Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Królestwo Dusz - Święta wojna. (OPOWIADANIE) CZ. I


Rekomendowane odpowiedzi

Królestwo Dusz - Święta wojna. (OPOWIADANIE) CZ. I

 


Usłyszałem szelest skrzydeł anielskich, a zawarte w nim były arie operowe, kołyszące się w magii tęcz. Obłok lekki i pachnący kadzidłem był Anielskim powozem, a mapę stanowiły mu gwiazdy. Czułem, jakby to było dziś, a minęło już tyle lat. Stało się to tuż przed lub niedługo po moim przypadkowym upadku na betonowy chodnik. Nigdy dokładnej pewności nie miałem, co to wywołało, a to pewnie przez szok, jaki spowodował we mnie upadek i historia, jaka miała miejsce później.
Leżałem na chodniku i czas jakby się zatrzymał, nie wiem, czy mijała we mnie wieczność, czy tylko minuty, które miałem zjeść umysłem, by nie był głodny przeżyć. Świat zawirował, wydawało mi się, że śnieg pada i delikatnie drepcze po mojej skórze, niczym krople łez zwiedzające zmarszczki mojej twarzy, wiatr zmysłowy i pachnący karmił mój smutek ten, który trwał we mnie od lat.
Odczułem przymus otworzenia oczu, lecz gdy to zrobiłem, nie dostrzegłem zwykłego świata, tej chłodnej betonowej i zakopconej spalinami rzeczywistości, a jedwabistą i połyskliwą, lekką jak piórko, które nigdy nie upada, jeśli nie chce. Zaczerpnąłem oddech, który zdał mi się jakby pierwszym i jedynym, jaki wpuściłem do płuc w ciągu całego życia.
Oddech ten zapamiętałem jako najważniejszy, choć to, co wydarzyło się później, nie było wcale mniej znaczne.
Przetarłem oczy, myśląc, że to może sen, że to miraż jakiś, który halucynogennym obrazem darzy mnie, ale świat, który dostrzegłem, wcale nie zniknął, a wręcz stał się wyraźniejszy. Gdy obracałem głowę pełen zdumienia, wypatrując w okolicy jakiegoś punktu orientacyjnego, okazało się, że żadne z mi znanych miejsc, nie było podobne do tego, co widziałem. 
Byłem na drodze wydeptanej, nieopodal lasu, szczyty gór jedwabnych wyłaniały się w dość dalekiej odległości, nie było człowieka w zasięgu wzroku, ale gdy wytężyłem go mocno w kierunku wschodnim, wydawało mi się, że widzę kominy domów, a ponad nimi zarysy kościoła. Postanowiłem udać się tam, po jakiekolwiek informacje. Gdy byłem w drodze, pomyślałem, co ja tu robię? Przecież ostatnim moim wspomnieniem była droga do sklepu, w moim rodzimym mieście. Jeśli dobrze sobie przypominam, chciałem kupić butelkę whisky i kilka cygar, bo akurat tego zabrakło. 
- Mam nadzieję, że w wiosce, do której zmierzam, mają te artykuły, gdyż zbliżała się pora mojej egzaltacji sztuką, której głównymi dekoratorami była właśnie płomienna whisky i jedno lub dwa Kubańskie cygara, a tego odpuścić sobie nie mogłem.
Droga wydawała się daleka, jednak nie odczuwałem zmęczenia. Czułem, jakbym wcale nie potrzebował odpoczynku, choć patrząc na odległość, powinienem zrobić go przynajmniej trzykrotnie. 
Po godzinie wędrówki poczułem, być może nie pragnienie, a lekką i przyjemną chęć napicia się wody. Widząc strumień przy drodze, postanowiłem zbliżyć się do niego, nie byłem jednak przygotowany na to, co stało się potem.
