Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Chaos w Szufladach Utkanych z Umysłu


Rekomendowane odpowiedzi

___?/____

 

Po co zgłębiać  spojrzenia w to wszystko, co już nie powróci. Wzrok błąka się samotnie po pustej sali, gdzie już nie ma wystających części, bo wszelkie uczucia, doznania i te dobre i te złe, zostały spiłowane do równej powierzchni. Zatraciły  odmienność, wtopione w bezsensowne kałuże niepotrzebnie wylanych łez. Zauważam dopiero teraz w całej pełni, jak wiele spraw było ważnych. Za późno. Czas jest bezlitosnym nieczułym mordercą. Nie wybacza zmarnowanych chwil. Nie ma w nim uczuć, radości i smutków. On tylko przemija. A my razem z nim. Dokąd nas prowadzi to przemijanie w ostatecznym rozrachunku? Do absolutnego zniknięcia, czy też do krótkiej przerwy na śmierć?

 

Powiedz mi… długo mam jeszcze błądzić po wielu rozdrożach, szukając tej właściwej drogi, prowadzącej do kryształowej komnaty. A może pofrunąć pod nieboskłon nieba. Wtopić w bezchmurne szaleństwo. Przeistoczyć ciało w błękitną cząstką farby. Rzucić na wiecznie drgający obraz kwadratowych kół. Przecież już tyle razy szukałem najsłabszego ogniwa.

 

Podobno wszystko ma swój sens, swoją prawdę i wytłumaczenie. Może jesteśmy nadmiernie zachłanni. Pragniemy wiedzieć wszystko, lecz nasze mózgi za bardzo się fajczą od takiego myślenia. Kapią z nich gorące krople wielu wątpliwości. Skwierczą niby oczywiste prawdy, które mogą się okazać: kupą gówna lub najpiękniejszym brylantem. Czy potrafimy zadawać właściwe pytania? Bez nich nie ma szans na właściwą odpowiedź. A może niektórych nigdy nie zadamy, bo zabrakło ich w menu naszej świadomości i pojmowaniu świata. Nie wszystkie dania są dostępne dla naszego mózgu. Czasami musimy obyć się smakiem, a obiad stygnie niezrozumiały.

 

Stalowy łańcuch cały czas wisi na mojej szyi. Otula zimnym gładkim ściskaniem. Jak mam zatem odnaleźć to najbardziej słabe, skoro jestem istotną cząstką całej tej pętli, a zwierciadło już dawno rozbiłem. A gdyby tak poszybować w głąb umysłu. Poznać kwitnące i zwiędłe kwiaty własnych myśli. Postarać się wzlecieć pod samo sklepienie sensu istnienia. Doznań i odczuć. Pojąć nazwy wszystkich różnorodnych drzew. Wyodrębnić gatunki. Poznać sens wzrastania ku niebu. Aż w końcu zgłębić i zrozumieć: tajemnicę lasu.

 

Komputer nie zna pojęć, co zwą się: radość, smutek, lęk lub odwaga. Jego program jest wolny od tego typu darów. Nie może z własnej woli, zadać pytań w tym temacie, bo nie ma ''siebie'' w ''sobie''. Jest jak ten kwiat bez zapachu, co prawda z narzuoną mu możliwością wzrastania, lecz o której świadomie wie tyle, co przysłowiowy wilk o gwiazdach. Jakże ograniczeni możemy być, idąc drogą takich myśli. Nieprzekraczalna granica dla ludzkiego umysłu. Poza nią wszyscy mogą mieć racje lub nikt jeżeli się kiedyś okaże, że zdołamy ją przekroczyć. A jeżeli nie to i tak nie będziemy nic wiedzieć. Przecież jesteśmy pyłkami we wszechświecie o tak niewielkich rozmiarach, że prawie nas w ogóle nie ma. A rzucamy się jak wszy na grzebieniu utkanych z galaktyk.

 

Można mieć jedynie nadzieję, że w jakimś stopniu pyłkami ważnymi. Nie tylko strzępkami materii, ale czegoś więcej. Dużo więcej. Bo inaczej po co byśmy mieli istnieć? Chyba jedynie jako wyciory do nieskończenie małych: czarnych dziur. Wszechświat mógłby się bez naszych ciał doskonale obyć. Ma dosyć w sobie, o wiele większych i bardziej stabilnych. A zatem można założyć, że istnieje jakiś nieznany nam sens, tego wszystkiego co: kochamy, nienawidzimy, boimy się i pragniemy. Sens doznań, których nie widać, a są. Tak przynajmniej nakazuje: logiczne myślenie.

