Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Squat XVIII


Rekomendowane odpowiedzi

*
Robota na Chelsea wre na całego. Arek okazuje się glazurnikiem z prawdziwego zdarzenia. Przyjemnie się patrzy, jak z uwagą mierzy kolejne płytki do przycięcia, układa i cmoka z zadowoleniem.
Fajnie się z nim współpracuje. Jest pracowity, cierpliwy i dokładny. Łazienka oraz kuchnia pięknieją w oczach. Pomagamy sobie nawzajem. On przytrzymuje mi papier, który kleję na suficie, ja kuję mu płytki i stary klej.
Cały czas opowiada o tym, jak trafił do Londynu i co go tu spotkało. Zasłuchany robię dwie kawy i siadamy na ganku, by zapalić.
Arek nie czekał do 1 maja 2004 roku. Kiedy odeszła dziewczyna, z którą spędził ostatnich kilka lat, w Polsce nie trzymało go już nic.
Studia na UJ przerwał na trzecim roku, kolejne próby znalezienia dobrej pracy lub wystartowania z własnym biznesem spełzły na niczym. Handlował używanymi meblami z Niemiec, sprzedawał powierzchnię reklamową do znanych tytułów prasowych, wydał pierwszy i ostatni numer własnego miesięcznika, był nawet prezesem Spółki z o.o. Stanowił dla mnie kolejny dobry przykład człowieka przedsiębiorczego bez szans na sukces w kraju.
Pewnego dnia usłyszał o wielokulturowym, ogromnym Londynie, gdzie dla każdego znajdzie się miejsce, o ile tylko zdoła przekroczyć granicę.
To coś dla mnie – pomyślał i zaczął pakować plecak. Nie spłacił żadnych długów, sprzedał wszystkie wartościowe rzeczy i wymeldował się z domu rodzinnego, by komornicy dali spokój jego bratu i matce.
Pojechał przez Niemcy, gdzie mieszka jego wujostwo. Lecąc z Frankfurtu, przybywał z innego kraju UE, a cała siła urzędników imigracyjnych skupiała się na desperatach, jadących autokarami z Polski.
Miał zaproszenie od dalszej rodziny spoza Londynu oraz wielokrotnie przemyślaną bajkę, że przybywa w odwiedziny oraz napisać reportaż do własnego pisma. Akredytację i wizytówkę Redaktora Naczelnego miał w kieszeni bluzy.
- Jakiś czas pomieszkałem u rodziny, choć wiesz, lubię być niezależny. Ciągle coś mi przeszkadzało. Któregoś dnia po prostu wyszedłem i już nie wróciłem.
- Odważna decyzja. Ja bym takiej nie podjął – przyznaję uczciwie.
Niezależność kosztowała go wiele, ale dziś nie żałuje. Spał na ławce w parku, w namiocie, w różnych dziwnych domach. Walczył z początkami szkorbutu i hemoroidami, nieraz głodem. Imał się różnych zajęć. Zakładał okna, segregował odpadki, rozdawał ulotki, pracował jako najemny kelner na weselach i bankietach.
Podczas jednego z wystawnych przyjęć w ambasadzie premier Miller poklepał go po ramieniu i powiedział:
- Dobra robota, młody człowieku.
Wyrzucił frak do kosza i został sprzedawcą powierzchni reklamowej w rodzącym się właśnie polskim tygodniku dla emigrantów.
- Paradoks polegał na tym, że nigdy nie cierpiałem telemarketingu. Przejechałem 1500 kilometrów, przespałem tyle nocy pod gołym niebem i znów musiałem robić to, co w Polsce. Chciałem popełnić samobójstwo...
Wytrzymał kilka miesięcy. Przez ten czas wynajął pokój, wrócił do normalnej wagi, ustatkował się. Wciąż jednak zarabiał za mało. Ledwie wystarczało na pokój i czikena z frytkami raz na dwa, trzy dni. Niedobór zaspokajał przeterminowanymi kanapkami leżącymi przed drzwiami sklepów.
