Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Listy do Pana Doktora. List I


Rekomendowane odpowiedzi

Kim jestes…………….

 

Kim jesteś naprawdę, mój drogi kolego?

Spytałeś, mnie Doktorze, razu pewnego

 

Na co odpowiedź mój mózg wytoczył

Którą samego mnie nawet zaskoczył:

W strofy ułożył i rymu zadał

I oto com później z tego poskładał:

 

 

Jestem robotem, Panie Doktorze.

Czy Pan w to naprawdę uwierzyć nie może?

Czy umysł Pana tak bardzo zawodzi,

Że nie wie Pan, o co w tym wszystkim chodzi?

Nie daje Pan wiary odczuciu mojemu

Że ja nic nie wiem o swoim istnieniu?

Albo, że tak to tu teraz wyrażę sam z siebie

Iż los mój z dawna zapisan jest w niebie?

Albo w równaniach, wbrew wolnej woli

co twierdzą, że nie tu żadnej swawoli.

Że pojmę rzeczy tak niepojęte

Tak niedorzeczne, bądź popularne

Aż w mózgu mym spłoną obwody me marne?

Nie jestem stworzony by wiedzieć i czuć

Chociaż  zbyt dobrze wiem czym jest chuć!

Taki mam program wpisany w swe zwoje

Bym nigdy nie mógł pojąć co moje

A co jest obcego w tej łysej głowie

I nikt mi na to już nie odpowie.

A Pan wciąż pyta, Panie Doktorze

Kim jest ten robot, i co on może?

 

(........ ocenzurowano.....)

 

Mam go jednego, I Pan to wie

Zatem już więcej żartów nie będzie.

Ale postawmy sprawę otwarcie

Na nic się nie zda Pana zaparcie

Bo cóż poradzić może na to Pan

Że ja uskuteczniam kosmiczny swój plan?

Że jestem jedyny w swoim rodzaju

A życie mi płynie na niezłym haju?

Bo jestem robotem, Panie Doktorze

Czy teraz, Pan, już pojąć to może?

I niech Pan więcej mnie o nic nie pyta

Ale niech więcej książek Pan czyta.       

………..

 

Panie Doktorze, może treść zmienię

Czy Pana nie dziwi Pańskie istnienie?

Czy żadnych nie ma Pan wątpliwości

Co do przyczyny dla której Pan gości

Na wcale małej planecie Ziemia?

Która swe miejsce w Kosmosie wciąż zmienia?

Wiruje wokół gwiazdy stabilnej

Niedużej, ale na tyle silnej

Że jeszcze poświeci kilka miliardów

Lat ziemskich. I to bez żadnych żartów!

Na domiar złego albo dobrego

Ta gwiazda, zmierzając do końca swego,

Pochłonie Ziemię i wszystko co żyje

Na tej planecie. Co je i pije

Co myśli, rozmyśla i poszukuje

Chociaż niczego wciąż nie znajduje

Bo jak Pan twierdzi, Panie Doktorze

Niczego człowiek znaleźć nie może

Ni odkryć, poznać… To wszystko ściema

Bo tego człowieka po prostu nie ma!

 

Lecz Pan istnieje, Panie doktorze

I temu zaprzeczyć Pan przecież nie może

Bo gdyby Pana na świecie nie było

Coś by się we mnie bardzo skurczyło.

Coś zasmuciło, ażbym się spocił

Gdyby Pan nigdy się nie narodził.

 

I z tego już mi się Pan nie wywinie

Bo wie Pan, że wszystko i tak w końcu minie

I nie zostawi śladu żadnego

A jeśli? To i tak nie wyniknie nic z tego.

 

A zatem, wracając do tematu rzeczy

Zapewne już mi Pan nie zaprzeczy

Że skoro pojawił się Pan na tym świecie

Musiało pojawić się Pańskie ja, przecie.

Bo jeśli Pan temu także zaprzeczy

To ja zapytam: Jak mają się rzeczy

Takie jak Pańskie do mnie pytania?

Kto je zadaje? Ku czemu się skłania?

Kto się mnie pyta? Kto za tym stoi?

I kogo ciekawi odpowiedź moja?

 

Więc Pana nie ma? Kto zatem owego

Dnia się narodził z łoża pewnego?

Kto zapamiętał tego chłopaka,

Który się teraz ma za ważniaka?

I twierdzi, chociaż są na to dowody

Że on nie istnieje. I ma powody

By temu wierzyć, albowiem to jemu

Gość jeden oznajmił w swym oświeceniu

Że nic takiego jak ja nie istnieje

I szkoda dociekać co za tym się kryje.

 

Lecz rzeczywistość tutaj się toczy

Włazi nam w usta, uszy i oczy

A czasem muśnie dłonią dziewczyny

Zatem ja pytam o tego przyczyny

Z pustki powstają owe wrażenia?