 

O nie. To nie takie proste. Ogrodzenie jest piekielnie wysokie. Zbudowane ze skalpeli i brzytew. Sięga poza horyzont postrzegania i wytęsknionych zdarzeń. Na krawędziach przeistoczenia płoną tajemnice. Widzę pomarańczową łunę. Zaprasza do siebie. Boję się podchodzić bliżej. Nie potrafię zgłębić aż takiego żaru. Macki lęku zagradzają drogę. Suną w moją stronę. Otaczają i zamykają w uścisku, który dławi i wyciska odwagę. A nawet gdyby zaryzykować, to w końcu zawładną mną moje blizny. To już nie będę ja. Stanę się jedną wielką raną. Co z tego, że wiele zrozumiem, skoro będę zgliszczami opakowania lub kupką gorącego popiołu, śmieciem do wyrzucenia w którym błąka się samotne: ego.

 

Walkę z wewnętrznym potworem można przyrównać do ogromnego kornika, którego - przez własną pychę - zamykamy w drewnianym domku. Niestety, po jakimś czasie potwór wychodzi na wolność o wiele większy i mocniejszy, wynosząc w sobie strawione więzienie.

Albo też do walki na miecze we mgle. Nagle się okazuje, że całe nasze przygotowania w tym zakresie, są gówno warte, gdyż scena życia, a co za tym idzie, wszelkie reguły, się radykalnie zmieniły. Człowiek widzi przed sobą, jakieś niewyraźne cienie i nigdy nie wie, który mu głowę zetnie. Wypracowane nawyki w tym świecie są tyle warte, co rzeźbienie z płynącego strumienia: pięknych ryb lub wędkarzy którzy na nich polują.

 

No właśnie. Logiczne myślenie może się okazać, zakrwawioną szmatą na kolczastym drucie. Nasze życie to chaos plus przewidywalne, nie do końca działania. Jednego zawsze musi być więcej, gdyż w przeciwnym wypadku, obydwa ''światy'' by się wzajemnie ''wygłuszyły'' i by nastała stagnacja. Destrukcyjny ''bezruch''. Tak czy inaczej: ''Que sera sera''. A nawet gdybyśmy zmienili przyczynę, to widocznie taki miał być skutek. Plany co do przyszłości można zmienić, ale nie samą przyszłość, bo jeszcze jej nie ma. Istnieje tylko: teraźniejszość i linia czasu, po której wszystko przemija na pochylni. Tak dokładnie wszystko się zdarza: tylko raz. Powtórzenia mogą być jedynie: podobne. Tak samo jak każdy człowiek jest niepowtarzalny i jedyny w swoim rodzaju. Czy kiedyś zobaczymy co jest poza horyzontem, będąc na kuli?

 

A gdyby zostać strumyczkiem. Początkiem rzeki.

Póki co błądzę po suchych zwiędłych liściach. Skrzypią i trzeszczą pod stopami jak wyschnięte kokony zasuszonych, aczkolwiek zimnych jak lód, poczwarek. Cały czas podążam w kierunku urwiska oblodzonego płaskowyżu. Widzę krawędź, lecz jeszcze nie wiem co jest poza. Czy będę spadać stukając o wystające skały, czy pofrunę na drugą stronę uśpionego snu. A może dotrwam do dna. Jeżeli nie będzie wystających szpikulców, to dostanę ostatnią możliwość odbicia. W przeciwnym wypadku, utknę jak ten motyl w gablocie, nadziany na szansę, którą kiedyś przegapił.

