wola, drwiłby potem ze mnie.

Pan Jan (na stronie).

O zgrozo! chcieć mnie, brata, podejść tak nikczemnie!
Ale może na kogo innego się zgodzi,
A dając Zosi męża, i mnie oswobodzi.
(do Pana Piotra).

Chciałbym, mój Panie Piotrze, pomówić z nim szczerze,
I stałe jego zdanie usłyszeć w tej mierze.
Kiedy się już tak stało, jak my sobie życzym
I Lubomir nie wskórał i odjedzie z niczem,
Dobrzeby przecie było ukończyć te zwady
I na jedne, raz w życiu, zgodzić się układy.
Dużo o rękę Zosi... stara się młodzieży,
Kiedyśmy opiekuny, wybrać nam należy.
Zosia dziecko, pomału na wszystko zezwoli,
Nie umie poznać nadal szczęścia lub niedoli
I jedynie nasz rozkaz stanowić tu będzie.
Mów więc, kogo wybierasz w zalotników rzędzie?

Pan Piotr.

A nie do mnie należy w tej mierze wybierać:
Ja tylko słuchać będę...

Pan Jan.

 I będę się spierać.
O, znam tę skromność twoję, nikt z nią nie poradzi,
Niech ją kto jak chce mija, a przecie zawadzi;
Ale kiedy tak żądasz, bez złości, uporu,
Pierwszy do tak ważnego przystąpię wyboru.
Na przykład: cóżbyś sądził... młody Kasztelanic?...

Pan Piotr.

Co? ha, ha, ha; ten burda, król wszystkich pijanic,
Który wszystkich zaczepia, aby pił przy zgodzie,
Co ciężarem sąsiadów, zakałem w swym rodzie?
Jakże go, Panie Janie, mogłeś wybrać sobie?
Nikt go trzeźwym nie widział, chybaby w chorobie.
Każdy go pilnie stroni, i powab kielicha
Zwabi tylko czasami spragnionego mnicha
Lub tego, co niebaczny z kim się dzisiaj brata,

Jutro się zmartwi stratą szacunku u świata.
A! pozwól, nad tą myślą niech się jeszcze dziwię,
Chciałeś Zofii zjednać piękny los prawdziwie!
Obcą zawsze, czasami i zbytnią w swym domu,
Być świadkiem, towarzyszką szaleństwa i sromu,
Słyszeć i w dzień i w nocy krzyki i wiwaty,
Bać się i nie módz wstrzymać majątku utraty,
Nareszcie zwykłym skutkiem podobnego życia,
Szukać gdzie w cudzym domu lichego ukrycia;
To jest przyszłość niechybna i ta Zosię czeka,
Jeżeli ją tak nasza obdarzy opieka.
Lecz na cóż długo szukać, gdy potrzeby niema?
Pan Smętosz, blizki sąsiad, niechaj ją otrzyma.

Pan Jan.

Ten kutwa, co do skrzyni przed gośćmi się chowa,
Który już wszedł w przysłowie, gdy o skąpych mowa;
Nędzą, głodem, wśród złota na pół umorzony,
Jakże mu myśl przyjść mogła szukać sobie żony!
I którażto pomyśli zostać jego żoną?
Nie było jeszcze takiej i nie będzie pono.
Wszakto jego zdarzenie tak sławnem zostało,
Że o niem niewiedzących znajdziesz bardzo mało.
Onto, sług wypędziwszy swem sknerstwem bez miary,
Został się sam przy skrzyni, przy bramie pies stary,
Wierny, bo na łańcuchu, zażarty, bo głodny,
Był straszny dla hultajów, dla pana dogodny.
Lecz gdy pan zawsze pościł, jak i teraz pości,
A pies już nie dostawał ni chleba ni kości,
Wychudł... nareszcie skonał jednego wieczora,
A w nim razem i sługa i straży podpora.

Wtedy to nasz pan Smętosz tając śmierć brytana,
Właził wieczór do budy i szczekał do rana;
Lecz choć dobrze udawał brysia nieboszczyka,
Łotr jakiś z lepszym węchem do domu się wmyka,
I gdy sknera aż chrypnie, tak wyje i szczeka,
Złodziej z jego pieniędzmi szczęśliwie ucieka.

Pan Piotr.

Hm, species dykteryjki...

Pan Jan.

 Prawda, prawda czysta,
Zaświadczy sto żyjących, zaświadczy ich trzysta.
A, pozwól, nad tą myślą niech się jeszcze dziwię,
Chciałeś Zofii zjednać piękny los prawdziwie!
Jednak nie mogę myśleć abyś mówił szczerze,
Żeś się tylko chciał spierać, temu chętniej wierzę.

