Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Bar „Cordial”, gdzieś w Polsce


Rekomendowane odpowiedzi

W barze przybywało ludzi. Nadeszła dziesiąta rano – pora drugich śniadań, nazywanych teraz przerwami na lunch. Pani Maria uwijała się szybko, zadziwiająco energicznie jak na swój wiek – miała dobrze ponad czterdzieści lat. Ocierając pot z czoła, starała się nie myśleć o zmęczeniu, którego od poprzedniego dnia nie zniwelował nocny sen.
Ale nie narzekała. Była wdzięczna szefowi, że ją przyjął na kelnerkę mimo wieku, w którym już nie zatrudnia się kobiet w tym kraju. Inni albo grzecznie się wykręcali, że nie ma miejsc pracy, albo mówili otwarcie i bardzo chłodno: „Dziękujemy, szukamy kogoś młodszego”. Odkąd zamknięto przedszkole, w którym przepracowała ponad dwadzieścia lat w pocie czoła - jako pomoc wychowawczyni, czyli posługaczka do wszystkiego – minął prawie rok, zanim znalazła nową pracę tutaj. Wszędzie zamykano jej drzwi przed nosem, wszędzie dowiadywała się, że jest już niepotrzebna, już „na odstrzał”.
Podobnie traktowała ją rodzina – ciotki i wujaszkowie, u których musiała się zadłużyć; nie robili jej wymówek, nie odmawiali pożyczek, ale traktowali protekcjonalnie i czuła, że z chęcią pozbyliby się tego niepotrzebnego ciężaru, jakim była dla nich; wiedzieli zresztą – podobnie jak ona – że zapewne nie będzie nigdy mogła oddać zaciągniętego długu.
Nie była bowiem mężatką. Tak jakoś życie jej się ułożyło. Może dlatego, że była zbyt cicha, zbyt nieśmiała? Może też dlatego, że zbyt mało zarabiała? Może nie ubierała się dość modnie i krzykliwie? Nie potrafiła zwrócić na siebie niczyjej uwagi, zatrzymać jej dłużej na sobie. Wierzyła, że kiedy spotka wreszcie bratnią duszę, to się rozpoznają nawzajem – i z tą wiarą samotnie dożyła lat czterdziestu z hakiem.
Nie było jej łatwo samej. Maleńka pensyjka fizycznej pracownicy resortu oświaty... Ale nie to było najgorsze. Najtrudniej było jej znieść tę niemodną, wyśmiewaną często przez znajomych, jej własną naturę – rodzinną i uczuciową. Bardzo pragnęła być żoną i matką, żyć dla najbliższych, dbać o nich, kochać ich, opiekować się nimi. Tylko nie wiedziała, jak to zrobić, jak inne kobiety to robią, że wychodzą za mąż, i to często po kilka razy w życiu... Jej się nie udało ani razu.
Dopóki pracowała w przedszkolu, przynajmniej w namiastce realizowała silną potrzebę macierzyństwa, nadmiernie przywiązując się do dzieci. Zwłaszcza tych „wycofanych”, jak to nazywali psycholodzy – tych nieśmiałych, smutnych, poszturchiwanych przez inne. Takie dzieci odwzajemniały jej uczucia, kochając ją jak dobrą ciocię, garnąc się pod jej ochronne, łagodne skrzydła.
Odkąd straciła pracę w przedszkolu, było jej coraz trudniej znosić samotność, a wraz z nią wszelkie codzienne zmartwienia i upokorzenia. Często wspominała z rozrzewnieniem swoich wychowanków; to dodawało jej siły, kiedy musiała przetrwać jakieś trudne chwile, znosić przykrości, lęki o jutro. Pamiętała ich wszystkich, od pierwszego dnia swojej pracy tam, a było to – ile?... – już osiemnaście lat temu! Często liczyła, które z „jej” dzieci ile ma teraz lat... Najstarsze z nich właśnie przeżyły dwudziestą pierwszą wiosnę. Prawie dorośli ludzie!