 

Są sytuacje, w których nie znajdujemy się w tym miejscu co trzeba. Jest to zazwyczaj spowodowane naszym zaniedbaniem lub czynnikami zewnętrznymi, na które nie mamy wpływu. Z drugiej strony, w perspektywie dalszego życia, nie wszystko co cieszy jest dobre i nie wszystko co złe, jest złe, zakładając, że uczymy się na błędach. Biorąc pod uwagę nasze krótkie bytowanie na tym świecie, pewne wartości powinniśmy pielęgnować. Błędy można naprawić, ale ich skutki bywają nieodwracalne, niczym wycinka przez kosę. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że często kogoś krzywdzimy nie zdając sobie z tego sprawy. Przecież w naszym mniemaniu, dajemy w prezencie: rzekę miodem i mlekiem płynącą, w której niestety... obdarowany... może się utopić lub w najlepszym wypadku, zadławić słodyczą lub ledwo dyszeć pod mlecznym kożuchem, gdy go jasny pot zalewa. Nie pod każdym deszczem tak samo się moknie, gdy parasol chaotycznie przesiąka. To już lepiej stać - bez.

 

Dostrzegam wokół dziwne zjawisko. Niektóre drzewa zawiązują supełki. Mają prawdziwy problem ze swoją koroną. Im większa, tym gorzej. Nie mogą jej przecisnąć przez mały otwór, wytworzony przez kółeczko stworzone przez pień. Mam nieodparte wrażenie, że te co nie podołają, zmarnieją i umrą, mimo dostatku potrzebnej wody. Przytłacza ich czubek własnej korony i cała reszta.

 

Każdy człowiek to niezbadany świat. Reaguje inaczej na rzucone koło ratunkowe. Niektórzy nawet wolą się utopić, lecz mieć możliwość: wyboru. Nie istnieje jakiś złoty środek, który zlikwiduje u wszystkich: każdy psychiczny ból. Zdarzają się chwilę zwątpienia, gdy nagle człowiek zdaję sobie sprawę, że jest półfabrykatem, częścią, która w maszynie: zgrzyta lub zgrzytają nim inni. Bywa tak, że do końca życia nie wiemy, czy ktoś rzucał piasek między tryby, czy tak po prostu miało być. A największym plugastwem jest ludzka pycha i zawiść. Zgnilizna tego świata. Nieustannie cuchnący trup. Pelerynka z rozkładu założona na Ziemię.

 

Właśnie zaczyna padać. Wiele liści przygniata stado spadających cząstek. Jedne dziurawią żyłkową powierzchnie, a po innych wilgotność orzeźwiająco spływa. Mała biedronka startuje z zielonego pasemka, rozbryzgując skrzydełkami kropelkę wody. Ma jednak pecha. Płonie w oślepiających promieniach słońca. Myślała, że tam gdzie jasność to musi być szczęście. A tu gówno albo nawet tego nie ma. Żadnych reguł. Jaskrawe światło bywa gorsze niż mrok. Przebija powieki, gdy zupełnie niespodziewanie człowieka dopada jak płonąca bestia z wrzącą krwią. Wlatuje do gardła świadomości, podświadomości, wypalając wiele na swojej drodze. Gdyby można było wypluć chociaż trochę: lepkiej gorącej mazi. Dławiącego skrawka własnego: ego. Pozbyć się kolczastych ziarenek przeistoczonej opacznie egzystencji.

 

Niestety, wszystko jest kosztem czegoś. Nie ma nic za darmo. Żeby coś mieć trzeba coś stracić. Nieważne jak to nazwiemy. Jeżeli biegniemy, tracimy możliwość jednoczesnego fruwania, gdybyśmy posiadali takową zdolność. Póki co, możemy fruwać w obłokach i myśleć o niebieskich migdałach. Granice wyobraźni zależą od ludzkiego mózgu, charakteru człowieka, oraz od różnych czynników, obrazów, które działają na niego z zewnątrz. Lecz zarazem ta umiejętność, może być przekleństwem dla człowieka. Wszystko zależy od jej siły i rozrostu, która wbijając się klinem w naszą świadomość, może doprowadzić do rozdwojenia dróg, walczących ze sobą. Czasami na śmierć i życie. Każdy się różni od pozostałych. W przeciwnym wypadku, byśmy pomarli z nudów. Nawet pogrzeby były by nudne.

