Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Umysł Matki


Rekomendowane odpowiedzi

 

Coś z moim umysłem jest chyba nie tak. Nie jestem tą samą osobą co kiedyś. Byłam normalną kochającą matką, aż do tej przerażającej chwili, kiedy to widzę przed sobą: dwie białe trumienki. Tam w środku leżą moje dzieci. Chłopczyk i dziewczynka. Niewinne a jednak martwe. Pytam się: dlaczego?

              

Do momentu pogrzebu jakoś to znosiłam. Dawałam radę. Teraz ta cała sytuacja jest ponad moje siły. Tyle się naklęczałam, namodliłam. I co? I gówno. Na nic to wszystko się zdało. Wszechmogący miał inne plany wobec mojej osoby. Odebrać mi to, co najbardziej kocham. Pozbawić sensu i celu istnienia. Przeistoczyć miłość w żal do całego świata.

 

Dwóch małych stworzeń... więcej lub mniej na tym świecie. Kto zauważy różnicę wśród miliardów istnień? No pewnie. Czyż mogę narzekać? Mieć jakieś pretensje? Nie ja pierwsza i nie ostatnia z takim ciężarem smutku.

Żeby ta całej szopka wreszcie się skończyła. Te durnowate zawodzenie, kondolencje i te całe gadanie przy grobie, o niczym. To mnie doprawdy guzik obchodzi. Na cholerę mi to całe posrane współczucie. Pragnę wrócić jak najszybciej do domu. Tylko po co? Męża nie mam od dawna. Do pustych kątów, w których biegały i gdzie przytulałam moje miłości. Nie wiem co będzie dalej. Czy wystarczy sił, czy ulegnę pokusie i zmienię swoje życie raz na zawsze. Pójdę za nimi gdziekolwiek są.

         

*

Minęły dwa lata. Próżno mówić, w jaki sposób przeżyłam ten koszmar. Słowami można jedynie poinformować o cierpieniu, ale nie sprawić, by inni do końca zrozumieli. Tak czy inaczej, dotrwałam do dziś. Cała i w miarę zdrowa, by podjąć decyzję. Są w moich myślach i sercu. Nigdy, przenigdy ich stamtąd nie wyrzucę. W takiej postaci zostaną ze mną raz na zawsze.

                

Tak, to prawda. Po wielu perturbacjach, zaadoptowałam dwójkę dzieci. Dziewczynkę i chłopca. Ona ma na imię: Zuzia, a on: Wojtek. Zbieg okoliczności? Moje miały takie same imiona. Może z racji sytuacji w której się znalazłam, dobrzy ludzie zechcieli mi pomóc, właśnie w ten sposób. Trudno było, ale jakoś przebrnęłam przez te wszystkie wstrętne, biurokratyczne zawiłości. Tylko zawadzały na drodze. Miałam ochotę rozerwać je na strzępy i wdeptać w ziemię, żeby raz na zawsze zgniły.

                    

*

Postanawiam przerzucić na tę dwójkę dzieci, miłość którą obdarzałam swoje własne. Może się od nich odbije i chociaż cząstka poszybuje do krainy, w której przebywają moje, beze mnie. Tylko czy to będzie ta sama miłość? Czy może jakaś inna? Cień cienia? W końcu są to obce dzieci, tak na prawdę. Mam nadzieję, że wystarczy mi sił, żeby te podróbki, kiedyś potraktować jak własne. Chcę wierzyć, że nie będą musiały długo czekać i wszystko przebiegnie zgodnie z wytyczonym planem. Są w końcu takie słodkie i kochane.

 

Rzeczywiście. Bardzo rozkoszne i grzeczne. Nie mam z nimi żadnego kłopotu. Dzisiaj mnie tylko Wojtek zdenerwował. Znalazł skarpetkę mojej córeczki, którą schowała pod poduszką.