Pamiętała ich wszystkich, ale nigdy ten pierwszy dzień pracy w przedszkolu nie przesunął się przed jej oczami tak wyraźnie, jak miało się to stać za chwilę.
Tłok w barze rósł, kelnerzy i kucharze zwijali się jak w ukropie, w kuchni co chwila coś spadało na podłogę, coś się tłukło, ktoś na kogoś wpadał, ktoś rzucał przekleństwo, ktoś inny mówił: „przepraszam”. Na sali pozostał już ostatni wolny stolik, właśnie w jej rewirze.
Nie na długo; kiedy niosła komuś jajecznicę, do baru weszli dwaj młodzi chłopcy i zajęli wolne miejsca. Mijając ich spojrzała kątem oka – zdawali jej się jacyś tacy znajomi. Wracając do bufetu przyjrzała się im lepiej: ależ tak, to byli oni! Jej chłopcy z przedszkola! Tak, na pewno: te same oczy, nosy, usta, te same spojrzenia – jedno zawadiackie, filuterne, a drugie zamyślone, nieobecne, trochę smutne. Spojrzała jeszcze raz zza bufetu: tak, nie ulegało wątpliwości!
Serce jej biło radośnie i mocno, po prostu dudniło, aż się bała, że szef usłyszy i wyjdzie z kantorka, żeby ściągnąć ją z obłoków na ziemię. Pomyślała, że zanim podejdzie do nich po zamówienie, sama przygotuje im coś dobrego, tak jak kiedyś, w przedszkolu. Zrobi im niespodziankę. Ciekawe, czy ją od razu poznają? Pokrajała maszynką do wędliny kawałek dopiero co przywiezionej szynki, wzięła dwa talerze, położyła na nich po trzy plastry, a potem na mniejszych talerzykach umieściła duże kawałki pachnącej, świeżo upieczonej szarlotki – „przysmak firmy”. Szarlotka będzie za darmo, od niej, na koszt firmy, a szynka... no, zobaczymy, pewnie i tak by ją zamówili, bo jest pierwszorzędna i w tej chwili rozpakowana. Jeszcze bułki... dziś grahamki są najbardziej miękkie. Masło, sztućce, kawa z mlekiem...
Szykując śniadanie, wróciła myślami w tamten dzień, który był pierwszym dniem jej pracy w przedszkolu, a jednocześnie dniem, w którym pierwszy raz zobaczyła tego chłopca i pokochała go całym swoim samotnym, macierzyńskim sercem. Zobaczyła wszystko jak na jawie, jak na filmie, lepiej niż na filmie, wszystkie kolory, kształty, ruchy, wszystko słyszała jak wtedy, każde słowo, wszystko po kolei...

- Pani Marysiu – mówiła pani Lucyna, wesoła, żwawa nauczycielka - na po śniadaniu będę potrzebowała... Wojtek, postaw ten stół na miejscu! Skaranie z tym dzieciakiem, rozniesie nam przedszkole, zanim dojdzie do zerówki! Proszę mi na po śniadaniu przygotować farby, wodę na każdym stoliku, pędzelki, kartony. A po malowaniu umyje pani stoły, krzesła, podłogę, ściany w pobliżu i upierze pani dzieci. Co pani tak patrzy? Proszę się nie przerażać, wszystkie przez to przeszłyśmy i dałyśmy sobie radę, przedszkole jest dla ludzi, chociaż nie wygląda na to. O, widzi pani tego małego pod ścianą? Znowu płacze. Nie może się przyzwyczaić. Są takie dzieci. Dobrze, że chlipie sobie po cichu, bo niektóre bachory drą się wniebogłosy, mają to po szympansach podobno. A ten to z tych dzieci nadwrażliwych, samotnik, ma tylko jednego kolegę, i to właśnie tego największego urwipołcia, proszę sobie wyobrazić. Niech pani go pocieszy, zagada, pani jest nowa, to zrobi pani na nim nowiutkie wrażenie, powinien zapomnieć, że płacze. Dzieci, idziemy myć ręce! Pamiętamy, że myjemy ręce, a nie rękawy!