 

Szybuję nad morzem. Gładkim, nienaruszonym. Nagle w niektórych miejscach woda zamarza. Tworzą się kwadraty i koła o równych polach. Wiem, że to niemożliwe. Z nieba zwisa wstęga liczby: Pi. Jej złudny koniec omiata mi twarz. Spoglądam w dół. Dostrzegam drugą stronę planety i podeszwy chodzących ludzi. Z zielonkawej toni wyrastają grube łodygi morskich kwiatów. A na każdym z nich przyczajony rekin. Ludzkie szczątki wystają mu z pyska. To nawet ciekawie by wyglądało, gdyby nie to, że nie mogę wzlecieć wyżej ani się zatrzymać. Kawałek po kawałku podgryzają moje fruwające niby ciało. Siedzą przyczajone między białymi płatkami ogromnych kwiatów. Jak jakieś zmutowane szare pszczoły, co zdradziły miód. Coraz bardziej mnie ubywa. Nie czuję już bólu. Został czysty umysł. Tego mi nie zjedzą. Nigdy! Przenigdy! Za mało krwisty i pożywny. Nawet dla takich bestii. Nagle morze znika. Powracam... uciekając.

 

Podobieństwa są przydatne, ale mogą też działać destrukcyjnie. Zaczyna brakować ''iskier'', które rozniecają ''ogień''. Można by się zastanowić: po co to wszystko? To co tworzymy na tym świecie: muzykę, obrazy, książki, wspaniałe budowle i tym podobne sprawy? Skoro ma to przeminąć i już nigdy nie powrócić. Jaki to ma sens? Owszem, można pomyśleć: raz się żyję na tym świecie i po co rozmyślać o tym co będzie. Czerpać garściami uciechy z życia, a całą resztę mieć w dupie, łącznie z ta całą filozofią o początku i końcu wszystkiego, myśląc sobie: i tak mnie robaki wtranżolą lub spłonę w gorącym ogniu.

 

Idę po zielonym promieniu nad głęboką przepaścią. Widzę ogromną kołyskę. Słyszę głośne chlupotanie i szum. To krew przelewa się przez brzegi. Cienkie pasemka czerwoności, znikają na dole we mgle. Z wnętrza łóżeczka wystaje czarny sztylet, z postrzępionymi kawałkami początków kwiatów. Są różowe. Kolor stanowi wypadkową dwóch istotnych barw. Przylepione do ostrza, mimo wszystko pragną uciec, by dalej rosnąć. Nic z tego. Ostrze jest przeszkodą nie do przejścia. Nie zaglądam do środka. Pod prześwitującą drogą przelatuje zielonkawa kukułka.

 

Każdy ma inne spojrzenie na świat. Przyczyny mogą być różne i wywodzić się z takich a nie innych zdarzeń z przeszłości, lub też nie mieć żadnych powodów. Bywa tak, że człowiek lubi się wyróżniać. Jedni tym, drudzy owym. Byle tylko zostać zauważonym. I to już wystarczy do lepszego samopoczucia. Duża część naszego życia, to nieustanne wsiadanie do jadącego pociągu. Jedni wpadają pod koła a inni po chwili siedzą w ciepłym przedziale. A już na pewno na torach jest miażdżona sprawiedliwość. Jej nigdy nie ma w wagonie, na stacji i gdziekolwiek.

