Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Wioska pod Nierównym Sufitem


Rekomendowane odpowiedzi

Tyle się nasłuchałem o tej krainie, że w końcu postanowiłem tam powędrować. Może dlatego, że tkwi we mnie wrodzona ciekawość, jak gwóźdź w ścianie. Zasadnicza różnica między gwoździem a mną polega na tym, że ja mogę się przemieszczać, a on nie. Czy istnieją dodatkowe aspekty rozróżnienia w sensie intelektualnym? Trudno stwierdzić. Gwóźdź milczy jak wbity.

 

A zatem wędruje po różnych bezdrożach, szukając czegoś, co jak się zdążyłem dowiedzieć, nie widać z zewnątrz. Jedynie od wewnątrz. Jakbym szukał koloru wiatru.

 

Zupełnie niespodziewanie, wchodzę do obszernej wioski. Dziwnej takiej, gdyż na dachach dostrzegam wiele ostrych szpikulców. Niektóre są oklejone skrawkami zakrzepłej mazi. No nic, myślę sobie. Najważniejsze, że wreszcie doszedłem do celu.

 

Tubylcy biegają na wszystkie strony, jakby ich coś spłoszyło. Chyba mnie widzą, ale tylko wzrokiem. Całą resztą są gdzie indziej. Takie przynajmniej sprawiają wrażenie. Nagle wszyscy wchodzą do wielkiej chałupy, zbudowanej nie wiadomo z czego, w moim skromnym odczuciu. Daje się wyczuć ogólną nerwowość. Nie wiem, czy ze strachu, czy raczej z dziwnej radości na fundamencie nadziei.

 

Jestem w środku dużego pomieszczenia. O dziwo, rozumiem ich mowę. Jest to dla mnie zupełnie niepojęte. Nie zastanawiam się nad tym fenomenem. Siadam na końcu sali i słucham uważnie, o czym tak zawzięcie dyskutują. W pierwszej chwili, nie bardzo wiem, o co w tym wszystkim biega, ale nadal uszy nadstawiam.

Właśnie przemawia… chyba jakiś przewodniczący tego całego zgromadzenia.

 

– Kolokwialnie mówiąc... wielka dupa nad nami zawisła. Znowu to samo. Pytam was: co robimy? Teraz sytuacja jest gorsza niż poprzednio. Są dużo większe, a to co nad nimi bardziej ciemniejsze. Jedyna pociecha w tym, że podtrzymka wygląda na bardziej solidną. Pytanie: jak długo wytrzyma. Uważam, że nasze działania powinny być natychmiastowe, póki jeszcze są w letargu. Kto jest za, kto jest przeciw, a kto się wstrzymał.

 

Robi się wielki szum na sali i wszyscy są: za. Lecz to nie koniec pogawędki.

 

– Masz racje, że powinniśmy natychmiast. Tylko w jaki sposób? To nie to samo, co poprzednio. Wtedy chodziło o dzieci. One nie są głupsze, ale siła umysłów mniejsza. Jakoś daliśmy radę. A teraz chodzi o dorosłych, o których nie wiadomo, gdzie się podziali oraz ilu ich jest.

– Tego się raczej nie dowiemy. Dzieci też żeśmy nie odnaleźli. Ale jakoś się udało. Teraz należy postąpić zupełnie inaczej i z większą mocą. Dużo większą!

Siedzę, słucham, patrzę jak sroka w gnat i zupełnie nie pojmuję, o czym oni tak zawzięcie dyskutuję. Co im wisi, jakie dzieci, o jaki letarg chodzi. Postanawiam, że po prostu wstanę i zapytam. Są wnerwieni, ale nie wyglądają na niebezpiecznych. No więc wstaje i zabieram głos:

– Przepraszam, że tak bezczelnie się wtrącę, ale jestem tu przypadkowo i ciekawi mnie bardzo, co tu jest grane. Jeżeli nic nie stoi na przeszkodzie, to proszę wytłumaczyć, co to za kraina i co wam wisi na przykład? Lecz jeżeli waszym zdaniem, jestem bezczelnym chamem, który tka nos w nie swoje sprawy, to pójdę spiesznie precz, bo życie miłe jest mi.

– Nam też. W tym cały szkopuł. Ale może przewodniczący lepiej wyłoży.

– Jak pan do nas trafił? – pyta wspomniany wyżej.

– Przypadkowo... to znaczy niecałkiem… szukałem tej waszej krainy… wioski… no tego tam.

– Dzięki za szczerość. Może gdyby sytuacja nie była nad nami tak napięta, to byśmy panu przywalili, ale skoro jest jak jest, to powiem w czym rzecz.