Maria podeszła do skulonego w kącie chłopczyka o nieobecnych, mokrych oczach. Uśmiechnęła się. Był śliczny.
- No, nie płacz już krokodylimi łzami.
- Kokodilimi uzami... – powtórzyło dziecko chlipiąc.
- Jak się nazywasz?
- Mal... Malćsinek Ziającik...
- Marcinek Zajączek? Ślicznie! Nie płacz. Przecież w przedszkolu jest wesoło. No nie?
- W... esioło... w piśćkolu...
- No właśnie – wyjęła chustkę z kieszeni fartuszka chłopczyka i wytarła mu łzy z pucołowatych, piegowatych policzków pod wielkimi, granatowymi, smutnymi oczami w oprawie gęstych, czarnych rzęs.
Nigdy nie widziała piękniejszego dziecka. Nigdy żadne dziecko mnie miało tyle wdzięku, delikatności; nie było tak nieśmiałe, cichutkie, samotne, smutne; żadne dziecko dotąd nie potrzebowało nigdy jej opieki.
Tak się zaczęła ich wielka miłość.
Następnie Lucyna wróciła z łazienki.
- Dzieci, siadamy przy stołach, raz, dwa, trzy! Kto jeszcze nie siedzi? Pani Marysiu, tylko niech się pani nie rozpłacze razem z Zającem! Agatka, gdzie twoja łyżka? Natychmiast ją wyjmij z doniczki! Wojtek, jak będziesz bił Grzesia, to zawołam policjanta!
- Mój tatuś jest policjantem.
- Tak? Pani Marysiu, niech pani weźmie za uszy Wojtka, wrzuci go do klozetu i spuści wodę! Wojtek spłynie do Wisły i będzie święty spokój.
- Mój tatuś powiedział, że Wisły nie wolno zanieszyszać!
- Umyłeś ręce? To się nie martw o Wisłę! Jedz, bo umrzesz.
- Plosie pani, a Dajek mi zjadł zupę i chce mu się wymiotować!
- A Kasia to ma węża!
- Nie skarżyć, bo pomaluję języki na zielono i będziecie rechotać!... Jakiego węża, Matko Bosko?!
- Takiego wielkiego! O, chodzi tam, po stole!
- Kaśka! W tej chwili wyrzuć dżdżownicę za okno! Tu, za to okno z trawnikiem, nie na taras pani dyrektor! Tak. A teraz znowu umyj ręce, tylko bez rękawów! Zając, nie płacz, kochanie, jedz, bo umrzesz.
- Ja się naziwam... Mal... Malćsinek... Ziającik...
Pani Lucyna mrugnęła figlarnie do Marysi, mówiąc raz do dzieci, raz do niej:
- Dobrze, Zajączek. (On naprawdę nazywa się Zając. A Wojtek jest Komar). Wojtek Koszmar, nie bij Agaty łyżką! Ani niczym! (Pewnie się zakochał). Wojtuś, z kim się ożenisz?
- Z Malcinkiem Zajączkiem.
- Jak jeszcze raz uderzysz Agatę, to ja się z tobą ożenię! Zajączek, jedz, jak chcesz być duży.
- Ja nie chciem być dużi.
- W zasadzie to masz rację. Ale jak nie będziesz jadł, to się zaczniesz zmniejszać. Koszmar, nie obgryzaj paznokci Agacie!
- A pani nowa na nas nie krzyczy.
- Pani Marysia też zacznie krzyczeć w swoim czasie. Dzieci, kto zjadł, to niech idzie do łazienki, bo potem nie będzie latania! Potem będzie malowanie! Jacek, nie chcesz do łazienki? Ja ci zapowiadam uroczyście, że jak się znowu zlejesz, to ci zawiążę siusiaka na kokardkę! Pani Marysiu, niech pani je, bo pani umrze.
- Dobrze – Maria się uśmiechnęła.