 

~~~

Płynę nad pustynią. Widzę w dole własne ślady. Czyżbym kiedyś tu był? Na tym prawie pustkowiu, gdzie tylko piasek jest panem i władcą samego siebie. No… może nie do końca. Kolce kaktusa wciskają swe ostrza do czeluści brzucha. Żeby chociaż miały tępe końcówki. Albo lepiej nie. Wchodziły by wolno i dłużej by trwała ułuda cierpienia. A właściwie jaka to różnica? Rzeczywistość czy halucynacja. Tak samo boli.

 

Piasek wlatuje w oczy pod sklepienie powiek. Rani przy zamykaniu i otwieraniu. Małe kuleczki skrzypią boleśnie, między okiem a skórą. Och, żeby tak nie mieć tych zasłonek na wiercących się gałkach. Co za głupoty przychodzą mi do głowy. To chyba od słońca. Pot zalewa oczy. Dostrzegam drgające powietrze. Widzę w oddali jezioro. Jest owszem, ale w moim umyśle. A stamtąd się nie napiję. Dostrzegam szklankę pełną wody. Biorę do ręki. Dokładam do spieczonych ust. Przechylam. Powstająca dziura otwiera dno. Ożywcza ciecz płynie pod górę w odwrotnym kierunku. Wylatuje na zewnątrz i wsiąka w piasek, który pozostaje suchym.

 

Mój umysł stoi na czymś w rodzaju pola. Wokół jak okiem sięgnąć biegają tysiące mnie. Tyle że: małych. Mniejszych od krasnoludków. Niczym bliźniacze obrazki, w kawałeczkach potrzaskanego lustra, które sam kiedyś rozbiłem. Muszę odnaleźc właściwego siebie. Nagle widzę jednego z nich. Stoi oparty o drzewo. Pod spodem trójkątny prześwit. A zatem sztywny. Podpływam bliżej. Także zimny. Wiem, że kiedyś muszę umrzeć. A zatem to jestem ja. Zwiększa swoją wielkość. Gdy ma rozmiar człowieka, wlatuję w jego ciało. Jakieś inne, obce ale z pewnością: moje.

 

Leżę w ożywczej trumnie. Takie mam odczucie. Czuję zapach lasu. Krawędzie umykają do góry. Słyszę szelest poduszki. Ociera się o świeże drewno ścian. Coraz głębiej i głębiej. Szybciej i szybciej. Nie odczuwam lęku. Raczej ciekawość. Teraz leżę plecami do góry. To co widzę na dole, nie da się określić słowami. Wtem pode mną dostrzegam cień. Do uszu dobiega: dziwny głuchy odgłos. Jakaś siła zamyka nade mną wieko. Ciemność zapada bardzo szybko. Nagle jestem gdzie indziej. Zdążyłem uciec, lub raczej: to coś mi pozwoliło. Widzę znowu ten sam cień. Ale jego źródło, zostawiłem w tamtym świecie. Skrawki ciemności krążą jakiś czas między drzewami, by po chwili zniknąć.

 

Co za piękny sad. Powietrze pachnie słodkimi owocami. Pomarańcze, śliwki, jabłka i banany tańcują przed oczami, niczym tancerki na łąkowej scenie. Upleciona z porannej mgły, oświetlona poświatą w kształcie pięciolinii i dźwięcznych nut, sama w sobie jest dziełem sztuki. Pszczoły w kolorowych sukienkach, nakładają łyżeczkami wyrzeźbionymi z wosku, odrobinki miodu do kryształowych kubeczków, wyżłobionych w mroźnych sopelkach. Jak to możliwe, że tak tu piękne.

Na gałązkach kwitną kolibry. Malutkie i różnokolorowe. Dopiero są małymi pąkami. Wiatraczki wirują na ich maciupeńkich grzbietach. Niektóre już teraz startują z gałązek i wzlatują jak miniaturowe helikoptery.

 

Strumyczek przezroczysty tak bardzo, że widać przez niego myśli ryb, unosi swoją rześką wstęgę, ukośnie do zielonej falującej trawy. Jak srebrzysty wąż wije się na wszystkie strony, opłukując drzewa i mnie z niepotrzebnego brudu. Koi rany. Owija migoczącym światem. Bystre rybki ocierają się o ciało. Jestem wewnątrz, lecz mogę oddychać. Nawet lepiej niż powietrzem. Słyszę skowronka. Siedzi na wysokiej wzniesionej fali. Dosięga śpiewem błękitu nieba. Kapią stamtąd: odrobinki słodkiego do nieprzytomności: piołunu.

 

Po drugiej stronie horyzontu widzę następny. Muszę sprawdzić co jest za nim.

Pod sklepieniem umysłu szybują niewiadome. Obijają się o ścianki jak fruwające ćmy.

Żeby tylko nie przylgnęły wygodnie do światła, zgłębiając fałszywą istotą sensu... zasadę działania lampy.

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • stoję  wpatrzony w lustro  a świat  świat przechodzi obok  chciałbym  mu coś powiedzieć    może...  nawet wykrzyczeć    brak odwagi   4.2024 andrew  