– Będę wielce zobowiązany.

– Jakby tu zacząć… kilkadziesiąt metrów nad naszą wioską, rozpościera się gęsta i mocna pajęczyna… która jest niestety prześwitująca.

– Dlaczego niestety?

– Bo gdyby taka nie była, to byśmy nie musieli oglądać tego, co tam w środku leży. To znaczy: na wewnętrznej stronie.

– A co leży?

 

Pan Przewodniczący patrzy na mnie takim wzrokiem, jakby widział przed sobą, czubka pająka. Nie odpowiada na zadane pytanie, tylko wyprowadza na zewnątrz chałupy. Za nami podążają inni, widocznie ciekawi mojej reakcji. Wiele już w życiu widziałem, aczkolwiek przyznać muszę, że widok jest raczej przygnębiający. Rzekłbym nawet: klaustrofobiczny

 

Rzeczywiście. Zgodnie ze słowami wodza, nad głowami rozpościera się biało szara gęsta siatka. Trudno z dołu stwierdzić, jaką średnią grubość ma poszczególna nitka. Niewątpliwie są bardzo wytrzymałe. Całość nieustannie drga w absolutnej ciszy. Gdyby na tym zakończyć opis… no to cóż… pajęczyna nad głowami i tyle. W sumie nic strasznego. Można się przyzwyczaić. Lecz niestety… jak wspomniał pan wódz, owa zasłona nie jest sama... to znaczy w bardzo wielu miejscach wybrzuszona do dołu.

 

W ogromnych lejkach spoczywają nie mniej ogromne, czarne ćmy. Ciała prześwitują przez siatkę, a zatem wydają się szare. Rozpiętość skrzydeł może dochodzić do kilku metrów. Określenie dokładnych rozmiarów, jest raczej wątpliwe, chociażby dlatego, że są nieco zduszone, spoczywając we wspomnianym lejku.

 

Lecz to jeszcze nie wszystko. Nad nimi, na dość małej wysokości, biorąc pod uwagę proporcje, unosi się gęsta ciemność. Określenie: gęsta, trafnie obrazuje daną sytuacje, z uwagi na wrażenia… psychiczne, gdyby się na to zjawisko za długo wpatrywać. Człowiek ma wrażenie, że cząstki umysłu, są wsysane przez ciemność.

 

– No i co, podoba się? – słyszę pytanie z tyłu.

– Średnio, szczerze mówiąc. Widziałem ładniejsze widoczki. A tak w ogóle, skąd ta siatka i ta cała reszta?

– Siatka… z nas.

– Z was? To tak… z was. Wszystko jasne. Że też o tym nie pomyślałem. A tak na poważnie, to z czego?

– No z nas. Mówię przecież. Głuchyś?

– Nie bardzo rozumiem.

– Ona wisi od zawsze, tylko jest przeważnie pusta. I tego nad nią też nie ma.

 

Jestem w tej chwili głupszy, od najdłuższego skrzydła paskudnej ćmy. Co on za farmazony wtłacza do mego umysłu. Przecież to jakiś absurd. Zadaje ponownie rzeczowe pytanie i oczekuje jednoznacznej odpowiedzi.

 

– To znaczy dokładnie z czego?

– Z dobra… albo raczej z braku zła.

– O… to rozumiem. Wszystko jasne. A niby skąd to dobro?

– No z nas. Mówię przecież.

– Czyli ta cała koronka, jest emanacją dobra, które macie w sobie. Chroni was, tak?

– No to jesteśmy na krzywej prostej – słyszę jakiś głos z tyłu. – Pan Przewodniczący potrafi jasno wytłumaczyć, co i jak.

– Durnia ze mnie robicie!? – krzyczę na cały głos. – Mam uwierzyć w tę waszą bajkę. Wierzę w to, co widzę.

– My też. W tym cały problem. Musimy się pozbyć… to znaczy tego co w środku… i wyżej.

– „Tego co w środku i wyżej” mówisz. A co to jest. Znowu jakieś kreowanie rzeczywistości?

– Niestety. Czasami zdarzają się między nami osobniki, które mają w sobie wiele zła , lecz działają w… białych rękawiczkach i uchodzą za dobrych.

– To macie nawet rękawiczki.

– Wiesz o czym mówię.

– Oczywiście. Przepraszam.