Pan Piotr.

Czy tak?

Pan Jan

 Tak, tak, tak!

Pan Piotr.

 Prawda, ja zrzędzę od rana!

Pan Jan.

Bo jakże... ale proszę... bo czy rzecz słychana,
Żeby chcieć synowicę zrobić Smętoszową!
Ten, co...

Pan Piotr.

 Coś już powiedział, nie wszczynaj na nowo.
Mniejsza z tem... bierz go licho!

Pan Jan.

 Kiedy tak, więc za nic
Niech będzie i mój projekt, za nic Kasztelanic;
Bo nie jestem uparty...

Pan Piotr.

 Któż zatem zostaje?

Pan Jan.

Pan Szambelan Dorancki godnym mi się zdaje.

Pan Piotr.

Ten z miechowskim orderkiem fircyk posiwiały,
Co diabli wiedzą na czem strawił wiek swój cały,
Nie w wojsku, i nie na wsi, ani na podróży,
Z państwem się tylko brata lub mu raczej służy;
Wprawdzie ma dość majątku, posag miernie ceni,
Lecz mniema, że zaszczyci, z którą się ożeni.
Nie odwyknie, do czego nawykał tak długo,
Będzie miał przyjaciółki, żona będzie sługą,
I szczęście, jeśli z wiekiem, w obliczu swych dzieci,
Nierządem, jak Pan Zdzisław, scen brudnych nie wznieci.
Ale, to wszystko mniejsza, bo może się mylę,
Lecz to dobrze zważałem i to razy tyle,
Że kiedy w towarzystwo wejdzie niespodzianie,
Pół słowa na języku każdemu zostanie;
Nikt już śmiało nie mówi, nikt sobie nie wierzy
I nim głosu dobędzie myśli swoje mierzy.
Nie wiem, co za przyczyna i nie chcę dochodzić,
Lecz, co na Szambelana, nie mogę się zgodzić;
Wszakże już Pan Rymowicz godniejszy, jak wnoszę.

Pan Jan.

Ach! tylko mi poety nie wspominaj, proszę!
Żaden z nich ni o sobie ni też w sobie myśli,
Jakieś światy nieznane wrzącym duchem kreśli,
Nie lubi się zatrudnić ni dziećmi, ni żoną,
Bo go gdzieś jakieś wabi nieśmiertelnych grono;
Lecz gdy się tak z dnia na dzień zajmuje Parnasem,

Tu go na ziemi skubią i kradną tymczasem.
Zostaje potem zwykle bez grosza dochodu
I chociaż nieśmiertelny, musi umrzeć z głodu.
Tak, jak Pan Pegaziński... znałem go przed laty;
Wziął po ojcu majętność, miał piękne intraty,
Lecz cóż, kiedy nieszczęściem pomyślał o Febie
I zapomniał o ludziach, zapomniał o chlebie.
Koło jego wrót jechać bały się sąsiady,
Aby nie spotkać bajki, ody lub balady,
A gdy złapał, to szczęście, jeśli o zachodzie
Mógł kto dwudziestej czwartej wyśliznąć się odzie.
O przyszłości nie myślał, wszystko co mógł tracił,
Długów dużo narobił, podatków nie płacił,
Rymował a rymował i latał Pegazem,
Aż prozą wzięto wioskę za sądu rozkazem,
I teraz gdzieś pod strychem pewnie z nędzy ginie
I ukończa przy wodzie, co zaczął przy winie.
Cóż z tego, proszę, dzieciom i zgłodniałej żonie,
Że mąż w biedzie wawrzynem uwieńcza swe skronie?
Cóż są te chwały, sławy, świątynie, kościoły,
Kiedy każdy poeta całe życie goły?

Pan Piotr.

Ten zły i ten nie dobry... i cóż Panie Janie.
Jak tak zaczniesz wybierać, młodzieży nie stanie,
I chociażto ja niby chętnie się przeciwię,
Milczę całą godzinę... ty gadasz szczęśliwie.

Pan Jan.

Więc może znowu zrzędzę?

Pan Piotr.

 To nie twoja wada.

Pan Jan.

Jużci mówię czasami, gdy mówić wypada,

Zwłaszcza kiedy nie jeden rozprawia od rzeczy,
Swoje złe utrzymuje a dobremu przeczy.

Pan Piotr.

Każdy chętnie swe zdanie za dobre uważa.

Pan Jan.

Zbłądziwszy, kto błąd wspiera, swą winę pomnaża.