Mieszkał w pokoju nominalnie dwuosobowym, lecz pewnego dnia polska landlordka dostawiła do tej klitki jeszcze jedno łóżko. Tego nie był w stanie znieść. Znów znalazł się na bruku.
- Uparty z ciebie facet – mówię, kręcąc głową.
- Nie wiem. Może. W każdym razie zachowania Polaków na emigracji uważam za niegodne nawet hien. Kiedyś musiałem komuś zapłacić, żeby mi pokazał jak dojść na pocztę. Ta baba też przegięła. Trzecia osoba zmieniała pokój w coś gorszego od więziennej celi. Nie było nawet miejsca, żeby się obrócić.
Podczas jakiejś wystawy fotografii przypomniał sobie dawne pasje. Postanowił spróbować sił jako autor zdjęć i reportażysta. Zaczął jeździć po Londynie z aparatem i dyktafonem. Powoli wgryzał się w tkankę miasta, poznając miejsca, ludzi i środowiska, o jakich się żyjącym tu ludziom nawet nie śniło – szestastoletnie alkoholiczki, narkomanów, stręczycieli, prostytutki, squatersów... Ze zdumieniem odkrył, że ludzie mogą mieszkać w starych domach i nic za to nie płacić.
- Stary – powiedział ktoś – Znajdź sobie opuszczony dom, upewnij się, że nikt go nie pilnuje i wchodź śmiało. Tylko nie daj się złapać za rękę. Jak już będziesz w środku, zawsze możesz powiedzieć, że było otwarte.
Od tej pory nie mógł myśleć o niczym innym. Jadąc autobusem albo na rowerze, uważnie obserwował domy wyglądające na opuszczone, czasem wracał wieczorem, by upewnić się, że nikt tam nie mieszka.
Najbardziej spodobała mu się posesja przy obwodnicy północnej na Ealingu. Którejś nocy zdecydował, cytuję: wóz albo... radiowóz. Wziął Romana, którego poznał w redakcji, narzędzia i latarkę. Odkręcenie płyt i wyważenie drzwi zajęło im kilka minut.
Parter był kompletnie zdemolowany, ale im wyżej, tym dom wyglądał lepiej. I co najważniejsze, stropy i schody zachowały się w nienaruszonym stanie. Już wiedział, że to będzie jego nowy dom. Krok po kroku remontowali squat, podłączyli prąd i wodę, zaczęli znosić wystawiane przed domy sprzęty. W ciągu trzech miesięcy kompletnie urządził swój pokój, łazienkę i kuchnię.
Mijały tygodnie, nikt nie zgłaszał pretensji do tego domu, przybywało dzikich lokatorów. Arek przecierał ze zdumienia oczy, że wszystko układa się tak dobrze.
- No, i w maju przyjechałeś ty – kończy opowieść i odstawia pusty kubek po kawie.
- Po tym, co mi powiedziałeś, dziwię się, że postanowiłeś mi pomóc – wyznaję po chwili.
- Przecież ty mi też kiedyś pomogłeś. Zresztą już nie jestem taki wściekły na ludzi. Było minęło. Londyn jest teraz nasz.
Wracamy do pracy. Pozostaje do zrobienia już tylko malowanie sufitu oraz fugowanie płytek.
Jutro rano przyjedzie Aneta, by ładnie wszystko posprzątać. Ustawiłem ją na tzw. spring cleaning, który polega na kompletnym sprzątaniu całego mieszkania, z wnętrzami szaf i półek włącznie. Klientka przyjęła stawkę 8 i pół na godzinę bez mrugnięcia okiem. Dzień, dwa sprzątania i Aneta wyciągnie tygodniówkę niejednego Polaka w Anglii.
