Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

This is a free country


asher

Rekomendowane odpowiedzi

Od rana nic mi się nie układało.
Nie wiem, którą wstałem nogą, lecz zdecydowanie nie była to prawa.
Dramat rozpoczął się wraz z otwarciem puszki z kawą; jej dno błysnęło złośliwie, a mnie prawie łzy stanęły w oczach.
Należę do bezsprzecznej większości ludzi, którzy dzień zaczynają od kawy, najlepiej dwóch. Brak życiodajnej substancji oznaczał poważne ograniczenie funkcjonalności.
Niewiele myśląc, przekopałem szafki współlokatorów, daremnie poszukując choć kilku ziarenek.
Wszystkie szafki emigrantów zarobkowych wyglądają tak samo. Worek nadgniłego chleba, parę jajek w opakowaniu, resztka oleju, cebula i czosnek. I mnóstwo konserw. Tuszonka, pasztet, śledź, gulasz angielski (sic!), pasztet, przecier pomidorowy...
Ani grama kawy.
Trzaskając drzwiczkami, kląłem na zmianę po polsku i angielsku. Na koniec trzasnąłem także drzwiami wyjściowymi, aż futryny jęknęły.
Londyn o 8 rano można określić tylko jednym słowem – Korkowisko! Miasto dusiło się i dławiło, pęczniejąc od śpieszących się do pracy setek tysięcy ludzi.
Władze przekonywały, że aby zapewnić przepustowość ulic, wielu kierowców powinno przesiąść się do środków transportu publicznego. Gówno prawda! Nie ma nic gorszego, niż nie zmieścić się do trzech kolejnych składów metra lub machać białą chusteczką do ignorującego cię kierowcy pełnego do granic możliwości autobusu. Już lepiej postać w korku w przestrzeni własnego auta, przy muzyce czy papierosie.
Po trzydziestu minutach przeciskania się przez ciasne ulice wydostałem się wreszcie na obwodnicę. Zjechałem na stację benzynową, by zamówić kawę i pognałem dalej.
Po chwili wyrzuciłem kubek przez okno. Ciepła woda o zapachu i wyglądzie kawy to nie było to, czego potrzebowałem.
Z goryczą porównałem ją do życia w stolicy Anglii. Byle co do picia, jedzenia, spania. Tymczasowość, jednostajność, bezrefleksyjność. Emigrancka niedola. Współczułem ludziom, którzy postanowili tu zostać. Ja chciałem tylko nachapać się funtów i wrócić do mojego podkarpackiego miasteczka, gdzie nawet woda i powietrze mają smak, zapach, charakter.
Dom, który remontowałem od miesiąca, był prawie gotowy do wystawienia na sprzedaż. Pozostało tylko pomalować zewnętrzne ściany na biało.
Zaparkowałem przy żywopłocie, póki jeszcze było wolne miejsce i od razu wspiąłem się na drabinę. Planowałem zrobić dwie ściany, skoczyć na lunch i odbębnić pozostałe dwie. A potem: witaj kaso!
Miałem do skasowania taką sumę, że mój hinduski szef o angielskim imieniu Bobby, zapewne odchodził od zmysłów. Powszechnie wiadomo, że ludzie wywodzący się z biedy, nigdy nie zapomną traumy jedzenia ryżu, chleba z masłem czy czosnkowej polewki.
Dotyczyło to w tej samej mierze obywateli z krajów bengalskich, co Polaków. Byli do przesady oszczędni, a nawet skąpi. W tym przypadku cena była wypadkową kompromisu, który osiągnęliśmy z Bobbym na drodze długich i ciężkich negocjacji.
Gdy wziąłem się za wcieranie farby szczotką w chropowatą ścianę, zapomniałem o całym świecie. Także o braku kofeiny we krwi.
Malowanie to bardzo hipnotyzujące zajęcie. Wykonujesz je mechanicznie, niemal bezmyślnie, choć tak naprawdę możesz wtedy rozmyślać, marzyć, wspominać.
Ja akurat, nie wiadomo czemu, sięgnąłem myślą czasów szkolnych. Do pewnej Marianny, z którą prowadziłem społecznie składzik makulatury. Była wyrośnięta nad wiek i bardzo miła. Czasem, z nudów, całowaliśmy się i dotykając delikatnie, odkrywaliśmy odwieczne tajemnice żywota. Na kartonach, Trybunie Ludu i Perspektywach.
Dziwne, nie pamiętałem wcale jej twarzy. Zapamiętałem właściwie tylko jej maleńki, prawy sutek. Dlaczego prawy? Bo twardniał, gdy go dotykałem, a lewy nie chciał ani drgnąć.
Jedna ze ścian zmieniła się z buro-szarej w bieluchną, potem druga i trzecia. Zapomniałem o lunchu i wziąłem się za czwartą, tę od ulicy.
Było już dobrze po czwartej po południu, a my z Marianną wciąż leżeliśmy na makulaturze, w szkolnej piwnicy, jakieś dwadzieścia lat temu. Wspomnienia były tak miłe, że nie pozwalałem im odejść.
Gdzieś za moimi plecami chichotały dzieci. Kopana przez nie piłka raz po raz trafiała w żywopłot malowanej przeze mnie posesji.
Marianna uśmiechała się lekko, a włoski na jej ręce uniosły się raptem pod wpływem chłodu piwnicy. Wówczas piłka pacnęła o ścianę na prawo ode mnie, zostawiając brudny ślad.