Pan Piotr.

Więc błądzi, kto Waćpanu nie da sobą rządzić.

Pan Jan.

Kto się lubi sprzeciwiać, musi często błądzić.

Pan Piotr.

Trzeba milczeć, gdy mówisz...

Pan Jan.

 Lub mówić rozumnie.
Co jest dobrem u świata, jest dobrem i u mnie,
Nie lubię drugich ganić, roztrząsać ich winy,
I gęby nie otwieram, gdy nie mam przyczyny;
Ale ścierpieć nie mogę, zatem nie zezwolę,
By wtrącić synowicę w dozgonną niewolę.
Co? miałby do twego przystąpić wyboru?
Niech raczej jeszcze dzisiaj idzie do klasztoru.




SCENA X.
Pan Jan, Pan Piotr, Lubomir.

Lubomir.

Zawsze razem i zawsze w najpiękniejszej zgodzie!
Drogi przymiot, jak zważam, w ich szlachetnym rodzie.
Prawdziwie, mało znałem tak uprzejmych braci;
Żaden z was sposobności najmniejszej nie straci,
By drugiemu usłużyć, być pomocnym w radzie;

Uprzedzić, zobowiązać, ustąpić w układzie;
Bo też nic piękniejszego, jak zgoda w rodzinie:
Wspólnie podzielać chwałę, gdy dobrze uczynię,
Znaleść wad pobłażenie, przestrogę w złym kroku,
Mieć doradcę w braterskiem i sercu i oku,
Ufnością ufność płacić, wszystko poddać zgodzie,
Znachodzić łzę w strapieniu a uśmiech w swobodzie,
I słowem, do krwi związków, przyjaźń złączyć jeszcze;
Ach, tę roskosz ja w liczbę boskich roskosz mieszczę.

Pan Piotr (do pana Jana).

Drwi z nas pono.

Pan Jan (do pana Piotra).

 Wyraźnie.

Pan Piotr (do pana Jana).

 A może i w błędzie.

Pan Jan (do pana Piotra).

Wszakżeśmy rzadko w zgodzie.

Pan Piotr (do pana Jana).

 Mówią o tem wszędzie.

Pan Jan (do pana Piotra).

Czasem nadto się gniewam.

Pan Piotr (do pana Jana).

 Jam trochę uparty...

Pan Jan (do pana Piotra).

Ale cóż ma za prawo stroić sobie żarty?
(do Lubomira).

Nadszedłeś Waćpan właśnie nieszczęściem w tej chwili,
Kiedyśmy trochę z bratem za głośno mówili,
Widzę więc, że te szczęścia i zgody pochwały
W wyśmianiu naszej sprzeczki jedyny cel miały.

Lubomir.

Poznałeś się pan przecie na mnie i na sobie?
Tak jest, chciałem żartować, sekretu nie robię,
I zdaje się, że kiedym tak długo w tym domu,
W którym dobrego słowa nikt nie da nikomu,
Gdzie od samego rana i kłótnia i wrzawa,
Zdaje się, żem zrzędzenia już dostąpił prawa.
Prawdziwie, mało znałem tak niezgodnych braci:
Żaden z was sposobności najmniejszej nie traci,
By drugiemu dokuczyć, być nieszczerym w radzie,
Przeciwić się i nudzić w najlichszym układzie.
Złem jest każda niezgoda, lecz zgrozą w rodzinie:
Doznawać wciąż niesnasek, dobrze czy źle czynię,
Mieć zawsze prześladowcę, szpiega w każdym kroku,
Czytać niechęć w braterskiem i sercu i oku,
Chytrością, chytrość płacić, żyć ciągle w niezgodzie,
Widzieć radość w strapieniu a zazdrość w swobodzie,
I czuć, że się serc naszych natura wyrzekła,
Takie życie, mem zdaniem, czysty obraz piekła.

Pan Jan.

A, już tego za nadto! cóż to jest u kata?

Lubomir.

Jest, że Pan jesteś zrzędą nieznośnym dla świata.

Pan Jan.

Ale...

Lubomir.

 Słusznie, niesłusznie, wszystkiemu przyganiasz.

Pan Jan.

A już!...

Lubomir.

 A od nagany siebie nie zasłaniasz.

Pan Jan.

Panie...

Lubomir.

Co ci dobrem dziś, jutro złem się staje.

Pan Jan.

Słuchaj...

Lubomir.

 Nie chęć poprawy, złość nauki daje,
I jak żmija zjadliwa, co się wkoło ciska,
Tak Pan tego kaleczysz, kogo zoczysz zbliska.