– W ostatnich dniach kilkunastu naszych braci nas opuściło. Domniemamy, że to oni wytworzyli to wszystko nad nami. Oprócz pajęczyny rzecz jasna. Chociaż prawdę mówiąc, może w niej znajdują się ich cząstki z czasów, kiedy byli jeszcze nie tacy jak teraz. Chcę w to wierzyć. To w końcu byli nasi. Gdy ciemność złudnie zajaśniała, wpatrywali się w nią, jak w jakiegoś boga, tym samym go powiększając. A później odeszli.

– A ta cząstka skąd?

– Nie wiemy. Czasami zło, to jak rodzynek w ciastku. Niewidoczny, dopóki się nie zje całości.

– No dobra. Ciastko ciastkiem, ale dlaczego was nie pozabijali skoro są tacy źli, tylko sobie poszli.

– A po co mieli się trudzić zabijaniem, skoro wytworzyli narzędzie zniszczenia, wiszące nad naszymi głowami.

– To czemu one potulnie wiszą. Powinny atakować?

– Póki co, są uśpione siłą siatki. Lecz nas lęk się wzmaga, przez ciągłą świadomość zagrożenia. Rodzi się w nas chęć odwetu. A to z kolei zmniejsza naszą ochronę.

– Wiem. Kiedyś od moich pradziadów usłyszałem, że zło należy dobrem zwyciężać…

– My też to znamy. Ale jaki mamy z tego pożytek? Żaden.

– Trzeba by to zniszczyć, tak nie... za ostro… z wyczuciem.

– Człowieku! Co ty gadasz! Tym bardziej, że wiesz gdzie jesteś i co jest nad nami.

 

Usilnie myślę jak im pomóc. Czy w ogóle istnieje jakieś rozwiązanie tego wiszącego problemu. Załóżmy, że istnieje jakiś radykalny sposób, który zniszczy to co trzeba. Tylko, że chamskie w złości działanie, jeszcze bardziej wzmocni uśpione moce lub nawet je obudzi. Nie mówiąc już o tej… wielkiej ciemnej chmurze, która wisi nad nimi i tak naprawdę nie wiadomo, czym jest. Raczej można przypuszczać, że ma te… drapieżne motylki pod opieką. A może one są wytworem jej wyobraźni. A skoro tak, to… muszę przestać rozmyślać intensywnie, bo zaczynam się w tym wszystkim gubić.

 

– Ej… wymyśliłeś coś? – słyszę pytanie. – Dobrze by było, gdyż zaczynają się wiercić.

– Kto?

– Ćmaki.

– O cholera. Czyżby samo moje rozmyślanie o formie… zemsty… bardzo drgają?

– Zobacz sam.

 

Spoglądam w górę. Rzeczywiście, nitki leciutko falują ruszane od wewnątrz. Na szczęście nie wygląda to groźnie. Chyba mamy jeszcze trochę czasu.

Nagle przychodzi mi do głowy szalony pomysł.

 

– Trzeba doczepić od spodu wielkie ciężary, w miejscach, gdzie spoczywa nadzienie. Naciągnąć pajęczynę prawie do ziemi, a później nagle puścić…

– A… rozumiem twój zamysł, choć zaiste śmieszny. Lecz to nie ważne. Byle był skuteczny. Ujrzymy inne światło.

– Tylko skąd wiadomo, że po drugiej stronie ono jest?

– No przecież przedtem było. Głupiś przybyszu, czy co? Przepraszam.

– A zatem naciągniemy dobro, wystrzelimy nim mniejsze zło, żeby przebiło to większe w bardzo wielu miejscach jednocześnie. Czyli tak jak mówiłem. Zło dobrem pokonamy, za pomocą innego zła, ale w dobrej wierze, bo samo zginie, niszcząc przy okazji zło o wiele potężniejsze, co zalega nad nim, mając pod spodem, jedno i drugie, a obydwa należy pokonać. Proste.

– Czy ja wiem. Dla mnie to trochę skomplikowane, ale jestem za.

– A co ze złymi umysłami waszych braci, jeżeli zrealizujemy nasz zamiar?

– Tego nie wiemy. Dzieci nie wróciły.

– Czyli co… zaczynamy.

 

Tylko jak? Skąd wziąć takie wielkie ciężarki. A co ważniejsze: kto je uniesie w przestworza i pozawiesza gdzie trzeba.

Okazuje się jednak, że z tym nie ma żadnego problemu. To znaczy: jest, ale łatwy do zawieszenia.

Panu przewodniczącemu nagle się przypomina, że w pobliskiej krainie, też niewidocznej z zewnątrz, mieszkają tak zwani: Wielcy Obojętni. A co ważniejsze, posiadają skrzydła. Wnętrza ich zioną pustką, ale wbrew pozorom dużo ważą, silni są, a na dodatek o nic nie pytają, tylko wykonują swoją robotę, jeżeli otrzymają odpowiednią zapłatę.