Do dzisiaj tam leżała spokojnie, ale przyszedł on, złapał i rzucił na podłogę jak zwykłą szmatę. Na domiar złego zaczął się bezczelnie śmiać, jakby zrobił niewinną psotę. Czyżby łajdak nie wiedział, do kogo należała. Czyja stopa ją nosiła. Oświnił ją brudnymi łapskami. Nie wytrzymuję. Uderzam go w twarz. Jak mogłam. Przecież to tylko niewinne dziecko. Rozpłakał się a po chwili jego siostra. Nie mogę wytrzymać tego obcego wrzasku. Tak samo płakały moje. Dzień przed śmiercią. Nawet już zapomniałam jak zginęły. Podbiegam do Zuzi i potrząsam drobnym ciałkiem, żeby wreszcie przestała. Wojtek już nie płacze. Widocznie nie chce poczuć kolejnego uderzenia. Dobrze mu tak. Niech się boi. Po co ruszał, co nie jego.

               

Co się ze mną dzieje? Cały czas drążą w mojej głowie tunel niezapomnienia. Przecież wiedzą, że nigdy się ich nie wyrzeknę. Nie ma takiej opcji. Z drugiej strony co winne te, które stoją przede mną. Gładzę małe policzki wilgotne od łez.

 

– Mamusiu. Dlaczego uderzyłaś Wojtka?

– Do jasnej cholery. Nie jestem waszą zasraną mamusią. To znaczy jestem.

– Jak tobie smutno, to pogłaskam ciebie rączką. Albo nawet jeszcze drugą, co mam. Chcesz?

– Wojtek też.

– Dobrze mamo.

– Chodźcie do mnie. Przytulę was. Przepraszam.

               

Klęczę na podłodze. Ściskają mnie ze wszystkich stron a we mnie serce pęka, gdy przypomnę sobie, ile czasu spędziłam w takiej pozycji. I po co? Na co? Ktoś wiedział lepiej. Ktoś, kto niby wszystko może. I co z tego mam? Obściskują mnie jakieś obce bachory. Wstaję i wybiegam z pokoju, głośno szlochając.

              

Coś mnie budzi w nocy. Leżymy we trójkę na podwójnym łóżku. Pod poduszką są znowu skarpetki. Świeżo przeze mnie wyprane. Dotykały je obce ręce. Między nami, leżą misie. Też wyprane. Wojtek się nimi bawił. Dzieci śpią obok mnie. Słyszę to znowu. Jedynie tykanie zegara, lekko zagłusza te dziwne dźwięki. Drzwi są uchylone. W przedpokoju dostrzegam trochę światła. Od przypodłogowej żarówki. Znowu to słyszę. Teraz już wiem, co to za dźwięki. To tuptanie małych bucików. Dostrzegam cienie, przez szparę w drzwiach. Ruszają się, a nawet biegają. Wstaję z łóżka i wchodzę do przedpokoju. Oczywiście nikogo nie ma. Tylko skarpetka leży na podłodze. Wojtek się budzi. Słyszę pytanie:

 

– Mamo. Dlaczego nie śpisz? Chodź do łóżka. Dziwnie mi tu. Jakby... ktoś... no nie wiem sam.

– Coś się tobie śniło. Śpij. Bo jeszcze Zuzię zbudzimy.

 

Leżę sama w łóżku. Jest prawie ciemno. Podchodzą do mnie, trzymając w rękach pluszowe misie. Wtykają pluszaki w moje usta. Zaczynam się dusić, lecz one nic sobie z tego nie robią. Kładą coraz głębiej. Nie puszczają mojej głowy. Ciągną boleśnie za włosy. Szepcą wciąż te same słowa:

– Zdradziłaś nas do tych przybłędów. Musisz coś z tym zrobić. Najlepiej zabić. Kochałaś nas przecież. Czyżbyś zapomniała?

 Budzę się nagle w ciszy nocy. Słyszę tuptanie. Oddala się.

 

Wiem, że sprawiam im przykrość. Gdziekolwiek są. Muszę to zmienić. Różne myśli, rozsadzają mi głowę.