Powiodła wzrokiem po dziecięcych główkach przy stolikach i trafiła na głębokie, poważne spojrzenie wielkich, granatowych oczu w czarnej oprawie długich, gęstych rzęs; podeszła i pogłaskała rudawe, puchate kędziorki:
– Jedz, Zajączku.

- Co pani mówiła?! – młody człowiek raptownie odskoczył razem z krzesłem, strącił jej dłoń ze swoich włosów i szeroko otworzył zdumione oczy, wielkie i ciemne niczym głębokie, granatowe jeziora.
Uśmiechała się radośnie. Co za spotkanie! Ciekawe, czy już ją zaczynają poznawać? Bo - że ją pamiętają, co do tego nie miała wątpliwości.
A więc nadal się przyjaźnią – tyle lat! Muszą już być dla siebie jak bracia. No tak, przecież mieszkają w jednym bloku.
Pochyliła się nad nimi i konspiracyjnie zniżyła głos niemal do szeptu, żeby inni goście nie słyszeli:
- Przygotowałam wam kanapki z najświeższą szynką. Inni kończą jeszcze wczorajszą – mrugnęła porozumiewawczo - I przyniosłam przepyszne ciasto. Najlepsza szarlotka pod słońcem! Ale ćśśś... to tajemnica.
- Nie prosiliśmy o świeżą wędlinę – drugi, wysoki chłopak przybrał wojowniczy ton – Czego pani od niego chce?
- Dzieciaki! – roześmiała się – rośniecie na ślicznych kawalerów! Panny pewnie oglądają się za wami?
- Nie pani sprawa! – wstał gwałtownie; kilka osób umilkło i spojrzało w ich stronę.
Zrobiło jej się przykro i nieswojo, ale jeszcze próbowała się śmiać:
- Siadaj, Koszmarek, nie gorączkuj się! – chwyciła go łagodnie za ramię, ale je wyrwał i zawołał:
- Proszę mnie nie dotykać! Marcin, idziemy, odjazd! Ta starsza pani próbuje cię poderwać! – obwieścił, a cała knajpa już przyglądała się jej z milczeniem pełnym zgorszenia.
Obaj wstali i szybkim krokiem skierowali się ku wyjściu. Przez chwilę stała nieruchomo z zastygłym, idiotycznym uśmiechem. Kiedy już byli w drzwiach, odzyskała głos i krzyknęła ochryple:
- Marcin Zając, Wojtek Komar! Nie pamiętacie mnie? Znamy się z przedszkola!
Marcin znieruchomiał w pół kroku, zaś Wojtek roześmiał się szyderczo:
- A nie z domu starców raczej?!
Ale natychmiast spoważniał i zapytał podejrzliwie:
- Skąd pani zna nasze nazwiska? Można wiedzieć?
Tymczasem Marcin powoli się odwrócił i przez moment popatrzył na nią, ale natychmiast odwrócił wzrok, uciekając przed jej oczami, i spuścił głowę.
- Byłam pomocnicą nauczycielki w przedszkolu, tam, gdzie chodziliście. To ja, pani Marysia. Nie pamiętacie? Podawałam wam jedzenie, zmywałam, sprzątałam, myłam stoły, szykowałam wszystko potrzebne na zajęcia, sprzątałam, myłam, rozkładałam leżaki, myłam wam ręce... rękawy, jak mówiła pani Lucyna – zaśmiała się cicho – Jakieś... jakieś piętnaście lat temu. Kiedy odchodziliście, dałam Marcinowi na pamiątkę gumowego krokodyla, żeby już nigdy nie płakał, żeby teraz już krokodyl płakał za niego, bo w szkole nie można płakać, bo inne chłopaki się śmieją z beksy, pamiętasz, Marcin? Tak się umówiliśmy!
Znów rzucił krótkie spojrzenie spode łba i natychmiast utkwił wzrok w podłodze; pyzate (do tej pory) policzki zaczęły nabierać purpurowego odcienia. Nie odzywał się. Teraz goście baru wlepili oczy w niego.
