Ślub (ballada studencka)

W mariackim, poważnym kościele
Ślubna para przed ołtarzem klęczy —
W koło gości postrojonych wiele.
Pannę młodą wianek z mirtu wieńczy,
Ona w ziemię patrzy się modląca —
Cudne lica to bledną, to płoną,
Białe ciałko pod lekką osłoną
Drży, jak puchy, gdy o nią wiatr trąca.

Nic dziwnego, że panna tak trwożna,
Że tak płonie i taka nabożna,
Bo to pierwszy raz jej się wydarza,
Że do ślubu klęka u ołtarza. —

Lecz pan młody — ten innym był wcale —
Od łańcuszkiem bawił się niedbale,
I był sobie z taką miną prawie,
Jakby w domu i przy czarnej kawie.
Wąsik muskał i patrzał się drwiąco
Na dwie drużki, co przy nim klęczały,
I o mężów wzdychały gorąco,
I o prędkim swym ślubie myślały.
Goście sobie szeptali coś skrycie —
Tak czekano na księdza przybycie. —

A za gośćmi na boku
Jakiś młodzian stał z rozpaczą w oku,
Z rozczochranym włosem, bladej twarzy —
Patrzał dziko na stopnie ołtarzy —
A pod pachą pod płaszcza fałdami
Coś namiętnie przyciskał rękami....
Czy pistolet czy głownię sztyletu? —
Nie — to były książki i kajety,
Bo wam krótko tę sprawę objaśnię,

Że młodzieniec szedł do szkoły właśnie,
I przeczuciem, czy trafem zagnany
Wszedł i trafił na śluby swej kochanej. —

O miłości tej opowiem wiernie:
Panicz ciotkę miał, ciotunia głucha;
Ale dobra, poczciwa starucha,
I kuzynka kochała niezmiernie;
Więc kuzynek korzystał z dobroci,
I co lato przyjeżdżał do cioci.
I zdarzyło się w tę porę samą,
Że ta panna, co dziś u ołtarza
Tak nieśmiało przysięgę powtarza,
Przyjechała tam także z swą mamą;
Ale wtedy młodsza była wiele. —

Panicz patrzał na pannę nieśmiele,
I panienka na niego ukradkiem —
A że się raz spotkali przypadkiem
Przy malinach... i rumiani cali
Długo, długo ze sobą gadali. —

Odtąd panicz ciągle był przy pannie:
To jej książki czytywał w altanie,
To ją woził na łódce po wodzie,
To z nią kwiatki podlewał w ogrodzie.
A panienka młoda jemu za to
Słówka, oczka rzucała zapłatą:
To siadała znów przy fortepianie
Dumki grała — a on patrzał na nią,
Jakby ją chciał zjeść oczami swymi,
I robiło mu się niebo z ziemi. —

Ale stało się raz w piękne rano,
Że panicza do szkół odesłano,
I z panienką wyjechała matka,
I tak koniec był temu kochaniu. —

Potem panna rosła coraz w latka,...
Aż się stała panną na wydaniu.
I starał się o nią jeden młody,
Co miał rozum, bródkę i dochody —
To chybaby dziwną panna była,
Gdyby takiem szczęściem pogardziła. —

Ale panicz nie zmądrzał tak skoro,
Jak panienka. I w szkole i w domu
Wciąż do panny wzdychał po kryjomu,
I pisywał o niej wierszy sporo. —

I dziś — patrzcie — blady, łzy ma w oku —
Tak mu było równie raz przed laty,
Kiedy wracał po skończonym roku
Bez promocji ze szkoły — do taty!...

Ślub się skończył — zagrały organy,
Zaszumiały znów jedwabne stroje —
Wyszli goście i małżonków dwoje,
I już panicz pozbył się kochanej...
Już jej może więcej nie zobaczy...
Odjechały pojazdy z turkotem,
Panicz westchnął rozpacznie, a potem
Już do szkoły nie chciał iść — z rozpaczy;
Ale poszedł nad Wisły strumienie,
A złe myśli szły za nim, jak cienie....

A na drugi dzień młodzieńca ciało
Znaleziono rankiem, jak leżało...
Snem ujęte na miękkiej pościeli. —
Chciał wprawdzie wczoraj do topieli
Rzucić, skończyć nędzny żywot; ale
Na nieszczęście pływał doskonale. —

Więc ten zamiar wybił sobie z głowy,
Tylko cały dzień się w polach włóczył,
Sam ze sobą dzikie wiodąc mowy;
Aż, gdy mu już głód dobrze dokuczył,
Późną nocą do domu powrócił,
Zjadł wieczerzę i w łóżko się rzucił. —

O! nie budźcie mi proszę młodziana!
Niech śpi, choćby do drugiego rana —
Wszak powiedział jeden śpiewak w pieśni:
Tyle tylko szczęścia, co człek prześni.

Czytaj dalej: Na dobranoc - Michał Bałucki