 

– Mamo. Co mamy dzisiaj na obiad?

– No wiecie... nie mogę was przekarmiać, bo was brzuszki rozbolą.

– A co będziemy jeść?

– Wiecie co. Położę niebieskie talerzyki na podłogę i nakruszę wam trochę chlebka. Chlebek jest dobry. Wody też dostaniecie. Woda też dobra.

              

Podchodzę do nich i głaszczę po kochanych główkach. Przytulam nawet. Muszę to wszystko jakoś pogodzić. By nie nabrały podejrzeń.

               

Na stole obiad jak trzeba. Dużo różnych smakołyków. W osobnym pokoju. Siadam na krzesełku. Na przeciwko siedzą moje dzieci. Widzę je wyraźnie. Jest tak jak kiedyś. Dokładnie tak samo. Tamte są mało ważne. Nie warte myślenia. Dobrze, że sąsiadki w tych trudnych dla mnie chwilach, uśmiechały się do mnie. Dodawały otuchy. Teraz mogę te obce, obdarzać nie swoim uśmiechem. Patrzę jak moje smacznie jedzą. Żeby tylko te pasożyty w sypialni, nie pobrudziły zabawek w łóżku. Tam gdzie one spały.

Cholera jasna. Gdzie ja jestem? Jak mogę tak myśleć? Ktoś otwiera drzwi. Słyszę pytanie:

          

 Mamo. Dlaczego siedzisz sama przy pustym stole? Przyjdź do nas.

       

Dzisiaj przeżywam prawdziwy koszmar. Cholerne bachory znalazły szafę, gdzie trzymam ubranka moich pociech. Chciały je ubrać, ale wdzianka okazały się za małe. Podarły niektóre zupełnie. Nie wytrzymuję. Chwytam pasek wiszący na krześle i uderzam gdzie popadnie. Zasłużyły na to jak najbardziej. Szkoda, że nie mam drugiego. Cierpiały by bardziej. Moje prawdziwe stoją wokół, dziwnie uśmiechnięte. Wyglądają na zadowolone. W końcu daję im do zrozumienia, jak bardzo je kocham. A te które dostają w skórę, tylko zawadzają i plugawią tę miłości. Jak mogą tak chodzić po całym domu, jakby były u siebie. Po tych samych śladach i wspomnieniach. A jeżeli zechcą tu zamieszkać, to gdzie się podzieją. Jeszcze kilka uderzeń. Słyszę płacz. Bardzo głośny. Ręce mi cierpną od tego wymachiwania. Już pomału nie wiem, co robię. Czyżbym zmysły traciła? Tak ze mną źle? Padam na podłogę, zalana łzami bezsilności. Widzę mały bucik. Kopie mnie w twarz. Zalewam się krwią. Czuję powtórne uderzenie i ból zębów. Słyszę głos jak przez mgłę:

            

– Za mało ich biłaś. Wiemy, bo za cicho wrzeszczały. Tylko tyle nas kochasz? Dupa z ciebie a nie matka. Nie zapamiętałaś naszych słów?

                     

Leżę na podłodze. Otwieram oczy. Zuzia i Wojtek siedzą przy mnie. Znowu na policzkach widzę ślady od łez. Patrzą na mnie i nic nie mówią. Coś zaczynam sobie przypominać. Kojarzyć fakty. Widzę pasek. Trzyma go Zuzia. Nagle do mnie dociera, co zrobiłam. Całkiem spokojnie, mówię do niej:

                

– No uderz. Z całych sił. Kilka razy. Nieskończenie wiele razy. A później daj Wojtkowi. Niech też mi przywali. Z całych swoich sił. Aż poleje się krew. Nie jestem waszą prawdziwą matką. Nie jestem żadną matką. Ta nazwa do mnie nie pasuje. Jestem małpią miłością. Cały czas myślę tylko o sobie. O moim pierdolonym smutku. Zresztą, co tu dużo tłumaczyć. To się może powtarzać. Przyjdą i was zabiorą. I już takiej jak ja, nie oddadzą.