Po prostu chodząco – fruwające ciężarki.

 

Mnie natomiast nurtuje pewne pytanie.

 

– Skoro światło jest zakryte, to skąd dzień u was? Przecież powinno być raczej ciemnawo, nieprawdaż?

– Ano stąd, że to ciemne światło.

– Ciemne światło? Pierwsze słyszę.

– Nie wszystko co świeci, musi być jasne tak naprawdę. Czasami to zmyłka.

– A… rozumiem. Taki cover światła. Czyli jak rozbłyśnie te dobre… to jak rozróżnimy jedno od drugiego?

– W tym problem, że nie rozróżnimy. Zło powinno po prostu zniknąć. Ale pewności nie ma. Są nie do rozróżnienia, bez wniknięcia głębiej. Mogą też pozostać w pomieszaniu, niestety. Wtedy chodzi o to, jak się rozkładają proporcje. Na naszą korzyść, czy przeciwnie.

– Nie wiele z tego rozumiem, ale nie ważne.

 

Po krótkim czasie Wielcy Obojętni tłumnie przybyli. Ciekawe, w jaki sposób dali im znać… oraz ile kasy dostali. Tego się niestety nie mogę od nich dowiedzieć.

 

Rozchodzą się po całej krainie, uważając na domostwa, by je nie rozdeptać i pozostawić w całości. Za to im nikt nie zapłacił. Po chwili fruną do góry. Łapią pazurami pajęczynę, a ta natychmiast zaczyna się opuszczać w kierunku ziemi. Mimo, że pustkę w sobie posiadają, ciężar ciał jest znaczny i ciągle się zwiększa, gdyż mieszkańcy napełniają ich wnętrza, chęcią niesienia dobrych uczynków po całej okolicy. Ale to zaś. Teraz nie mają na to czasu i spokoju. Patrzą ciekawie, co z tego wyniknie.

 

Ćmy wewnątrz coraz szybciej ruszają skrzydłami. Dręczy nas obawa, że przed wystrzeleniem, wyfruną na zewnątrz i będzie po sprawie. Nie zdążyły. Wielcy Obojętni będąc blisko ziemi, nitki z łap raptownie wypuszczają. Wszyscy jednocześnie. Stwory lecą do góry w szalonym pędzie, przebijając ciemność. Nagła jasność oczu mieszkańców nie poraża, bo i tak jest w miarę jasno. Większość stworów znika, lecz nieliczne nadziewają się na szpikulce, zamieszczone na dachach. Myślę sobie patrząc na to wszystko, że przecież musieli już kiedyś ten zabieg strategiczny zastosować. Czyżby zapomnieli? Tylko oni?

 

*

Wychodzę z wioski. Idę prosto przed siebie. Odwracam się. Pusta ziemia i puste niebo. Stoję jakiś czas w miejscu. Słońce praży niemiłosiernie. Znowu podążam w pierwotnym kierunku. Widzę mały staw. Na środku wystaje kawałek muru. Promienie migoczą w czystej toni jak srebrne rybki. W czerwonej cegle tkwi gwóźdź. Wchodzę do wody, choć jej nie czuję. To zapewne z przemęczenia. Z łatwością wyciągam go ze ściany.

 

Z powstałej dziury wylatują małe ćmy. Zupełnie mnie ignorują. Lecą w określonym kierunku. Coś mi się kojarzy. Biegnę za nimi, ile mam jeszcze sił. Widzę tę małą chmurkę przed sobą. Jest coraz mniejsza. Cholera jasna. Nie dogonię ich. Pomylę drogę. Obraz się rozmazuje. Pot mi ścieka do oczu. Znowu dostrzegam szarą zamazaną plamę. To chyba one. Nie. Robi się wyraźniejsza i prostokątna. Z boku pojawiają się ściany. Uderzam w drzwi. Słyszę głos:

 

– Co pan wyprawia na korytarzu. Proszę wracać do łózka. Został pan znaleziony na zupełnym pustkowiu. Jest pan wyczerpany i odwodniony. Proszę się położyć i wypocząć. Chce pan głupiego jasia?

 

Leżę i patrzę w sufit. Coś tam krąży wokół lampy. Akurat wchodzi jakaś pani ubrana na biało. Zadaję pytanie:

 

– Co fruwa?

– Gdzie?

– Tam.

– Ćma, proszę pana.

– Ćma? A co to?

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...