- Hej! – wrzasnąłem, brutalnie wyrwany ze świata, którego już nie było – Jeszcze raz i tam zejdę!
Dzieciaki roześmiały się, zapewne za sprawą mojego „funny English”, ale to co robiły wcale nie było funny.
Piłka znów trafiła w ścianę.
Wydarłem się, niczym wódz Hunów na minutę przed bitwą i pobiegłem za żywopłot. Dzieciaki znikły. Uciekły do jednego z domów, lecz nie wiedziałem do którego.
Wróciłem na drabinę i zamalowałem ślady po piłce.
Wyjąłem telefon, by dać znać Bobby’emu, że może przyjechać odebrać robotę, gdy piłka trafiła w ścianę ponownie. Tym razem jednak upadła na trawnik obok mnie. Sięgnąłem po nią i schowałem się w domu.
- No, i kto tu teraz rządzi? – mruknąłem mściwie.
Przez chwilę nic się nie działo. Później trzy małe głowy wychyliły się zza żywopłotu. Zaczekałem aż podejdą bliżej i wyszedłem bez piłki.
- Co jest?
- Dawaj piłkę!
- Nie dam. Niszczycie moją pracę.
- To wolny kraj! – krzyknęli chórem.
- Wiem.
- To dawaj!
- Nie.
- To wolny kraj!!!
- Wolno niszczyć?
- Wolno.
- To ja zniszczę piłkę.
- Co?
- To wolny kraj.
- Ale nie dla ciebie, ciołku.
Krew uderzyła mi do głowy, jednak uzmysłowiłem sobie, że to tylko dzieci. Angielskie bachory są od małego uczone, że są najważniejszym dobrem pod słońcem i żadna dyscyplina ich nie dotyczy. Miałem teraz tego naoczny przykład.
- Jak przyjdzie mój szef i mi zapłaci, to wam oddam piłkę.
- Teraz!
- Nie!
Zamknąłem drzwi.
No ładnie – pomyślałem – Na koniec tego popieprzonego dnia czeka mnie awantura z ojcami tych gówniarzy.
Malcy odeszli.
Nagle poczułem się zmęczony i głodny.
Wsiadłem do auta i pojechałem do najbliższego sklepu.
Od progu zauważyłem, że jest bardzo słabo zaopatrzony. Ze zdziwieniem powiodłem wzrokiem po pustych półkach i zapytałem znudzonego sprzedawcę:
- Masz kanapki?
- Nie.
- A samosy?
- Nie.
- To może polskie piwo?
- Też nie.
- Ty, to co z ciebie za Hindus?
- Jestem z Bangladeszu.
Machnąłem ręką i wziąłem z lodówki trzy ostatnie puszki Fostersa oraz paczkę chipsów.
Po powrocie pod dom Bobby’ego okazało się, że dzieciaki stoją pod drzwiami w towarzystwie jakiegoś dorosłego. Był już nieźle podpity, a jego czerwona gęba miała wrogi wyraz.
Spojrzał z pogardą na moje słowiańskie rysy i warknął:
- Zabrałeś mojemu synowi piłkę.
- Przecież to wolny kraj. Mogę robić co zechcę.
- Daję ci minutę.
Ostentacyjnie spojrzałem na zegarek. Koleś nie wytrzymał. Zamachnął się, ale byłem szybszy. Odepchnąłem go lekko. Wystarczyło, by nakrył się nogami na trawniku. Miałem nadzieję, że wylądował w jakiejś psiej kupie.
- Dzwonię po policję! – ryknął.
- Czekam...
Też rozważałem taką ewentualność, lecz w końcu zamknąłem się w domu i zadzwoniłem do Bobby’ego. Gdy wyjaśniłem o co chodzi, obiecał przyjechać w dziesięć minut.
Tymczasem tłumek pod domem zdawał się gęstnieć. Pijany angielski dżentelmen gestykulował, tłumacząc coś sąsiadom i kumplom z pubu.
Pożałowałem, że zamalowałem ślady po piłce. I wtedy mnie olśniło. Uchyliłem drzwi i kopnąłem ją w ich kierunku.
Nie pomyliłem się.
Tłum się rozszedł, zaś dzieciaki natychmiast zaczęły okładać piłką ścianę.
Kiedy ujrzałem Audi TT Bobby’ego, natychmiast wybiegłem z domu.
On też usłyszał, że to wolny kraj. Uśmiechnął się krzywo i zadzwonił po Policję. Miny kolegów z pubu zrzedły, po czym mniej zaangażowani ulotnili się szybko.
- Won do siebie! – wrzeszczał mimo wszystko ten pijany – Obaj. To nasz kraj.
Staliśmy z Bobby’m ramię w ramię, gotowi lać w pysk. Pewnie ostatni raz Polak z Hindusem współpracowali tak dzielnie gdzieś na wzgórzach Monte Cassino.
Poprawna politycznie, słuszna rasowo policja w osobie pana i pani zajechała bardzo cicho. W tym czasie pijani Angole byli już naprawdę niemili.
- Sir, czy mam pana aresztować za rasizm? – zapytała czarnoskóra policjantka.
I mój pijaczek przygasł.
- Przecież to wolny kraj – szydziłem – Możesz niszczyć moją pracę i mnie obrażać. Nie tak mówiłeś?
Facet milczał.
Policjanci wysłuchali racji wszystkich stron, spisali notatkę, a nam kazali się rozejść.
Szybko przemalowałem plamy i skasowałem Bobby’ego.
Parę dni później, kiedy przejeżdżałem obok jego domu na sprzedaż, zauważyłem, że w Audi nie ma szyb, lusterka są pozrywane, a z opon znikło powietrze.
Wolny kraj – pomyślałem – Przerażająco wolny.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jak zwykle trzymasz wysoki poziom. Jedynie małe usterki (według mnie) to:

