Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Rodzina Torturniaków


Rekomendowane odpowiedzi

                                                                

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

 Prolog

Kap, kap, kap… trzy kropelki krwi, szybują na podłogę, rozbryzgując się na boki z cichym szumem miniaturowej fontanny. Po chwili nadlatuje czwarta, piąta, szósta… aż w końcu czerwona wilgotna wstążeczka, ciurla miarowo, rozmaczając żółtawego, z lekka przypieczonego naleśnika. Rozwija się z tej przyczyny samoistnie, niczym rozkwitający kwiat paproci, odsłaniając różowy farsz.

 

*

 

– Kochanie… zapomniałeś kim jesteśmy? Walnij mu wreszcie młotkiem w palec i odetnij ucho, bo doprawdy… od tej przejmującej ciszy głowa mi pęka.

– Znowu masz migrenę kochanie? Ojej… naprawdę mi przykro. Musisz bardzo cierpieć. Młotek połamałem na kości udowej… pamiętasz… to były wrzaski… dopiero jak mu język wyrwałem…

– Ty zawsze zrobisz coś głupiego. Bez języka tylko głupawo szumiał… durny ty. Profanator tradycji.

 

Ogród przylegający do niewielkiej, aczkolwiek schludnej posesji, niczym szczególnym - z punku widzenia właścicieli - tak naprawdę się nie wyróżnia. Trzeba jednak uczciwie przyznać, iż pewne doznania zapachowe spoczywają na solidnych podstawach odczuwania. Charakterystyczna woń przecudnych kwiatów miesza się i inną wonią. Słodkawo mdlącą. Wszystkie rośliny są tym przepełnione po same czubki wzrastania. Postronny obserwator, dostrzegłby zapewne, że nikt z obecnych tutaj, wcale się tym nie przejmuje… a nawet więcej, widać anielskie uśmiechy na ogorzałych, czystych twarzach.

 

– Dziecko drogie. Znowu naleśnik na podłodze. Tatuś tak bardo się napracował, by zerwać skalp... ten krwawy strzęp… a ty zamiast napawać się wrzaskami, to odcięłaś jemu sisiolka.

– Przecież tatusiowi nie odcięłam!

– Co z tobą kochanie? Nie o tatusiu mówię. Trochę pojęczał i to wszystko. A później zemdlał. Tyle razy my oba z ojcem ciebie uczyli, że tortuty mają być przemyślane. Im więcej wrzasków i błagań o litość, tym większy szacunek dla tradycji rodzinnej.

– Przepraszam mamo. Co mam zrobić z nadzieniem? Pobrudził się, a nie chcę dostać zakażenia.

– Tatuś złapie nowy eksponat. Mam nadzieje, że się przyłożysz do nauki. Jedzonka to tylko produkt uboczny. Nie możemy jak niewychowani barbarzyńcy marnować jedzenia, wyrzucając do kubłów.

– My nie mamy kubłów.

– To tak metafora.

– A co to: metafora.

– Jak byś z wiersza wyrwała wnętrzności i skosztowała ze zrozumieniem.

– A... teraz wiem. Też by wrzeszczał?

– Gdybyś z autora, to tak.

– Mamo… ale ja już trochę zjadłam mózgu. Masz może proliwe… zapomniałam… jak dalej.

– Babcia ma. Tylko teraz zajęta. Obdziera ze skóry nowy nabytek dziadka. Podupadł na zdrowiu.

– Kto? Ten co wyje z tęsknoty za skórą?

– Nie. Dziadek chorowity. Miał tylko tyle sił z racji gorączki, że mu oczy wydłubał, nerwy przegryzł, zmiażdżył jądra... i nic poza tym. Nie to co kiedyś. Starość nie radość. Chyba słyszałaś rozkoszne hałasy. Niebo w uszach.

– Nie słyszałam, bo mam za dużo miodu.

– Żałuj, dziecko, żałuj

– Zadrasnęłam sobie paluszek.

– Bieda tyś. Na pewno cię boli. Przemyję wodą utlenioną... i ucałuję maleństwo.

 

Gdyby się dokładniej porozglądać, dostrzec by można, wiele misternych ozdób, wiszących na drzewach oraz między jelitami grubymi, schnącymi w powiewach ciepłego, przytulnego zefirka. Splecione w urocze warkoczyki, stanowić będą liany do huśtania, ku uciesze rozkosznego dziecka. Da się też zauważyć, dorodne łańcuchy z białych czaszek. Porozwieszane międy drzewkami jabłonek i wiśni, stanowią przeurocze studium ozdobnicze. Ich szare kościane twarze, ładnie wyglądają, na tle różowego i białego kwiecia, jednocześnie będąc schronieniem dla ptactwa wszelakiego. Wiele z nich w oczodołach założyło swoje gniazda, w których wychowują pisklęta. Wystające, pocieszne łebki, przypominają ludzkie oczy, które kiedyś patrzyły, lecz później zostały wydłubane na żywca łyżeczką. Przyznać trzeba, że dokładnie umytą, by zakażenie się jakieś nie przedostało, do biesiadnika przegryzającego gałkę.