Pan Jan.

Niemieję! czy ja żyję?

Lubomir (do pana Piotra).

 A Waćpan, mój panie,
Czego się śmiejesz, czego? tak śmieszne me zdanie?
Ale nie, znam go dobrze; udręczenie brata
Jakby największa roskosz do duszy mu wlata
I ten uśmiech sprowadza; dobrze, wyśmienicie!
Pięknemi uczuciami oba się szczycicie!
Pan to jesteś najpierwszą zawadą do zgody:
Mogące przekonywać zarzucasz dowody,
Najświętsza prawda, równie jak i błędne zdanie,
Znajduje w tobie sprzeczność, podlega naganie;
Myślisz tylko, czem wzniecić, czem utrzymać kłótnie
Smutnem zwaśnieniem drugich pastwisz się okrutnie,
I tak jesteś nie tylko dla swoich zgryzotą,
Lecz i całej ludzkości szkodliwą istotą.
(odchodzi).




SCENA XI.
Pan Piotr, Pan Jan.

Pan Jan.

No, i cóż Panie Piotrze, dosyć niespodzianie
Usłyszałeś rzetelne, potężne kazanie.

Pan Piotr.

I Waćpan...

Pan Jan.

 Ostrej prawdy słuchałeś cierpliwie.

Pan Piotr.

I Waćpan...

Pan Jan.

 Jeszcze dotąd śmieję się i dziwię;
Wszak językaś zapomniał.

Pan Piotr.

 Ja się także śmieję,
Kiedy wspomnę, jak Waćpan...

Pan Jan.

 Tak się zawsze dzieje,
Kiedy kto zna swe wady a wspierać je żąda,
Wtedy komubądź w oczy nieśmiało spogląda.

Pan Piotr.

Ależ mój Panie Janie...

Pan Jan.

 I co mnie w tem bawi,
Że ten, co tak zuchwale zwierciadło ci stawi,
Jest ów dzisiaj wybrany, ów przyjaciel drogi;
Dla niegoś spiski knował, szukał krętej drogi,
Jemuś dawał Zofią, mnieś chciał wywieść w pole.

Pan Piotr.

I może na ten związek jeszcze dziś zezwolę.

Pan Jan.

O, raczej na śmierć swoję.

Pan Piotr.

 Co zechcę, uczynię!

Pan Jan.

Wszystko, wszystko, nie wątpię, prócz tego jedynie,
By za takie urazy...

Pan Piotr.

 Jakież te urazy?
Jeślim słyszał com nie chciał, Waćpan dwa kroć razy,
I żebym cię przekonał, jak to mało cenię,
Oto jest opiekunów prawne zezwolenie,
Siadam i podpisuję.
(siada i podpisuje).

Pan Jan (na stronie).

 Ten człowiek szalony!

Pan Piotr.

Któż z nas teraz obydwóch mocniej urażony?
Masz w rzeczy i przyczynę, łajał cię bez miary.

Pan Jan.

Co, mnie?

Pan Piotr.

 Wszakże przyrównał do jakiejś poczwary.

Pan Jan.

Nie słyszałem.

Pan Piotr.

 Co wściekle rzuca się na ludzi.

Pan Jan.

Nie słyszałem.

Pan Piotr.

 Czyjegoż to śmiechu nie wzbudzi?
Nie gniewać się nie możesz.

Pan Jan (na stronie).

 Pęknę, umrę, zginę!

Pan Piotr.

A gniewając się, trzeba powiedzieć przyczynę.
Czemuż się już nie śmiejesz?

Pan Jan.

 Czemu się nie śmieję?

Pan Piotr.

Zgryzło cię, żem podpisał.

Pan Jan (na stronie).

 Przeklęcie, szaleję!
(głośno).

Podpisałeś? więc dobrze; wiem, wszystko rozumiem,
Znam całą myśl twoję, znam, zamiar pojąć umiem,
Wszystkobyś wolał stracić, niźli szczęście sprawić
Tego, co ci tak gorzko śmiał prawdę wystawić.
Lecz chcesz, bym się sprzeciwiał a dogadzał tobie
Tak miałbyś plon żądany i tryumf przy sobie,
Ale nic z tego; gdzie? daj! na złość ci podpiszę.
(siada i podpisuje).

Pan Piotr (na stronie).

Podpisał! czy szalony!




SCENA XII.
Pan Jan, Pan Piotr, Lubomir.

Lubomir.
(który we drzwiach podsłuchiwał chwilę).

 Co widzę, co słyszę?
Zezwalacie obydwa!

Pan Jan (posuwając papier).