– Przepraszamy. Będziemy już grzeczne. Zobaczysz.

– Mocno was boli?

– No wiesz mamo... z krzesełka wyszły sobie pakuły.

– Czyli... może to jednak one mnie powstrzymały. Nie… to niemożliwe… pakuły… to co ja słyszałam… zbiłam was?

– Mamo… tak… trochę... co tak myślisz?

– Myślę... kto mnie kopnął bucikiem w twarz? I to kilka razy.

                           

Budzę się nad ranem. Zapomniałam powiedzieć, że mieszkamy blisko niewielkiego jeziora. Postanawiam, że teraz będę zupełnie inną matką. Przecież one niczemu niewinne. Otoczę je prawdziwą miłością. Tylko dla nich ona będzie. Moje cierpienie ofiaruję właśnie w tym celu. Tylko żebym nie zwątpiła.

         

Nagle znowu coś odczuwam. Nie potrafię jednoznacznie określić stanu umysłu. Widzę przed sobą ogromną skarpetkę. Wskazuje drzwi. To by było nawet śmieszne, ale nie w mojej sytuacji. Chcąc nie chcąc, wybiegam z pokoju a za chwilę z domu. Biegnę co sił w nogach. Znowu słyszę te cholerne głosy. Właściwie nie cholerne. To moje dzieci. Przywołują mnie. Jestem blisko brzegu. Wbiegam na krótkie drewniane molo. Po chwili przystaję na krawędzi zmurszałej deski. Słyszę za sobą kroki. Patrzę w wodę. Zapraszają mnie. Nie muszą nic mówić. Dostrzegam na dnie znajome twarze. Nie martwcie się. Za chwilę będziemy razem. Tak jak dawniej.

           

Pochłania mnie zimna, wilgotna ciemność.

Odgłosy kroków są coraz bliżej. Słyszę przytłumione głosy. Dobiegają z zewnątrz.

Muszę

 

Coś z moim umysłem jest chyba nie tak. Nie jestem tą samą osobą co kiedyś. Byłam normalną kochającą matką, aż do tej przerażającej chwili, kiedy to widzę przed sobą: dwie białe trumienki. Tam w środku leżą moje dzieci. Chłopczyk i dziewczynka. Niewinne a jednak martwe. Pytam się: dlaczego?

              

Do momentu pogrzebu jakoś to znosiłam. Dawałam radę. Teraz ta cała sytuacja jest ponad moje siły. Tyle się naklęczałam, namodliłam. I co? I gówno. Na nic to wszystko się zdało. Wszechmogący miał inne plany wobec mojej osoby. Odebrać mi to, co najbardziej kocham. Pozbawić sensu i celu istnienia. Przeistoczyć miłość w żal do całego świata.

 

Dwóch małych stworzeń... więcej lub mniej na tym świecie. Kto zauważy różnicę wśród miliardów istnień? No pewnie. Czyż mogę narzekać? Mieć jakieś pretensje? Nie ja pierwsza i nie ostatnia z takim ciężarem smutku.

Żeby ta całej szopka wreszcie się skończyła. Te durnowate zawodzenie, kondolencje i te całe gadanie przy grobie, o niczym. To mnie doprawdy guzik obchodzi. Na cholerę mi to całe posrane współczucie. Pragnę wrócić jak najszybciej do domu. Tylko po co? Męża nie mam od dawna. Do pustych kątów, w których biegały i gdzie przytulałam moje miłości. Nie wiem co będzie dalej. Czy wystarczy sił, czy ulegnę pokusie i zmienię swoje życie raz na zawsze. Pójdę za nimi gdziekolwiek są.

         

*

Minęły dwa lata. Próżno mówić, w jaki sposób przeżyłam ten koszmar. Słowami można jedynie poinformować o cierpieniu, ale nie sprawić, by inni do końca zrozumieli. Tak czy inaczej, dotrwałam do dziś. Cała i w miarę zdrowa, by podjąć decyzję. Są w moich myślach i sercu. Nigdy, przenigdy ich stamtąd nie wyrzucę. W takiej postaci zostaną ze mną raz na zawsze.