Przyjechała raptem cztery dni temu, a już zdążyła zauroczyć Ciecia Bobbie’go, zostając naszą domową cleanerką oraz pewną Polkę z drugiej fali emigracji, której pięknie odchwaściła ogród i przycięła krzaki.
Nigdy nie zapomnę chwili, gdy wpadła mi w objęcia – zmęczona, ale szczęśliwa i krzyknęła:
- Zarobiłam dziś swoją miesięczną wypłatę z hotelu! To po prostu jakaś bajka!
- Aniu, to nie bajka. To Londyn ludzi przedsiębiorczych, którzy biorą sprawy w swoje ręce.
- Heh, to takie proste, że aż trudno uwierzyć. Chyba tu niedługo wrócę i weźmiemy się do pracy razem. Po co ja się mam tam męczyć? Złożę wypowiedzenie, zamknę sklep i po sprawie. Rozpiera mnie energia. Mogłabym pracować 20 godzin.
Z uśmiechem wspominam tę rozmowę, gdy uprzątamy z Arkiem kawałki papieru i płytek. Tak właśnie najnowsze dzieje Polski zmieniają ludzi. Zmęczeni, ogarnięci beznadzieją, bezradni wyjeżdżają z kraju i odkrywają świat wielkich możliwości.
Powoli zaczynam zdawać sobie sprawę, w czym biorę udział. Współtworzę nową historię Polski, o której kiedyś dzieciaki będą czytać, jak my czytaliśmy o powstaniach i wojnach. Czas pokaże czy nasza emigracja to zjawisko historyczne, porównywalne z ucieczkami po II wojnie światowej i Stanie Wojennym, czy też o wiele większe, wręcz epokowe. Przecież słyszy się, że w kraju ubyło okolo 20 procent populacji, a to już liczba wyrażana w milionach.
Nie za bardzo interesuję się tym, co ma miejsce nad Wisłą, ale wieści nie są najlepsze. Kaczyńscy, Lepper i Giertych u władzy to zapowiedź czegoś bardzo niedobrego. Ilekroć zagajam z kimś rozmowę na ten temat, macha lekceważąco ręką, unikając podjęcia rozmowy.
Wychodzimy z Arkiem na tłumną King’s Road. Cała ulica aż po Sloane Square jest już udekorowana Bożonarodzeniowymi ozdobami. W sensie handlowym Święta w Londynie zaczynają się podobno w czerwcu, lecz gorączka zakupów tak naprawdę zaczyna być podgrzewana od października. Restauratorzy kuszą ofertami świątecznego lunchu, handlowcy rozpoczynają wyścig obniżek i promocji. Nam pozostaje uśmiechać się głupkowato i przejść nad tym do porządku dziennego.
- Robota skończona – mówię – Zapraszam na piwo.
- Eee, nie będziemy pić na ulicy w centrum – mruczy Arek.
- Na jakiej ulicy? Do pubu idziemy!
- A, chyba że tak...
Siadamy w loży, utworzonej za oknem wystawowym i popijamy zimną Stellę. Kosztuje mniej niż zakładałem, bo jedyne 2,80 za szklankę. To bardzo pocieszające. Dotychczas zachowywałem się jak zakompleksiony Polaczek, co z puszką na ławce siedzi, bo w pubie za drogo i zbyt wysokie tam progi.
- Coś bym chyba zjadł – zastanawia się na głos Arek, sięgając po kartę – Grill, kurczaki, frytki. Wszędzie to samo. Angole mają tu kuchnie z całego świata, ale ze swoją własną to u nich krucho.
Krzywi się i kręci głową. Robię marudną minę, bo też nabrałem apetytu.
- Czekaj, czekaj. Serwują english breakfast przez cały dzień. Jesteśmy w domu. Zaufaj mi. To jedyny wynalazek kulinarny jaki im wyszedł. Ja stawiam.
- To ja zadbam o piwo.