 Na, masz zezwolenie.

Pan Piotr (z ironią).

Kaducznie mi dokuczył!

Pan Jan (z ironią).

 To dla mnie zmartwienie!

Pan Piotr.

Rób co chcesz, ja odjeżdżam.

Pan Jan.

 I ja nie zabawię.

Pan Piotr (odchodząc).

Toś wyszedł doskonale!

Pan Jan (odchodząc).

 Toś zyskał w tej sprawie!




SCENA XIII.

Lubomir.

Dobrze więc przewidziałem i poznałem braci:
Za zmartwienie drugiego każdy mi dziś płaci;
Co nie mogła cierpliwość, nie mogło błaganie,
Przez sparte, sprzeczne siły spełnionem zostanie.
Teraz kłóćcie się, krzyczcie, zrzędźcie w dzień i w nocy,
Wyrok naszego szczęścia już jest w mojej mocy.




SCENA XIV.
Lubomir, Zofia.

Lubomir (otwiera drzwi).

Zofio! chodź Zofio! szczęście nam jaśnieje!
(Zofia wchodzi)

Spełnione przecie nasze najdroższe nadzieje!

Zofia.

Czy być może? stryjowie?

Lubomir.

 Zezwolenie dali.

Zofia.

Jakże, powiedz, tak prędko, tak nagle przystali?

Lubomir.

Później twoję ciekawość całkiem zaspokoję.




SCENA XV.
Zofia, Lubomir, Pan Jan.

(Pan Jan w płaszczu, kapeluszu, laska w ręku słucha pierwszego wiersza w głębi stojąc).

Lubomir.

A teraz przyszłem szczęściem cieszmy się oboje!

Pan Jan.

Szczęście? brawo, wybornie; każdy co się żeni,
Chwilę, w której ślub bierze, chwilą szczęścia mieni
Ale gdy roczek jeden i drugi upływa,
Nie każdy dzień swych ślubów dniem szczęścia nazywa.
Waćpanna pewnie mniemasz, że ów panicz młody
Zawsze będzie zajęty celem jej swobody?
Że zawsze znajdziesz w mężu czułego kochanka,
Jakiego snadnie kreśli romans lub sielanka:
Coby mierność przekładał nad zaszczyty tronu,
By swą lubą w zaciszu mógł wielbić do zgonu,
Któryby pełen czucia, w każdej życia porze
Miłością jej weselną przypominał zorzę?
Poznasz, poznasz, lecz późno, coto jest mieć pana,
I czy tak, jak kochanka, jest żona kochana.
A Waćpan, co się cieszysz, prawie jak szalony,
Że dojdziesz tego szczęścia i dostąpisz żony,
Powiedz, czyli nie widzisz, co się z ludźmi dzieje?
Jak częstokroć mąż płacze, gdy się drugi śmieje,
Jak rzadko jedność w domu do końca utrzyma,
I jak głupią gra rolę, gdy pieniędzy nie ma.
Na wsi wciąż bawić nudno, w mieście niebezpiecznie,
Zawsze być na rozkazy i lękać się wiecznie;

Ach wierzaj, będziesz płakał wolnych chwil utraty,
Wierzaj mi, mogę mówić, bo i ja żonaty.




SCENA XVI.
Zofia, Lubomir, Pan Jan, Pan Piotr.

(Pan Piotr w płaszczu i w kapeluszu)

Pan Piotr (w głębi).

Znowu zrzędzi.

Pan Jan.

 Cóż z tego?

Pan Piotr.

 Gderaj sobie, ale...

Pan Jan.

Chcesz się kłócić?

Pan Piotr.

 Ja?

Pan Jan (idąc ku drzwiom).

 A ty.

Pan Piotr.

 Nie mówię nic wcale...

Pan Jan.

Mówisz albo nie mówisz...

Pan Piotr.

 Zawsze źle.

Pan Jan.

 Szkaradnie.

Pan Piotr.

Czy tak?

Pan Jan.

 Tak, bo co myślisz, każdy łatwo zgadnie.
(ostatnie dwa wiersze mówią idąc, i kończą za drzwiami)

Zofia.

Ach, czyliż między nimi nigdy nie ustanie,
Ta sprzeczka nieustanna, to wieczne gderanie.

Lubomir.

Do nas teraz należy przykładem swobody
Zmusić ich do milczenia, zachęcić do zgody;
A jeśli zawsze kłótnia będzie im tak drogą,
Niech się kłócą, że szczęścia zaprzeć nam nie mogą.

Czytaj dalej: Koguty - Aleksander Fredro