- brakuje znaku zapytania na końcu zdania: "No, i kto tu teraz rządzi",
- jest: "Wsiadłem do auto" a powinno być "auta",
- zdanie "obiecał przyjechać za dziesięć minut" moim zdaniem lepiej brzmiałoby: "obiecał przyjechać w dziesięć minut",
- zdanie "Pijany ojciec dzieciom gestykulował" dla mnie jest trochę dziwaczne, napisałabym: "Pijany Angol gestykulował",
- coś jest nie tak z podmiotami domyślnymi w następującym fragmencie: "On też usłyszał, że to wolny kraj. (Bobby) Uśmiechnął się krzywo i zadzwonił po Policję. (Bobby) Miny kolegów za pubu zrzedły. Mniej zaangażowani ulotnili się szybko.
- Won do siebie! – wrzeszczał pijany ( przecież nie Bobby) – Obaj. To nasz kraj."
- w zdaniu jak wyżej jest "kolegów za pubu" a powinno być "kolegów z pubu",
- w zdaniu "w jego Audi nie ma szyb" pominęłabym "jego" - lepiej brzmi a wcześniej w tekście jest już informacja, jakim samochodem jeździ Bobby.

To tyle czepialstwa - pozdrawiam - Ania

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

żeby nie było że się podlizuję, ale tekst świetny, w końcu coś co można poczytać i cieszyć się wszystkim, i językiem i treścią,ja w ogóle bardzo radosny człowiek jestem ale ostatnio trafiały mi się same czytadła, w których albo język kulał, albo na siłe był uwznioślony i treść nijak się zrozumieć niedało, a to jest swietne, i prawdziwe