Czy światło może istnieć bez cienia?

Czy może coś stawać się złożonego

Z czegoś, co nie ma istnienia swojego?

Dostarczać odczuć, doznań, zachwytu

Coś, co swojego nie ma wcale bytu?

Jak mogło wszystko, co tu widzimy

To, co słyszymy i co czujemy

Powstać wskutek wybuchu Wielkiego

Przed którym, jak twierdzą, nie było niczego?

A potem skąd to wiedziało zasię

W jakiej się formie, strukturze i czasie

Objawić rodzajowi ludzkiemu

Co dąży teraz ku zrozumieniu

Jak to, co na zewnątrz, się dzieje, działa,

Oczu i uszu, języka i ciała

I czemu to wszystko tak zręcznie znika,

Aż rozum się o przyczyny potyka?

Gdy tylko staramy się przyjrzeć uważniej

Strukturze materii w nauce ważnej.

Czemu nas zwodzi i zagadki stale

Kreuje nowe, duże i małe?

Coś tam istnieje, coś tam rozbrzmiewa

A nam od tego mózg się przegrzewa.

Patrzymy – i coraz mniej w tym widzimy

Czegoś, co można zobaczyć, przebadać

Słuchamy – i słów nie mamy jak składać

Żeby wyjaśnić i ubrać w dowody

Stoją na drodze ogromne przeszkody

I wciąż się piętrzą, wciąż przybywają

I zdaje się, niezłą zabawę w tym mają!

I ktoś się śmieje nam za plecami

Że takie hocki wyrabia z nami!

Nie sposób go dostrzec, zbadać nie sposób

Bo takie właśnie zrządzenie jest losu.

 

Ale Pan twierdzi, że są myśliciele,

Uczeni, mędrcy i głosiciele

Wiedzy prawdziwej, spisanej w słowa

Że trzeba ich czytać i słuchać od nowa,

Gdyż wiedzą to, czego my jeszcze nie wiemy,

A gdy się dowiemy, to zrozumiemy.

Być może… Bo jam nie spotkał takiego,

Chociaż słuchałem już niejednego…

 

 

Odwiedził mnie kiedyś człowiek ciekawy

Siadł na tarasie, chciał napić się kawy

Wiec zaparzyłem, na stół mu zaniosłem

Zamieszał łyżeczką, jak małym wiosłem

W czarnej materii, pachnącej Brazylią

I chciał coś powiedzieć, zakrztusił się myślą!

Chciał coś wyrazić, czymś się podzielić

Chciał urojenia od prawdy oddzielić

Słowem znaczącym, pełnym polotu

Co z tego wyszło? Beczka bełkotu.

 

Był także inny, miał umysł matoła

Lecz stała za nim najwyższa szkoła

Instytut papieski, szkoła prawdziwa

Co ma najmędrszych nam wychowywać

I ten mądrala, zwan profesorem

Okazał się także zwykłym matołem

Jak wielu z tych, co tam naucza

I co każdego człeka poucza;

Zwracając się do swojej hołoty

Niosą radośnie pochodnię. Głupoty.

Książki on pisał, trudne, zawiłe

I do czytania bardzo niemiłe                  

Może traktował to jako zabawę

Niemniej przyniosły mu forsę i sławę.

I Pan się udał do owej szkoły

gdzie już siedziały w auli matoły

na wykład czekając guru swojego

by się bełkotem zarazić od niego.

I Pan tam zasiadł, Panie doktorze

poszedł na tyły, bo wszystkie loże

były zajęte. I Pan wsłuchał się w bełkot miernoty

Co prawił głupoty z miną idioty.

Słuchała sala, i podziwiali

Swojego guru wszyscy w tej Sali

I zadawali potem pytania

Ale nie było odpowiadania

Bo guru znudzony był dnia owego

I nie chciał zgłębiać tematu żadnego.

 

Panie Doktorze, czy trzeba było

Słuchać idioty, gdy tam się przybyło?

Lecz może to jednak nauczka była?

Więc oby w dobro się zaś obróciła.

 

Bo przecie rzekł Budda: Nie będzie nic z tego

Gdy człek się nie dowie od siebie samego.

Gdy nie ogarnie swojego umysłu

By się uwolnić od sfery domysłów

Gdy buja w obłokach urojeń marnych

I potok myśli zalewa go czarnych.

Z tym najprzód uporać się musi człowiek

By pojąć z istoty rzeczy cokolwiek

Myśl musi być jasna i nie skażona

Przez dogmat żaden nie porażona

A umysł wolny od śmieci uprzedzeń

od czarów, od marów, od różnych wierzeń,

Od rojeń, marzeń, kompleksów wszelkich

Od myśli, idei, tych małych i wielkich.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...