    • (Na motywach powieści „Piknik na skraju drogi”, Arkadija i Borysa Strugackich)   ***   Dlaczego wylądowali? Nie wiadomo. Zostawili w powietrzu dziwnie mżące kręgi, które obejmują szumiące w nostalgii drzewa.   Które kołyszą się i chwieją w blasku księżyca albo samych gwiazd… Albo słońca... Albo jeszcze jednego słońca…   Powiedz mi, kiedy przeskakujesz płot, co wtedy czujesz? Nic? A co z promieniowaniem, które zabija duszę?   Wracasz żywy. Albo tylko na pozór żywy. Bardziej na powrót wskrzeszony. Pijany. Duszący się językiem w gardle.   Sponiewierany przez grawitacyjne siły. Przez anomalie skręcające karki.   Słońce oślepia moje zapiaszczone oczy. Padającymi pod kątem strumieniami, protuberancjami…   Ktoś tutaj był (byli?) Bez wątpienia.   Byli bez jakiegokolwiek celu. Obserwował (ali) z powodu śmiertelnej nudy.   Więc oto razi mnie po oczach blask tajemnicy. Jakby nuklearnego gromu westchnienie.   Ktoś tu zostawił po sobie ślad. I zostawił to wszystko.   Tylko po co?   Piknikowy śmietnik? Być może.   Więcej nic. Albowiem nic.   Te wszystkie skazy…   Raniące ciała artefakty o upiornej obcości.   Nastawiając aparaturę akceleratora cząstek, próbujemy dopaść umykający wszelkim percepcjom ukryty świat kwantowej menażerii   Przedmioty w strumieniach laserowego słońca. W zimnych okularach mikroskopów…   Nie dające się zidentyfikować, obłaskawić matematyczno-fizycznym wzorom.   Bez rezultatu.   *   Zaciskam powieki.   Otwieram.   *   Przede mną pajęczyna.   Srebrna.   Na całą elewację opuszczonego domu. Skąd tutaj ta struktura mega-pająka?   Pajęczyna, jak pajęczyna…   Jadowita w swym jedwabnym dotyku. Srebrzy się i lśni. Mieni się kolorami tęczy.   Ktoś tutaj był. Ktoś tutaj był albo byli. Ich głosy…   Te głosy. Te zamilkłe. Wryte w kamień w formie symbolu.   Nie wiadomo po co. Kompletnie nie do pojęcia.   Milczenie i cisza. Piskliwa w uszach cisza, co się przeciska przez gałęzie, żółty deszcz liści.   W szumie przeszłości. W dalekich lasach. W jakimś oczekiwaniu na łące…   Elipsy. Okręgi.   Owale…   Kształty w przestrzeni…   Fantomy przemykające między krzakami rozognionej gorączką róży. W strumieniu zmutowanych cząstek. Rozpędzonych kwarków…   Rozpędzonych przez co?   Przez nic.   Po zapadnięciu mroku liżą moje stopy żarzące się lekko płomyki. Idą od ziemi. Od spodu. Ich obecność to pewna śmierć.   Sprawiają, że widzę swoje odbite w lustrze znienawidzone JA.   W głębokich odmętach  schizoidalnego snu. Zresztą wszystko tu jest śmiertelne i tkliwe. Pozbawione fizycznego sensu.   (Kto chce skosztować czarciego puddingu?   Bar za rogiem stawia)   Dużo tu tego. W powietrzu. I w ziemi.   W nagrzanych od słońca koniczynach, liściach babiego lata.   Krążyłem tu wokół jak wielo-ptak. W kilku miejscach jednocześnie.   I byłem wszędzie. I byłem nie wiadomo, gdzie. Tak daleko na ile pozwala wskrzeszany chorobą umysł   Tak bardzo daleko…   Wystarczy dotknąć złotej sfery, aby się wyzbyć wstrętnego posmaku cierpienia…   Gdyby nie ta przeklęta wyżymaczka, która zachodzi śmiertelnym cieniem drogę…    (Włodzimierz Zastawniak, 2024-04-20)      
    • Powiem tak, Dziewczyno - lecz się, niekoniecznie przez pisanie. Kiedyś się udzielał Kiełbasa, czy coś takiego. To było równie prostackie i wulgarne. 
    • - A na groma ta fatamorgana... - A na groma ta fatamorgana?    
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

        W tym cała rzecz, że logiką płata czasami figle artystom OBRAZ, wywrócił  farby kwantem fizyki, chemii — człowieka zakrył kolorem   Ponoć w Mordnilapach właśnie zachowany czar w języku daje myślom możliwości postrzegania tego wątku w sztuce malowanej — O bok! Mózgu   Dzięki bardzo, że zechciałeś się przyjrzeć całości, jaka daje więcej pytań niż odpowiedzi, na których głównym filarem — tak mi się wydaję —  jest środkiem.   Pozdrowienia!
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...