                

Tak, to prawda. Po wielu perturbacjach, zaadoptowałam dwójkę dzieci. Dziewczynkę i chłopca. Ona ma na imię: Zuzia, a on: Wojtek. Zbieg okoliczności? Moje miały takie same imiona. Może z racji sytuacji w której się znalazłam, dobrzy ludzie zechcieli mi pomóc, właśnie w ten sposób. Trudno było, ale jakoś przebrnęłam przez te wszystkie wstrętne, biurokratyczne zawiłości. Tylko zawadzały na drodze. Miałam ochotę rozerwać je na strzępy i wdeptać w ziemię, żeby raz na zawsze zgniły.

                    

*

Postanawiam przerzucić na tę dwójkę dzieci, miłość którą obdarzałam swoje własne. Może się od nich odbije i chociaż cząstka poszybuje do krainy, w której przebywają moje, beze mnie. Tylko czy to będzie ta sama miłość? Czy może jakaś inna? Cień cienia? W końcu są to obce dzieci, tak na prawdę. Mam nadzieję, że wystarczy mi sił, żeby te podróbki, kiedyś potraktować jak własne. Chcę wierzyć, że nie będą musiały długo czekać i wszystko przebiegnie zgodnie z wytyczonym planem. Są w końcu takie słodkie i kochane.

 

Rzeczywiście. Bardzo rozkoszne i grzeczne. Nie mam z nimi żadnego kłopotu. Dzisiaj mnie tylko Wojtek zdenerwował. Znalazł skarpetkę mojej córeczki, którą schowała pod poduszką.

Do dzisiaj tam leżała spokojnie, ale przyszedł on, złapał i rzucił na podłogę jak zwykłą szmatę. Na domiar złego zaczął się bezczelnie śmiać, jakby zrobił niewinną psotę. Czyżby łajdak nie wiedział, do kogo należała. Czyja stopa ją nosiła. Oświnił ją brudnymi łapskami. Nie wytrzymuję. Uderzam go w twarz. Jak mogłam. Przecież to tylko niewinne dziecko. Rozpłakał się a po chwili jego siostra. Nie mogę wytrzymać tego obcego wrzasku. Tak samo płakały moje. Dzień przed śmiercią. Nawet już zapomniałam jak zginęły. Podbiegam do Zuzi i potrząsam drobnym ciałkiem, żeby wreszcie przestała. Wojtek już nie płacze. Widocznie nie chce poczuć kolejnego uderzenia. Dobrze mu tak. Niech się boi. Po co ruszał, co nie jego.

               

Co się ze mną dzieje? Cały czas drążą w mojej głowie tunel niezapomnienia. Przecież wiedzą, że nigdy się ich nie wyrzeknę. Nie ma takiej opcji. Z drugiej strony co winne te, które stoją przede mną. Gładzę małe policzki wilgotne od łez.

 

– Mamusiu. Dlaczego uderzyłaś Wojtka?

– Do jasnej cholery. Nie jestem waszą zasraną mamusią. To znaczy jestem.

– Jak tobie smutno, to pogłaskam ciebie rączką. Albo nawet jeszcze drugą, co mam. Chcesz?

– Wojtek też.

– Dobrze mamo.

– Chodźcie do mnie. Przytulę was. Przepraszam.

               

Klęczę na podłodze. Ściskają mnie ze wszystkich stron a we mnie serce pęka, gdy przypomnę sobie, ile czasu spędziłam w takiej pozycji. I po co? Na co? Ktoś wiedział lepiej. Ktoś, kto niby wszystko może. I co z tego mam? Obściskują mnie jakieś obce bachory. Wstaję i wybiegam z pokoju, głośno szlochając.