 

– Mamo!

– Co mi powiesz?

– Babcia rozpalony pręt włożyła jemu… no wiesz gdzie.

– Oj… chyba kłamiesz. Żadnych wrzasków nie słyszę?

– To przez dziadka. Podciął mu za szybko gardło laubzegą.

– Temu bez jąder?

– Nie. Nowego już mają. Fajowy to widok. Babcia ma czerwone okulary, z których ścieka, bo chciała patrzeć z bliska, wyduszając flaki z wiewiórki…

– Co! Z wiewiórki? To wbrew tradycji. Biedne zwierzątko. Nie wiedziałem, że moi teściowie tacy podli, bez sumienia. Tradycja schodzi na psy.

– Mamo. To moi dziadkowie. Lubię ich. Wybacz im. A kupisz mi miniaturowe koło do łamania? Obiecałaś. Pamiętasz?

– Pamiętam, bo zapytałaś, jak wyrywałam paznokieć…. ale w sumie byłam zawiedziona… zawziął się w sobie. Nie pisnął.

– Pękanie kości jest fajniejsze. Jak strzelanie kukurydzy.

– No cóż dziecko… przykro mi, że nie wszystkie narzędzia możemy tobie kupić, przez to spowalniając twoje wykształcenie, podcinając korzeń tradycji... może kiedyś… jak wygramy: Coroczny Konkurs na Najlepsze Tortury.

– Nie przejmuj się mamo. Rozumiem. I tak cię kocham. A tatuś gdzie?

– Poszedł po nowego... ale już chyba wraca... słychać pozytywne jęki.

– Widzę mamo. Ciągnie go po drutach kolczastych... aż skórka się strzępi w czerwieni…. nawet flak wykukuje... z gołego.

– Dziecko. Zakryj oczy. Gołego? A jak się przeziębi, to za szybko straci wartość.

– Lubię kukiełki w ogródku.

– Wiem, skarbie. Podejdź, to cię przytulę… co tu masz?

– Palec. Odcięłam sekatorem… ale wolniutko naduszałam… żeby bardziej jęczał.

– Zuch dziewczynka. Rączka cię nie boli?

– To był cienki paluszek, mamo.

 

Gdyby się przejść po wypielęgnowanej ścieżce, można by odczuwać równomierne zgrzytanie, gdyż kawałeczkami kości, została dróżka zasłana, by nie bałaganić po bokach, przewracając szkielety w kolorowych czapeczkach, sukienkach i wstążkach na piszczelach. Niektóre ubranka są jeszcze wilgotne, gdyż prześwitujące resztki mięska, przemoczyły jedwabny materiał. Kolorowe ptaszki często przylatują w to miejsce, na dożywianie. To prawda… niektóre umierają zadławione strzępkiem sukienki lub innego wdzianka, ale z zasady tu się ptaszki nie płoszy, gdyż wiele miłości jest, ku pokrzepieniu tradycji rodzinnej. W każdym najmniejszym rozpalonym pręcie, w samym środeczku ciepłej, pulchnej bułeczki.

 

                                 ––––––––––––––––––––––––––––––––

 

– Wreszcie doszliśmy do tego słynnego miejsca, owianego zła sławą. Proszę wycieczki spojrzeć. Kiedyś w tym miejscu, ludzie torturowali ludzi… bez żadnego zarządzania, płacenia podatków, odpowiedniej wydajności… jednym słowem... tak na łapu capu. Rozpizdrzaj i tyle!

– A teraz?

– A teraz sami państwo widzicie. Wspaniały instytut badawczy wyrósł. Specjalnie na odludziu, by czynniki zewnętrzne nie absorbowały za bardzo, by uczeni mogli się odpowiednio skupić na swoich badaniach. Raz po raz tylko… zresztą nie ważne. Chyba są państwo ciekawi, co kryją te mury. To jedyna taka okazja, specjalnie dla wycieczek. No jak? Ciekawi? Chcecie tam wejść?

– Jasne, że chcemy.

– No to świetnie. Proszę za mną.

– A dowiemy się czegoś więcej?

– Bez obaw. Naturalnie. Ta placówka kryje w sobie niezwykle wykształconych pracowników, którzy aż się palą do swoich zajęć.

– To aby na pewno znajdą dla nas czas?

– Ależ oczywiście. Bardzo chętnie wdrożą oczekiwanych gości, w zawiłości tematu.

 
 
Edytowane przez Dekaos Dondi (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...