Za to Wojtek nie dał się zbić z tropu:
- I co? Mamy uwierzyć w pani matczyną serdeczność, tak? Jasne, jasne, sentymenty po tylu latach, tak? Pewnie panią wyrzucili za... kochanie dzieci! – zaśmiał się obleśnie i zwrócił do „widowni” – Wiecie, czym się różni pedagog od pedofila? Pedofil naprawdę kocha dzieci!
Kilka osób cicho zachichotało.
- Tutaj mamy, zdaje się, dwa w jednym! – ciągnął rozochocony tym chłopak - Chodź, Marcin, odjazd! Nie wniesiemy skargi za próbę molestowania, nie jesteśmy kable, ale więcej tu nasza noga nie postanie! – energicznie wypchnął zesztywniałego przyjaciela na ulicę i wyszedł za nim, trzaskając drzwiami.
„Publiczność” wpatrywała się w nią znowu, czekając w napiętym milczeniu na zakończenie przedstawienia.
Znów przez chwilę nie mogła się poruszyć; patrzyła na drzwi oczami, w których zastygło bolesne, zdumione pytanie: „Dlaczego?” Potem wolno, drżącymi rękami wzięła ze stołu talerze z kanapkami i szarlotką, i nie patrząc na nikogo, ruszyła w kierunku zaplecza. Tuż przed wyjściem nagle wszystko rozmazało jej się we mgle, a po piekących policzkach popłynęły gorące strużki, które poparzyły jej oczy; przyspieszyła i prawie wybiegła, uderzywszy się o framugę.
Na sali jeszcze przez chwilę trwała cisza, a potem wszyscy powrócili do spożywania swoich śniadań i do przerwanych rozmów. Nikt nie komentował zajścia, z wyjątkiem jakiegoś szczerbatego, około sześćdziesięcioletniego robotnika w brudnej koszuli, który głośno mówił jakby do siebie, kończąc kanapkę z serem:
- Ja ją znam, co dzień tu jestem i gadam z obsługą. To stara panna. Teraz wiadomo, dlaczego: dojrzali faceci jej nie podchodzą. Za starzy, kurka. Pełno teraz pedofili w przedszkolach, w szkołach; wiadomo, kto idzie na nauczycieli - za takie pensje?! - no to muszą chyba z czystej miłości do dzieci, kurka! Ale i nie tylko tam. Ciągle słychać gdzieś o pedałach. Wszędzie. Bo im teraz wszystko wolno, chcą równych praw, paradują, chcą adoptować dzieci, kurka! Ja bym im dał dzieci, skurkowańcom! Idę do roboty – wstał – i więcej tu też nie przyjdę. Ja nie chodzę do pedalskich knajp! – zakończył z dumą, przekraczając drzwi.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Naprawdę, tym bardziej, że systematycznie odwiedzam przedszkole i uczestniczę w jego życiu wewnętrzym, tym razem jako rodzic, przypominając równocześnie sobie własne dzieciństwo. Mógłbym jeszcze dodać, wiedziałaś kiedy opublikować, ach Ty! Ti,ti,ti;).
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 5 miesięcy temu...
traktowali protekcyjnie - chyba "protekcjonalnie"? :)
Najstarsze z nich właśnie przeżyły dwudziestą pierwszą wiosnę. Prawie dorośli ludzie! - Dzięki wielkie. Też Cię kocham. XD
Agatka, gdzie twoja łyżka? Natychmiast ją wyjmij z doniczki! Wojtek, jak będziesz bił Grzesia, to zawołam policjanta!
- Mój tatuś jest policjantem.
- Tak? Pani Marysiu, niech pani weźmie za uszy Wojtka, wrzuci go do klozetu i spuści wodę! Wojtek spłynie do Wisły i będzie święty spokój.
- Mój tatuś powiedział, że Wisły nie wolno zanieszyszać!
- właśnie leżę pod biurkiem i wyję ze śmiechu! :D

Powracając do opowiadania - od kiedy napisałaś, że chciała dla nich wszystkiego, co najlepsze, wiedziałam, jak to się skończy. Niemniej, poruszyło mnie to. Wzruszające.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...