W doskonałych humorach zamawiamy po dwa jajka, bekon, kiełbaski kumberladzkie, pieczarki, pomidory i fasolkę w sosie pomidorowym. Arek dobiera sobie frytki, ja proszę o grzanki z masłem.
- Pałaszujemy tę górę żarcia, oglądając przechodniów.
Nagle widzę gęstniejący tłumek zarośniętych, brudnych mężczyzn o dziwnie znajomych twarzach. W bramie po drugiej stronie ulicy wielka Murzynka zaczyna wydzielanie ciepłej zupy.
- A to, proszę wycieczki, inna strona Londynu – mówi beznamiętnie Arek – Bezdomni Polacy zjedzą zupę i poproszą o łóżko. Jeśli są pijani, zostanie im karton pod mostem lub ławka w parku.
Jedzenie staje mi w gardle. Czuję wręcz wyrzuty sumienia, że siedzę w pubie naprzeciwko i jestem taki szczęśliwy.
- Jedni popadli w kłopoty przez picie, inni z powodu braku siły przebicia i języka. Krewni myślą, że tu biją ciężką kasę, a ci ludzie po prostu wstydzą się wrócić z pustymi rękami. Pisałem kiedyś reportaż o biedakach spod „Ściany Płaczu” na Hammersmith. Spędziłem z nimi trzy noce. Niestety, tego reportażu nikt nie kupił.
- Chodźmy stąd – proszę cicho.
- Daj spokój. Jeśli chcesz, możemy zmienić stolik.
W duchu przyznaję mu rację. Zapijam kaca moralnego piwem i wracam do jedzenia.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Odhaczam kolejne czesci. te twoje opowiastki z wysp to kawalek fajnej prozy. klikalem tam gdzie prosiles i zobaczylem ze polska literatura emigracyjna, rozrasta sie. nie wiem jak sie maja inne prace do twojej, bo nie chce mi sie niczego innego tam czytac, ale twoja jak najbardziej mi sie widzi. wlasciwie, jesli wygrasz, to co z tego bedziesz mial, oprocz satysfakcji i tak dalej?druk? gratuluje wydania ksiazki. zlozylem zamowienie jakby co.nie zapomniej jej podpisac.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Fajnie, że Ci się widzi i dzięki za klikanie. Nie dzielmy skóry na niedźwiedziu, choć wydaje mi się, że skończy się na druku - może nawet antologii. To początkująca firma. Nie wiem, jak tam u nich z kapitałem. Po reklamach widać, że dość spory. Zobaczymy...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

To najbardziej szczera i prawdziwa część Squat`a z tych które czytałem, oczywiście niczego nie ujmując pozostałym częściom. W tej części poprostu czuję i widzę bohatera, wierzę w niego i wiem, że taka postać może istnieć ( prawdopodobnie istnieje ). Interesuje mnie jego historia, podziwiam go, ciekawy jestem co dalej i czytam z niekłamanym zainteresowaniem. Jeśli wierzę w to co czytam, autorowi zawsze przyznaję wielkiego plusa.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Asher , nie wiem czy jestem w gorszej formie czy po prostu poprawiłeś swoją autokorektę. Nie rzuciły mi się w oczy żadne błędy - ani typu składniowego ani logicznego. To bardzo oszczędza czas przy komentowaniu tekstu i za to dziękuję. :))
Teraz mogę wypowiedzieć się tylko na temat formy i treści twojego tekstu. Dla mnie jest on wyśmienity. Tchnie spokojem. Przechodzisz powoli z wątku do wątku. Tekst wyraża logikę skojarzeń narratora, które wynikają z siebie w naturalny sposób. Niczym nie epatujesz a jednak chce się czytać. Szacuneczek Panie Asher i upraszam aby mistrz zechciał przejrzeć ostatni, czyli ósmy kawałek mojego dziennika.
Kłania się i pozdrawia - stały czytelnik Don Cornellos

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...