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • stoję  wpatrzony w lustro  a świat  świat przechodzi obok  chciałbym  mu coś powiedzieć    może...  nawet wykrzyczeć    brak odwagi   4.2024 andrew  
    • (Na motywach powieści „Piknik na skraju drogi”, Arkadija i Borysa Strugackich)   ***   Dlaczego wylądowali? Nie wiadomo. Zostawili w powietrzu dziwnie mżące kręgi, które obejmują szumiące w nostalgii drzewa.   Które kołyszą się i chwieją w blasku księżyca albo samych gwiazd… Albo słońca... Albo jeszcze jednego słońca…   Powiedz mi, kiedy przeskakujesz płot, co wtedy czujesz? Nic? A co z promieniowaniem, które zabija duszę?   Wracasz żywy. Albo tylko na pozór żywy. Bardziej na powrót wskrzeszony. Pijany. Duszący się językiem w gardle.   Sponiewierany przez grawitacyjne siły. Przez anomalie skręcające karki.   Słońce oślepia moje zapiaszczone oczy. Padającymi pod kątem strumieniami, protuberancjami…   Ktoś tutaj był (byli?) Bez wątpienia.   Byli bez jakiegokolwiek celu. Obserwował (ali) z powodu śmiertelnej nudy.   Więc oto razi mnie po oczach blask tajemnicy. Jakby nuklearnego gromu westchnienie.   Ktoś tu zostawił po sobie ślad. I zostawił to wszystko.   Tylko po co?   Piknikowy śmietnik? Być może.   Więcej nic. Albowiem nic.   Te wszystkie skazy…   Raniące ciała artefakty o upiornej obcości.   Nastawiając aparaturę akceleratora cząstek, próbujemy dopaść umykający wszelkim percepcjom ukryty świat kwantowej menażerii   Przedmioty w strumieniach laserowego słońca. W zimnych okularach mikroskopów…   Nie dające się zidentyfikować, obłaskawić matematyczno-fizycznym wzorom.   Bez rezultatu.   *   Zaciskam powieki.   Otwieram.   *   Przede mną pajęczyna.   Srebrna.   Na całą elewację opuszczonego domu. Skąd tutaj ta struktura mega-pająka?   Pajęczyna, jak pajęczyna…   Jadowita w swym jedwabnym dotyku. Srebrzy się i lśni. Mieni się kolorami tęczy.   Ktoś tutaj był. Ktoś tutaj był albo byli. Ich głosy…   Te głosy. Te zamilkłe. Wryte w kamień w formie symbolu.   Nie wiadomo po co. Kompletnie nie do pojęcia.   Milczenie i cisza. Piskliwa w uszach cisza, co się przeciska przez gałęzie, żółty deszcz liści.   W szumie przeszłości. W dalekich lasach. W jakimś oczekiwaniu na łące…   Elipsy. Okręgi.   Owale…   Kształty w przestrzeni…   Fantomy przemykające między krzakami rozognionej gorączką róży. W strumieniu zmutowanych cząstek. Rozpędzonych kwarków…   Rozpędzonych przez co?   Przez nic.   Po zapadnięciu mroku liżą moje stopy żarzące się lekko płomyki. Idą od ziemi. Od spodu. Ich obecność to pewna śmierć.   Sprawiają, że widzę swoje odbite w lustrze znienawidzone JA.   W głębokich odmętach  schizoidalnego snu. Zresztą wszystko tu jest śmiertelne i tkliwe. Pozbawione fizycznego sensu.   (Kto chce skosztować czarciego puddingu?   Bar za rogiem stawia)   Dużo tu tego. W powietrzu. I w ziemi.   W nagrzanych od słońca koniczynach, liściach babiego lata.   Krążyłem tu wokół jak wielo-ptak. W kilku miejscach jednocześnie.   I byłem wszędzie. I byłem nie wiadomo, gdzie. Tak daleko na ile pozwala wskrzeszany chorobą umysł   Tak bardzo daleko…   Wystarczy dotknąć złotej sfery, aby się wyzbyć wstrętnego posmaku cierpienia…   Gdyby nie ta przeklęta wyżymaczka, która zachodzi śmiertelnym cieniem drogę…    (Włodzimierz Zastawniak, 2024-04-20)      
    • Powiem tak, Dziewczyno - lecz się, niekoniecznie przez pisanie. Kiedyś się udzielał Kiełbasa, czy coś takiego. To było równie prostackie i wulgarne. 
    • - A na groma ta fatamorgana... - A na groma ta fatamorgana?    
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

        W tym cała rzecz, że logiką płata czasami figle artystom OBRAZ, wywrócił  farby kwantem fizyki, chemii — człowieka zakrył kolorem   Ponoć w Mordnilapach właśnie zachowany czar w języku daje myślom możliwości postrzegania tego wątku w sztuce malowanej — O bok! Mózgu   Dzięki bardzo, że zechciałeś się przyjrzeć całości, jaka daje więcej pytań niż odpowiedzi, na których głównym filarem — tak mi się wydaję —  jest środkiem.   Pozdrowienia!
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...