              

Coś mnie budzi w nocy. Leżymy we trójkę na podwójnym łóżku. Pod poduszką są znowu skarpetki. Świeżo przeze mnie wyprane. Dotykały je obce ręce. Między nami, leżą misie. Też wyprane. Wojtek się nimi bawił. Dzieci śpią obok mnie. Słyszę to znowu. Jedynie tykanie zegara, lekko zagłusza te dziwne dźwięki. Drzwi są uchylone. W przedpokoju dostrzegam trochę światła. Od przypodłogowej żarówki. Znowu to słyszę. Teraz już wiem, co to za dźwięki. To tuptanie małych bucików. Dostrzegam cienie, przez szparę w drzwiach. Ruszają się, a nawet biegają. Wstaję z łóżka i wchodzę do przedpokoju. Oczywiście nikogo nie ma. Tylko skarpetka leży na podłodze. Wojtek się budzi. Słyszę pytanie:

 

– Mamo. Dlaczego nie śpisz? Chodź do łóżka. Dziwnie mi tu. Jakby... ktoś... no nie wiem sam.

– Coś się tobie śniło. Śpij. Bo jeszcze Zuzię zbudzimy.

 

Leżę sama w łóżku. Jest prawie ciemno. Podchodzą do mnie, trzymając w rękach pluszowe misie. Wtykają pluszaki w moje usta. Zaczynam się dusić, lecz one nic sobie z tego nie robią. Kładą coraz głębiej. Nie puszczają mojej głowy. Ciągną boleśnie za włosy. Szepcą wciąż te same słowa:

– Zdradziłaś nas do tych przybłędów. Musisz coś z tym zrobić. Najlepiej zabić. Kochałaś nas przecież. Czyżbyś zapomniała?

 Budzę się nagle w ciszy nocy. Słyszę tuptanie. Oddala się.

 

Wiem, że sprawiam im przykrość. Gdziekolwiek są. Muszę to zmienić. Różne myśli, rozsadzają mi głowę.

 

– Mamo. Co mamy dzisiaj na obiad?

– No wiecie... nie mogę was przekarmiać, bo was brzuszki rozbolą.

– A co będziemy jeść?

– Wiecie co. Położę niebieskie talerzyki na podłogę i nakruszę wam trochę chlebka. Chlebek jest dobry. Wody też dostaniecie. Woda też dobra.

              

Podchodzę do nich i głaszczę po kochanych główkach. Przytulam nawet. Muszę to wszystko jakoś pogodzić. By nie nabrały podejrzeń.

               

Na stole obiad jak trzeba. Dużo różnych smakołyków. W osobnym pokoju. Siadam na krzesełku. Na przeciwko siedzą moje dzieci. Widzę je wyraźnie. Jest tak jak kiedyś. Dokładnie tak samo. Tamte są mało ważne. Nie warte myślenia. Dobrze, że sąsiadki w tych trudnych dla mnie chwilach, uśmiechały się do mnie. Dodawały otuchy. Teraz mogę te obce, obdarzać nie swoim uśmiechem. Patrzę jak moje smacznie jedzą. Żeby tylko te pasożyty w sypialni, nie pobrudziły zabawek w łóżku. Tam gdzie one spały.

Cholera jasna. Gdzie ja jestem? Jak mogę tak myśleć? Ktoś otwiera drzwi. Słyszę pytanie:

          

– Mamo. Dlaczego siedzisz sama przy pustym stole? Przyjdź do nas.

       