Zszedłem z małego zbocza aż do wodopoju, gdy się pochyliłem nad taflą srebrzystej wody, dostrzegłem odbicie. Nie było tym, które znałem, tym z którym byłem na ty. Po chwili namysłu odczułem silny impuls, który jakby rozświetlił mój umysł. Spadł jak piorun z nieba. Wtedy już wiedziałem, że były to refleksy mojej duszy, refleksy tego, jak wyglądam naprawdę, a czego będąc na Ziemi, tak bardzo szukałem. Było to wewnętrzne odczucie braku i tęsknoty połączone z chęcią poszukiwania odpowiedzi. Jak jeden z czynników, które napędzały moją chęć życia. Nie wiem, czy to było niewolące, ale nawet gdyby, to z pewnością się na to godziłem. 
Wywołało to we mnie duży szok, który nie był jałowy, bo dodatkowo wspomógł świadomość.
Teraz gdy poznałem odpowiedź, zaczerpnąłem wody w dłonie i napiłem się, mocząc usta w najwspanialszej wodze, jaką dotąd piłem. Woda była niezwykle czysta, jakby diamentowa, a po wypiciu poczułem, jakby cała moja dusza rozpoczęła miłą mi regenerację. Siły wracały wraz ze wspomnieniami, a po chwili już wiedziałem, kim jestem. Nie kim byłem w świecie Ziemskim, a kim jestem tutaj. Nazywałem się Marionel Moriell, byłem mieszkańcem miasta Arratonaris, jednego z najważniejszych miast Niebieskiego Wymiaru, podlegającego Niebiosom, a także członkiem rodziny królewskiej i jej pierwszym emisariuszem. Upadek na chodnik - pomyślałem - musiał wyzwolić mnie nagle z ciała, ale dlaczego nie obudziłem się we własnym łożu, tego nie wiedziałem. Gdy odszedłem od wodopoju po około jednej i pół godzinie dotarłem do wioski. Nawet wiedziałem, jak się nazywa. Była to wieś Marghdalia. Należała do mojego wuja, Króla - Mathiasora Moriell. Miałem nadzieję, że miejscowy sołtys wesprze mnie w powrocie do domu. 
Dotarłem do wsi. Uliczki były puste, co mnie nieco zdziwiło, bo nie było to święto ani dzień wolny od pracy. Po chwili otwierałem drzwi do tawerny, pamiętając, że jako wysokiej rangą emisariusz, członek rodziny królewskiej, nikt nie będzie się opierał, by mi pomóc. Gdy wszedłem do tawerny, ludzie siedzący przy stołach wstali i ze zdziwieniem w oczach i jednocześnie dużą sympatią, zaczęli mnie witać, bijąc przy tym brawo, co wprawiło mnie w zdziwienie. Wyżsi rangą obywatele podawali mi dłonie, ściskając mnie jak brata. Nie byłem przygotowany na to, co usłyszałem później. Ludzie zaczęli opowiadać o zmianach w naszym wymiarze, o tragedii, jaka stała się tutaj codziennością. Szczególnie przykuła moją uwagę treść opowieści barmana, który zaznaczył, że muszę się ukrywać, bo w tym świecie źli ludzie, przynależni do bliskiej rodowi królewskiemu rodzinie, doprowadzili do przewrotu. A następnie wyznaczyli nagrodę dla każdego, kto schwyta choć jednego członka ukrywającej się królewskiej rodziny. Powiedział też, bym się nie bał, bo całe państwo stanie w obronie mi bliskich ludzi, jakimi byli członkowie rodu Moriell, ale musimy coś z tą sprawą jak najszybciej zrobić.
Popijając whisky i paląc swoje ulubione cygara, w ciszy rozmyślałem nad przyszłością swoją w tym świecie, nad historią, która budowała się na moich oczach, jak również trwałem w niepewności i jeszcze, ja na chwilę obecną w lekkim strachu. Być może były to tylko obawy, ale nie były one czymś przeze mnie znanym, wymiar ten bowiem był zawsze kolebką prawa i wartości, miejscem świętym. Zamek królewski był zdobyty, każde województwo zostało zdominowane przez zdradziecką armię królewską, która przeszła na stronę wroga. Każdy, kto stawał jawnie po stronie króla i jego władzy, był zamykany na wieczność w lochach, bo śmierć nie istniała w tym duchowym i ważnym miejscu. Jeszcze nie istniała.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...