Dzisiaj przeżywam prawdziwy koszmar. Cholerne bachory znalazły szafę, gdzie trzymam ubranka moich pociech. Chciały je ubrać, ale wdzianka okazały się za małe. Podarły niektóre zupełnie. Nie wytrzymuję. Chwytam pasek wiszący na krześle i uderzam gdzie popadnie. Zasłużyły na to jak najbardziej. Szkoda, że nie mam drugiego. Cierpiały by bardziej. Moje prawdziwe stoją wokół, dziwnie uśmiechnięte. Wyglądają na zadowolone. W końcu daję im do zrozumienia, jak bardzo je kocham. A te które dostają w skórę, tylko zawadzają i plugawią tę miłości. Jak mogą tak chodzić po całym domu, jakby były u siebie. Po tych samych śladach i wspomnieniach. A jeżeli zechcą tu zamieszkać, to gdzie się podzieją. Jeszcze kilka uderzeń. Słyszę płacz. Bardzo głośny. Ręce mi cierpną od tego wymachiwania. Już pomału nie wiem, co robię. Czyżbym zmysły traciła? Tak ze mną źle? Padam na podłogę, zalana łzami bezsilności. Widzę mały bucik. Kopie mnie w twarz. Zalewam się krwią. Czuję powtórne uderzenie i ból zębów. Słyszę głos jak przez mgłę:

            

– Za mało ich biłaś. Wiemy, bo za cicho wrzeszczały. Tylko tyle nas kochasz? Dupa z ciebie a nie matka. Nie zapamiętałaś naszych słów?

                     

Leżę na podłodze. Otwieram oczy. Zuzia i Wojtek siedzą przy mnie. Znowu na policzkach widzę ślady od łez. Patrzą na mnie i nic nie mówią. Coś zaczynam sobie przypominać. Kojarzyć fakty. Widzę pasek. Trzyma go Zuzia. Nagle do mnie dociera, co zrobiłam. Całkiem spokojnie, mówię do niej:

                

– No uderz. Z całych sił. Kilka razy. Nieskończenie wiele razy. A później daj Wojtkowi. Niech też mi przywali. Z całych swoich sił. Aż poleje się krew. Nie jestem waszą prawdziwą matką. Nie jestem żadną matką. Ta nazwa do mnie nie pasuje. Jestem małpią miłością. Cały czas myślę tylko o sobie. O moim pierdolonym smutku. Zresztą, co tu dużo tłumaczyć. To się może powtarzać. Przyjdą i was zabiorą. I już takiej jak ja, nie oddadzą.

– Przepraszamy. Będziemy już grzeczne. Zobaczysz.

– Mocno was boli?

– No wiesz mamo... z krzesełka wyszły sobie pakuły.

– Czyli... może to jednak one mnie powstrzymały. Nie… to niemożliwe… pakuły… to co ja słyszałam… zbiłam was?

– Mamo… tak… trochę... co tak myślisz?

– Myślę... kto mnie kopnął bucikiem w twarz? I to kilka razy.

                           

Budzę się nad ranem. Zapomniałam powiedzieć, że mieszkamy blisko niewielkiego jeziora. Postanawiam, że teraz będę zupełnie inną matką. Przecież one niczemu niewinne. Otoczę je prawdziwą miłością. Tylko dla nich ona będzie. Moje cierpienie ofiaruję właśnie w tym celu. Tylko żebym nie zwątpiła.

         

Nagle znowu coś odczuwam. Nie potrafię jednoznacznie określić stanu umysłu. Widzę przed sobą ogromną skarpetkę. Wskazuje drzwi. To by było nawet śmieszne, ale nie w mojej sytuacji. Chcąc nie chcąc, wybiegam z pokoju a za chwilę z domu. Biegnę co sił w nogach. Znowu słyszę te cholerne głosy. Właściwie nie cholerne. To moje dzieci. Przywołują mnie. Jestem blisko brzegu. Wbiegam na krótkie drewniane molo. Po chwili przystaję na krawędzi zmurszałej deski. Słyszę za sobą kroki. Patrzę w wodę. Zapraszają mnie. Nie muszą nic mówić. Dostrzegam na dnie znajome twarze. Nie martwcie się. Za chwilę będziemy razem. Tak jak dawniej.

           

Pochłania mnie zimna, wilgotna ciemność.

Odgłosy kroków są coraz bliżej. Słyszę przytłumione głosy. Dobiegają z zewnątrz.

Muszę podjąć decyzję, zanim będzie za późno...

podjąć decyzję, zanim będzie za późno...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...